The Hives - The Black And White Album
2007 A&M
1. Tick Tick Boom 3:25
2. Try It Again 3:29
3. You Got It All...Wrong 2:42
4. Well All Right! 3:29
5. Hey Little World 3:22
6. A Stroll Through Hive Manor Corridors 2:37
7. Won't Be Long 3:46
8. T.H.E.H.I.V.E.S. 3:37
9. Return The Favour 3:09
10. Giddy Up! 2:51
11. Square One Here I Come 3:10
12. You Dress Up For Armageddon 3:09
13. Puppet On A String 2:54
14. Bigger Hole To Fill 3:37
Czwarty pełnowymiarowy album szwedzkich popaprańców minął jakby bez echa w mijającym roku. I na dobrą sprawę nie ma się czemu dziwić – czasy Garage Rock Revival i brylowania Hives na wszystkich europejskich festiwalach minęły chyba bezpowrotnie. Taki już urok muzycznych mód. Szwedzi jednak zdają się tym absolutnie nie przejmować i nadal tłuką swój skoczny, rock’n rollowy jazgot. I nie powiem, że nie wychodzi im to na dobre.
Wyobraźmy sobie zespół The Beatles AD 2007. Jeśli przy nagrywaniu „Sierżanta” byli na ostrym kwasie to w przypadku „Black And White Album” musieliby jechać na mocnej kokainie. Zresztą, nie tylko muzyka nawiązuje do fantastycznej czwórki – tytuł zdaje się być ewidentnym połączeniem klasycznego „White Albumu” z równie legendarnym „Black And White” Stranglersów – ot, punkowi Beatlesi. To zacięcie widoczne jest w twórczości Hives od samego początku, ale tu przechodzą chyba samych siebie. Singiel „Tick Tick Boom” skoczny jak sto pięćdźiesiąt, ale tak naprawdę niczym nie różni się od „Main Offender” czy „Hate To Say I Told You So”. Gitary jakby nieco ostrzejsze (co wydaje się już być tendencją właściwą dla współczesnej muzyki, patrz „Zaitgeist” Smashing Pumpkins). Rewelacyjny jest „Try It Againg” z dziecięcym chórkiem i uwielbianymi przez wszystkich (a może i nie) handclapsami, Beach Boysowy „You Got It All... Wrong” czy rockabillowy „Hey Little World”, czy zaskakujący, kosmiczny „Hey Little World” (Boże, gdyby nie krowi dzwonek brzmieliby tu jak jakieś The Killers czy inne okropieństwo). Jest w tym wszystkim jednak coś specyficznego, coś, czego na poprzednich Hivesach nie było – czysta i w miarę czytelna gitara. O ile poprzednie płyty wyprodukowane były dość niechlujnie (w sumie dla garażowej kapeli to żadna nowość ani ujma) to tu wyraźnie słychać, że panowie postawili na brzmienie w pierwszej kolejności. W drugiej na pewno muzyka, prosta jak drut ale bujająca jak swingujący Londyn. No a na samym szarym końcu teksty traktujące o, za przeproszeniem, dupie Maryni. Umówmy się, Pelle Almqvist geniuszem wokalu tez nie jest, ale nadrabia to właśnie tym, czym punk rock się charakteryzuje od zarania – entuzjazmem i wariactwem. I najważniejsze – słychać, że Ci kolesie sprawiają najpierw radochę sobie, dopiero później, ewentualnie, słuchaczom. Co prawda, połowa przekombinowanych piosenek nadaje się do odstrzału (jak choćby „T.H.E. H.I.V.E.S.”) a przecież wiadomo, że majstrowanie przy punk rocku skończyło się wraz z „London Calling”.
„Rock’n roll umarł, rock jest martwy stary” jak śpiewał jeden pan. Wydaje się, że w dobie dzisiejszej popularności zespolików pokroju Arctic Monkeys muzyka rockowa nie może już być świeża ani nowoczesna. Błąd! Jasne, że Hives to odgrzewane kotlety, to samo grało tysiąc kapel przed nimi i tysiąc kapel będzie to grało po nich (podczas słuchania tej płyty skojarzenia z „I Should Coco” Supergrass jak najbardziej wskazane). Trza tylko wiedzieć jak, a skoro nie da się i nie ma już o co walczyć to pozostaje tylko robić sobie ze wszystkiego i wszystkich jaja.
Mateusz Rękawek
10.01.2008 r.