Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Nouvelle Vague - Bande À Part

Nouvelle Vague - Bande À Part
2006 Peacefrog

1. Killing Moon (Echo And The Bunnymen)
2. Ever Fallen In Love (Buzzcocks)
3. Dance With Me (Lords Of The New Church)
4. Don’t Go (Yazoo)
5. Dancing With Myself (Billy Idol)
6. Heart Of Glass (Blondie)
7. O Pamela (The Wake)
8. Blue Monday (New Order)
9. Human Fly (The Cramps)
10. Bela Lugosi’s Dead (Bauhaus)
11. Escape Myself (The Sound)
12. Let Me Go (Heaven 17)
13. Fade To Grey (Visage)
14. Waves (Blancmange)

No tak, wszyscy krytykują to wydawnictwo a ja go będę, mimo wszystko, bronił. Plusy za:

1) Przypomnienie młodym na czym polegał fenomen nowej fali
2) Słodki głos pani wokalistki
3) Przearanżowanie kawałków
4) Zastosowanie w życiu codziennym

No to jedziemy:

Ad 1) Nouvelle Vague to francuski kwartet przerabiający klasyki końca lat 70. i początku 80. na lounge'owe bossa-novy. Pierwsza płyta, na której w ten sposób potraktowano „Too Drunk To Fuck” Dead Kenedys czy „Marian” Sisters of Mercy był czymś świeżym i intrygującym – powrót lounge’u i chilloutu na sceny, taki fajny wiosenno-wieczony powiew muzyczki, która nie przeszkadzała a koiła. No i na „Bande a Part” jest praktycznie to samo, tylko dobór kawałków troszkę kiepski (co tu robią The Cramps czy The Sound?), no i wykonanie czasami wpieniające (mimo wszystko „Don’t Go” czy „Waves”)

Ad 2) Co ja będę pisał, posłuchajcie sobie jej śpiewu w „O Pamela”. Jest słodziuuuuuutki.

Ad 3) Czepiajcie się, ale spróbujcie sami zrobić z „Don’t Go” Yazoo bossa-nove a z „Dancing With Myself” Generation X wodewil. Co prawda wielu to może nie odpowiadać, ale większość kawałków zrobionych jest na iście francuską modłę a więc akordeonik, słodkie klawisze w stylu „la la lalalalallaa”, trochę w tym Saint Tropez, trochę w tym Marcello Mastroianiego a jeszcze więcej uroczych knajpek in Paris (nie Hilton). Z „Killing Moon” Bunnymen, kawałka w zamiarze smutnego, zrobili wesoły walczyk. Z „Ever Fallen In Love” (najlepszy na płycie) Buzzcocks skoczną hiszpańską piosneczkę. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie kilka numerów, które strasznie mało różnią się od oryginału („Heart of Glass” z szalenie wkurzającym wokalem tej drugiej pani, „Fade To Grey” czy „Bela Lugosi’s Dead”) i nie wiadomo, z jakiej paki się tu znalazły (niestety, nie broni się również „Blue Monday”).

Ad 4) Debiut Nouvelle Vague był szalenie przyjemny po jakimś ciężkim dniu w pracy czy szkole. Wtedy tylko kąpiel, kadzidełko i jakaś lekka, niezobowiązująca muzyczka. Oczywiście, czasem można sobie puścić Chata Bakera lub Nata King Cole’a, ale czasem, przy okazji relaksu, można też powspominać kawałki, których się kiedyś namiętnie słuchało. Nouvelle Vague to umożliwiają, ale potratujcie ich jako relaks. Nic więcej. 

Mateusz Rękawek
14.08.2006 r.