Naked Eyes – Burning Bridges
1983 EMI
1. Voices In My Head 3:46
2. I Could Show You How 3:24
3. A Very Hard Act To Follow 4:01
4. Always Something There To Remind Me 3:41
5. Fortune And Fame 3:16
6. Could Be 2:48
7. Burning Bridges 3:34
8. Emotion In Motion 4:40
9. Low Life 3:51
10. The Time Is Now 3:22
11. When The Lights Go Out 3:00
12. Promises, Promises 4:26
Naked Eyes to kolejny przykład dobrze zapowiadającego się zespołu synth-popowego, który po kilku minutach sławy i "jednorazowym" sukcesie… przestał istnieć. Mimo to, ich spadek do dziś robi wrażenie i komu synth-pop jest miły, ten powinien poznać ich dokonania. Trudno mówić tu o jakimś wielkim przeboju – być może wierni słuchacze audycji radiowych rozpoznają „Promsies, Promises”, ale to wszystko. Tym bardziej interesującym jest spotkanie po tylu latach z tą płytą, zupełnie na świeżo, bez oczekiwań, ale z radarami mocno nastawionymi na wrażenia muzyczne do potęgi retro. Dziedzictwo lat 80. nie przestaje zadziwiać popularnością, w muzyce, filmie, modzie, designie – cóż zatem prostszego w sięgnięciu do źródła, które nigdy nie zostało należycie odkryte i pochwalone, zamiast oddawać ster do rąk epigonów, którzy próbują czarować dźwiękami starszymi, niż oni sami?
Naked Eyes tworzyli klawiszowiec Rob Fisher oraz śpiewający gitarzysta Peter Byrne. Na początku był w Anglii krótkotrwały zespół Neon, z którego rozeszli się z kolegami na dwie strony świata: Byrne i Fisher założyli Naked Eyes, a pozostali… Tears For Fears. Ideą muzyków było pionierskie na owe czasy wykorzystanie syntezatorów, w takiej ilości i sile, jaka na początku lat 80-tych była znakiem rozpoznawczym artystów spod znaku Kraftwerk. Naked Eyes chcieli, aby nowoczesne instrumenty, kojarzone głównie z pracą studyjną, wynieść do ludzi. To zadanie jednak ich przerosło i zespół Naked Eyes… nigdy nie koncertował! Wynikało to właśnie z ilości instrumentów, jakich warstwowo używali w studio, a których wierne wykorzystanie na scenie nie było możliwe. Warto wspomnieć, że Fisher był popularyzatorem syntezatora Fairlight CMI, którego używał właśnie do celów muzyki pop.
Ich debiutancki album „Burning Bridges” to definicja tego, czym był prawdziwy, klasyczny synth-pop. To przykład fantastycznego i niedocenianego albumu, którego poziom pisarsko-kompozycyjny jest na poziomie The Beatles, a który w tamtych czasach był czymś powszednim. To tylko przykład zjawiska skomasowania w jednym czasie prawdziwych arcydzieł, które wyjrzały na światło dzienne na krótko. Chłód nowej fali zaczął w tamtym czasie topnieć od popowego ciepła, czego owocem było chociażby „Blue Monday” New Order. „Burning Bridges” zawiera w sobie mnóstwo potencjalnych hitów: „Promises, Promises”, zachwycające „Emotion In Motion”, świetne „Voices In My Head” na początek, frapujące „When The Lights Go Out” pod koniec, przebojowe „Fortune And Fame” w środku, no i doskonałą interpretację piosenki Burta Bacharacha „Always Something There To Remind Me”.
To właśnie ten ostatni numer sprawił, że zespołem momentalnie zainteresowano się w USA. Jak to wówczas bywało, przed publikacją albumu za Atlantykiem musiał on przejść „lokalizację” w postaci przerobienia go do lokalnych standardów. Zajął się tym nikt inny, jak Arthur Baker. Zmieniono okładkę i tytuł, numery pomieszano i zmiksowano od nowa. Odsłona amerykańska jest wobec angielskiej śmielsza produkcyjnie, doskonalsza; ta angielska z kolei ma w sobie urok surowości niedopracowanej taśmy demo, za to ciekawszą okładkę. To fantastyczny album synth-popowy, który zerwał z konwencją chłodu, androgeniczności i science-fiction. „Burning Bridges” to dynamiczne, mądre, ciepłe, doskonale napisane piosenki, które rozświetlają świat niczym pierwszy dzień wiosny. Jest w nich ta amerykańska niepoprawna radość, która gdy dobrze podana potrafi cieszyć po dziś dzień. [8/10]
Jakub Oślak
20.03.2023 r.