Recenzje

Zaobserwuj nas

Wyszukaj recenzję:

Roxy Music - Flesh + Blood

Roxy Music - Flesh + Blood
1980 E.G. Records (Polydor)

1. In the Midnight Hour 3:12    
2. Oh Yeah 4:50
3. Same Old Scene 3:57
4. Flesh and Blood 3:13
5. My Only Love 5:19
6. Over You 3:27
7. Eight Miles High 4:53    
8. Rain, Rain, Rain 3:20
9. No Strange Delight 4:44
10.Running Wild 5:01 

Album, gdy się ukazał, został zjechany równo z trawą, zarówno przez fanów starego, glam-prog-art-rockowego Roxy Music, jak i krytyków, którzy zgodnie okrzyknęli ją "najgorszą płytą w dyskografii grupy". Rolling Stone określił ją mianem tak beznadziejnej, że na swój sposób fascynującej. Hmmm, jeżeli tak brzmi najgorsza płyta zepołu, to jak brzmią te lepsze? Otóż po zapoznaniu się w kolejnych latach z całą dyskografią Roxy Music w tę i we w tę, na wspak, opak i po skosie, mogę stwierdzić, że Roxy Music nagrali tylko jedną płytę lepszą od "Flesh+Blood". Absolutnie fenomenalny, ponadczasowy, magiczny majstersztyk – "Avalon". A  "Flesh+Blood", chociaż "Avalonowi" sporo ustępuje, to i tak zmiata resztę płyt RM pod dywan. Tak, wiem, narażam się... w każdym razie nie ufajcie krytykom.

Otwierający album "In the Midnight Hour" to cover. Oryginalnym wykonawcą był jeden z wielkich muzyki soul, Wilson Pickett. Zawsze pojawia się pytanie, jaki jest sens nagrywania coverów. Odpowiedź jest prosta, jeśli słucha się go w wykonaniu Bryana Ferry. Świetny wokal, urocze gitarowe akcenty Manzanery, rozmarzony saksofon Mackaya, dalekie plamy klawiszy. Jeśli chodzi o Wilsona Picketta, to niewielu artystom udało się bezboleśnie zmierzyć z jego utworami. Do dziś uwielbiam liryczny cover Bryana Ferry i brawurowe wykonanie "Mustang Sally" przez Andrew Stronga w filmie "The Commitments". Jeśli nie znacie Wilsona Picketta lub filmu "The Commitments" to koniecznie to nadróbcie.

Kolejny na płycie "Oh Yeah" to rewelacyjny kawałek, swobodnie pływa od piano do forte i znów do piano. Piękna, chwytliwa, nastrojowa melodia z prosto, lecz genialnie poprowadzoną linią basu, która buduje tu dodatkowy nastrój. Żebyśmy się za bardzo nie rozmarzyli i nie popłynęli w objęcia Morfeusza, prostuje nas do pionu kolejny kawałek - "Same Old Scene". Do dziś nóżka sama chodzi i chciałoby się powirować na parkiecie. Bryanie Ferry, jestem ci wdzięczny, że mogłem za młodu bawić się przy takich płytach, a nie przy jakichś eunuszych piskach z koszmaru sobotniej nocy lub gumbajdęsbędach. Tytułowy "Flesh And Blood" chwyta od początku gitarowym riffem, ale zwróćcie uwagę jak tu gra bas. We wkładce do płyty wymienionych jest dwóch basistów i warto o nich tu wspomnieć. Alan Spenner i Gary Tibbs są odpowiedzialni za ten groove na płycie, oczywiście wraz z fenomenalnym perkusistą Andy Newmarkiem. Spenner i Newmark odcisnęli też swoje słyszalne piętno na "Avalon". Pierwszą stronę winyla zamyka "My Only Love", kompozycja, na której nie ma ani jednej nuty za dużo, ani jednej za mało. Urzekają zwłaszcza wielowarstwowe płaszczyzny dźwięków z tła. Całość trzyma bas i perkusja, przyspieszając i zwalniając tam gdzie trzeba.

Pamiętam, że po dwudziestu minutach pierwszej strony tak mi się ręce trzęsły, że z ledwością przełożyłem płytę na drugą stronę. Nie mogłem wyjść z zachwytu, jak dobra jest ta płyta. Igła w dół i  znów przebojowa melodia, basik zagrany ósemeczkami, gitarki, klawisze, pianino (warto tu wspomnieć Paula Carracka, który obsługiwał "parapety"), Cód, miód malina. I ten tęskny sax Mackaya na koniec. No można się rozpłynąć. Wyciszenie przechodzi gładko w mocny rytm "Eight Miles High". To drugi cover na płycie. Oryginalnie nagrany w 1966 przez amerykańską grupę The Byrds. Niestety, to co udało się z "In The Midnight Hour", nie udało się zupełnie z "Eight Miles High". Zakręcony, połamany, psychodeliczny utwór został totalnie spłaszczony przez Roxy Music do banalnej piosenki. Chwytliwej, świetnie rytmicznie poprowadzonej, ale moim zdaniem w każdym momencie przewidywalnej. W końcówce muzycy pozwalają sobie na lekkie "improwizacje", a w rytm, podobnie jak na początku, wplata się ponownie dźwięk Rolanda TR-77, maszyny wręcz kultowej dla nowych romantyków. Jednak dlatego, że bardzo lubię The Byrds, tej wersji nie kupuję. Co innego "Rain, Rain, Rain". Jak genialnym wokalistą jest Ferry, słychać właśnie w tym kawałku. Nawet gdy nieco wystaje poza tonację, to jest to przemyślane, świadome posunięcie a'la David Bowie. I to zawieszone "You can live in love..." na koniec. Potem pozostajemy w rozmarzonym nastroju delikatnie kołysani przez „No Strange Delight”. To utwór naprawdę wysokiej klasy kompozytorskiej i aranżerskiej. Pulsujący bas, oryginalnie wpleciony magiczny dżwięk oboju, pianino, magiczne echa, no i wokal Ferry'ego...

Zamykająca płytę ballada „Running Wild” jest w nieco dylanowskim stylu (z tzw. elektrycznego okresu Boba Dylana), bardzo luźno kojarzy mi się z "Knocking On Heaven's Door" (nie mylić broń Boże z tymi okropnymi wymiauczynami w wersji Guns N' Roses). To zresztą nie dziwi, dlatego, że Ferry wielokrotnie przyznawał się do ogromnej fascynacji Dylanem. W 2007 roku dał temu wyraz nagrywając płytę "Dylanesque".

Łatwo byłoby potraktować "Flesh + Blood" jako kontynuację "Manifesto", ale w rzeczywistości te płyty są zupełnie inne. Podczas gdy "Manifesto" było rozproszoną mieszanką art/glam rocka z elementami disco i tzw. nowej fali, "Flesh + Blood" porzuca te rewiry i kieruje się już śmiało w stronę nowoczesnego (mówimy o początku lat 80.) brzmienia.  Efektem końcowym jest płyta, która śmiało unosi się w przestrzeni wyznaczanej pomału przez new romantic i pokrewne style. Śpiew Bryana Ferry jest tu również znacznie bardziej wyeksponowany niż na którymkolwiek z poprzednich albumów Roxy Music. "Flesh + Blood" nie jest jeszcze tak skoncentrowany na wokalu jak "Avalon", ale jest naturalnym pomostem pomiędzy działalnością w zespole, a twórczością solową. Moja prywatna ocena to: [9/10]. Dziesiątka zarezerwowana jest dla "Avalon" ;-)

Robert Marciniak
02.06.2024 r.