Recenzje

Zaobserwuj nas

Wyszukaj recenzję:

Ladytron - Time's Arrow

Ladytron - Time's Arrow
2023 Cooking Vinyl

1. City Of Angels    4:38
2. Faces    4:40
3. Misery Remember Me    4:14
4. Flight From Angkor    4:07
5. We Never Went Away    3:57
6. The Night    4:17
7. The Dreamers    3:40
8. Sargasso Sea    3:30
9. California    4:08
10. Time's Arrow    4:00

Przyznam, że kiedy ponad dwadzieścia lat temu na scenie electro pojawiła się grupa Ladytron, pozostawałem dosyć obojętny na jej uroki. Szczególnie nie przekonywało mnie twierdzenie, że formacja swoją muzyką nawiązuje do klimatu lat 80. Wprawdzie Ladytron grał rodzaj synth popu, ale od nastroju twórczości Ultravox, OMD, czy Depeche Mode z lat 80., a to są według mnie wzorcowe grupy synth pop z lat 80., było moim zdaniem daleko.  Ladytron wtedy wydawał mi się raczej skierowany do tych, którzy w muzykę weszli w latach 90. a jednocześnie nieśli w sobie jakiś sentyment do lat 80. z wczesnego dzieciństwa. Natomiast ci, którzy "załapali" się na rozkwit new romantic i synth popu w pierwszej połowie lat 80. a w polskich warunkach, dzięki Romantykom Muzyki Rockowej, trwało to nawet w drugiej połowie lat 80., w większości nie słyszeli w twórczości Ladytron czy popularnych wtedy wykonawców electro clash, tego za co pokochali synth pop w latach 80. Dla tych ostatnich bardziej interesujący byli raczej epigonii Depeche Mode w rodzaju De/Vsion, Wolfsheim czy Beborn Beton niż Ladytron. 

Mimo wszystko Ladytron był bliższy klasycznemu synth popowi niż wykonawcy z kręgu electro clash. Wprawdzie rytmika muzyki była wyraźnie żwawsza niż grup z czasów new romantic, co z pewnością było pokłosiem rewolucji techno z lat 90., ale mimo tego bardziej technoidalnego brzmienia, jednocześnie Ladytron miało w sobie jakiś element romantyzmu. Z czasem ten element rozrósł się do brzmienia coraz bardziej rozmytego i psychodelicznego, które można zakwalifikować jako shoegaze. I właśnie ten rodzaj muzyki słyszymy na tegorocznej, styczniowej płycie Brytyjczków. "Time's Arrow" to swoista mieszanka synth popu i shogeze'u. Wprawdzie płyta nie jest pozycją porywającą. Brak tutaj, moim zdaniem, kompozycji, które wyraźnie się wyróżniają. Ale poszczególne utwory utrzymane są na równym poziomie, co buduje dobry klimat płyty i powoduje, że jako całość album jest zwyczajnie dobry.

Płytę rozpoczyna "City Of Angels" od razu w dobrym tempie, z typowym  rozmytym wokalem Helen Marnie, który w podobnym tonie utrzymany jest w kolejnych utworach. "Faces" ma jeszcze bardziej klarowne, taneczne brzmienie. "Misery Remember Me" jest wolniejszy, bardziej indiepopowy. "Flight From Angkor" rozpoczyna się od elektronicznych, brzmieniowych zakrętasów, które rozwijają się w mniej czytelną kompozycję indie electro-popową, z wyraźnymi partiami syntezatorowymi w tle. Utwór z czasem nabiera mocy i niemal orkiestralnego rozmachu. "We Never Went Away" to znowu kompozycja dosyć powolna i bardziej błaha od poprzedniej z mocno psychodelicznym wokalem Helen Marnie. Utwór jest przez cały czas znacznie bardziej stonowany i leniwy. "The Night" przynosi bardziej twarde, kanciaste brzmienie electro-popowe, co podnosi dynamikę płyty. w utworze dosyć wyraźnie słychać echa typowej kraftwerkowej elektroniki, mimo utrzymującego się cały czas rozmytego i psychodelicznego wokalu. "The Dreamers" zaczyna się od wyraźniejszych uderzeń elektronicznych bębnów, ale utwór, mimo wirujących elektronicznych efektów, nie nabiera wyraźnej dynamiki. Choć jest znacznie bardziej klarowny od poprzednika, to jednak pozostaje dosyć leniwy. 

"Sargasso Sea" rozpoczyna się od elektronicznych, pulsujących smaczków i mimo pozorów, że rozwinie się w bardziej żywą kompozycję, pozostaje na poziomie leniwie sączącej się elektroniki utrzymanej w niepokojącym klimacie, jakby z filmu grozy. Również w utworze "California" tempo nie zostaje podkręcone. Przeciwnie, wchodzimy głębiej w psychodeliczny nastrój coraz bardziej zbliżających się do dream popowego shoegaze'u. Coraz mniej tutaj słychać tanecznej elektroniki, a z głośników dobywają się raczej rozmyte, syntezatorowe plamy wzbogacone o niepokojący, psychodeliczny, choć rozmarzony wokal.

Tytułowy "Time's Arrow" podkręca jeszcze tę atmosferę grozy, choć poszczególne elementy brzmienia są bardziej klarowne, podobnie jak głos wokalistki. W utworze wyraźniej zaznaczony jest rytm, choć początkowo jest on rwany, synkopowany. Wokal nie jest już tak rozmarzony jak wcześniej, ale pozostał niepokojący. Wokalistka jakby ze zgrozą zdała sobie sprawę, że czas nieubłaganie mija i nic się z tym nie da zrobić. Pod koniec utworu rytm staje się bardziej miarowy, jakby Ladytron pogodził się z tym co nieodwracalne. I wtedy wszystko gaśnie, kończąc tę płytę. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
08.11.2023 r.