MGMT - Oracular Spectacular
2008 Columbia
1. Time To Pretend 4:21
2. Weekend Wars 4:12
3. The Youth 3:48
4. Electric Feel 3:49
5. Kids 5:02
6. 4th Dimensional Transition 3:58
7. Pieces Of What 2:44
8. Of Moons, Birds & Monsters 4:46
9. The Handshake 3:39
10. Future Reflections 4:00
Od pierwszego momentu zachwyt – „Time to Pretend”. Mnie ta piosenka raduje niezmiernie swą prostotą, a tekstu tak przewrotnego i śmiertelnie poważnego zarazem, w znakomitej elektronicznej oprawie, nie słyszałam dawno. Chłopaki z rozbrajającą szczerością i szczyptą ironii przyznali się do swoich pomysłów na przyszłą sławę i bogactwo. A wszystko to pięknie skomponowane ze świetną motoryką i nastrojem zaczerpniętym z muzyki The Flaming Lips. MGTM to kraina absurdu i nieznośnej lekkości bytu, gdzie zamiast drzew są wielkie, słodkie lizaki, a ludzie to nagie, beztroskie i nieskończenie wesołe istoty. Porównanie z Flaming Lips jest zresztą nieprzypadkowe – produkcją i remiksami albumu zajął się Dave Fridmann, znany z wieloletniej współpracy ze wspomnianym zespołem.
Całe „Oracular Spectacular” to płyta-obrazek, wielobarwny kolaż muzyczny. Są tu wizje na poły podwórkowe, na poły rajskie, kilka wakacyjnych pocztówek i trochę refleksji na temat zmiennej, czasem mistycznej, rzeczywistości. A panowie Ben Goldwasser i Andrew VanWyngarden nie kryją, że płytotekę mają zasobną i świetnie znają zarówno rockową i elektroniczną klasykę lat 70. i 80., jak i wszędobylską muzykę alternatywną dwudziestego pierwszego wieku. Nie dziwą więc wyciągane jak asy z rękawa motywy, nawiązania i zabawy muzyczne. Efekty tych eksperymentów są zaskakująco udane: płyta ciekawa i wielowarstwowa, w której każdy doszukać się może innych odwołań. I tak w „Weekend Wars”, gdzie MGTM brzmią jak zremasterowane gwiazdy lat 70., pop miesza się z rockiem. Nie brakuje tu pompatyczności - wstawki elektroniczne trochę jak ze zniekształconego Muse. Połączenie dające odrobinę psychodeliczne i zarazem bardzo taneczne efekty. Podobnie jest w „The Youth”, w którym są magiczne pogłosy i filmowy nastrój - choć wydaje się to trochę staromodne i kiczowate, w wykonaniu nowojorczyków efekty są naprawdę wyśmienite.
„Electric Feel” to utwór, po usłyszeniu którego źrenice mi się rozszerzyły i serce przyspieszyło swą pracę. Decyzja o wydaniu go jako drugi singiel już zapadła (a nie mówiłam!) i żaden szanujący się klub z muzyką taneczno-alternatywną nie będzie mógł się bez niego obyć. Sukces gwarantuje idealne połączenie: warstwa elektroniczna nie jest ani odrobinę natrętna, tempo rośnie dokładnie wtedy, kiedy powinno, do tego żywe instrumenty i przyjemny do kwadratu falsecik - majstersztyk. Kolejnym mocny punkt to „Kids”, gdzie rządzi pędzący syntezator, jest kiczowata solówka na organkach i znów każdy dźwięk jest na właściwym miejscu – tego utworu nie powstydziliby się nawet mistrzowie z New Order. W każdym z utworów na płycie znajdziemy coś innego. Raz będzie staromodnie, trochę jak w Genesis za czasów Petera, innym razem baśniowo i psychodelicznie jak u Mercury Rev („Of Moos, Birds and Monsters” mogłoby się śmiało znaleźć na „Deserter’s Song”). A „Pieces of What” ma szanse połączyć pokolenia – wszystko dzięki eterycznemu pianinu (kilka dźwięków dosłownie) i gitarze akustycznej, która brzmi tak, że spodoba się i fanom The Kooks i ich rodzicom, którzy woleliby posłuchać The Rolling Stones albo Beatlesów.
Jedną nogą jesteśmy w latach 70. i 80., bo słychać tu rockandrollowy brud tamtych czasów, starą, klasyczą elektronikę – dobry syntezator. A drugą – w samym środku nowoczesności: świetnie zrealizowany dźwięk, egzotyczne połączenia, kaskady efektów specjalnych. Wszystko zrobione jest zarazem z umiarem, harmonią i bez nadmiernej przesady. Palce lizać. [8/10]
Natalia Skoczylas
01.06.2008 r.