New Order - Brotherhood
1986 Factory
1. Paradise 3:51
2. Weirdo 3:53
3. As It Is When It Was 3:46
4. Broken Promise 3:47
5. Way Of Life 4:06
6. Bizarre Love Triangle 4:22
7. All Day Long 5:12
8. Angel Dust 3:44
9. Every Little Counts 4:28
Z pytaniem o najlepszy album New Order mam taki sam problem, jak w przypadku OMD. Oba zespoły słyną ze swoich przebojowych singli, które stały się znakami rozpoznawczymi epoki, ale ich longplaye to inny temat. U OMD istnieje rozstrzał pomiędzy popowymi singlami a bardziej artystyczną resztą albumów. Z kolei u New Order siła ich hitów nie przekłada się na albumy – gdyż nie były one na nich zawarte! Tę tradycję zapoczątkowało Joy Division, których najsłynniejsze „Love Will Tear Us Apart”, „Transmission” czy „Atmosphere” nigdy nie ukazały się na albumie. Tak samo działo się później z „Blue Monday”, „True Faith” czy „Temptation” New Order. Argumentem było to, aby fani przykładali tyle samo uwagi do singli i albumów - u Cocteau Twins to zadziałało - ale powiedzcie to słuchaczom w USA, którzy usłyszawszy w radiu „Blue Monday” lecą kupić album, a tu guzik z pętelką.
Ostatecznie wersje albumowe na rynek US zawierały single (oraz tytuły albumów na okładkach ku zgrozie Peter’a Saville), ale fakt pozostaje faktem – albumy New Order są bytami osobnymi, które należy rozpatrywać niezależnie od wybitnych singli. I tu wracam do punktu wyjścia – który z nich wskazać jako najlepszy? Osobiście uważam, że najlepszym albumem New Order jest powrotowy „Get Ready”, wydany w sposób normalny, z singlami zawartymi na albumie, ale to była już inna epoka. W latach 80., gdy New Order byli u szczytu sławy, na takie miano zasługuje prawdopodobnie „Brotherhood”. Mówię prawdopodobnie, gdyż mam z tym problem – żadna z tych płyt nie jest jednoznacznie przekonująca. Począwszy od „Movement”, każdy kolejny ich longplay był czymś w rodzaju fazy przejściowej – manifestacją tego skąd przychodzą, ale bez wizji dokąd zmierzają.
Do jednego z największych osiągnięć New Order należy fakt, że z każdym kolejnym albumem oddalali się od kultu Joy Division w kierunku muzyki synth-pop i pierwowzoru indie-rocka. Na Brotherhood nie ma już śladu po mroku i depresji swojego post-punkowego protoplasty, a zamiast nich jest euforia, upojenie nowymi możliwościami, a także braterska przepychanka pomiędzy Bernardem Sumnerem a Peterem Hookiem. To właśnie jest sednem tytułu tej płyty, skądinąd opatrzonej jedną z najgorszych okładek, jakie stworzył Peter Saville. Na czym polegała owa przepychanka? Chodziło o ścieranie się wpływów rockowych z elektronicznymi, co zresztą stało się znakiem rozpoznawczym New Order i utarło szlak całemu pokoleniu zespołów, które stawiają klawisze obok gitary na scenie bez mrugnięcia okiem. Wówczas nie było to tak oczywiste. Lata 80. lubiły proste podziały: to jest rock, to jest pop, itd.
Pomijając didaskalia, „Brotherhood” wypełniają świetne numery, niezależnie od tego, czy z większym wkładem strun, czy klawiszy. Oczywiście, poza fanami nikt ich szerzej nie zna - „Paradise”, „All Day Long”, „Broken Promise”, a nawet „Weirdo”, to wszystko są świetne, chwytliwe kawałki, ale mało rozpoznawalne. Jedyny spory przebój – „Bizzare Love Triangle” – był singlem i wyraźnie odstaje poziomem i ukierunkowaniem brzmienia od reszty albumu. Grunt, że New Order miało w latach 80. pewien problem z albumami, albo to ja mam problem z nimi. Nie mniej, puszczając „Brotherhood” dziś, gdy to wszystko przestało już dawno mieć znaczenie, dochodzę do wniosku, jak mocno ci muzycy wyprzedzili swój czas! Sposób w jaki brzmi ta płyta będzie obowiązywać długo po nich, po dziś dzień, a wiele młodszych zespołów zbuduje całe swoje kariery na imitowaniu tego właśnie brzmienia. I to także są fakty. [8/10]
Jakub Oślak
14.05.2023 r.