Smashing Pumpkins - Zeitgeist
2007 Reprise
1. Doomsday Clock 3:44
2. 7 Shades Of Black 3:17
3. Bleeding The Orchid 4:03
4. That's The Way (My Love Is) 3:48
5. Tarantula 3:51
6. Starz 3:43
7. United States 9:52
8. Neverlost 4:20
9. Bring The Light 3:40
10. (Come On) Let's Go! 3:19
11. For God And Country 4:24
12. Pomp And Circumstances 4:20
Najpierw był dziwny niesmak, że Billy reaktywuje Pumpkinsów. Nie dało się tego odebrać inaczej, jak skoku na kasę, w końcu wszelkie jego solowe produkcje okazały się być kompletnymi klapami. Potem w Internecie pojawiła się okładka. Co tu dużo mówić, na pewno może pretendować do kategorii „The Best Shit Album Covers Ever”. Pomyślałem wtedy, że takiej okładki nie powstydziłby się żaden album nu metalowy, ale Pumpkins (widać coś przeczuwałem ale o tym za chwilę)? No i potem wyszła płyta i pojawiły się recenzje. Praktycznie żaden szanujący się serwis muzyczny nie zostawił na „Zeitgeist” suchej nitki. I kiedy to wszystko miałem za sobą, dotarła do mnie ta płyta. A z racji tego, że Smashing zawsze byli na topie amerykańskiej alernatywy, bałem się ją włączyć jak jasna cholera. Aż do teraz. Nie wiem co mnie tknęło, może Corgan powiedział mi we śnie „Włącz i skonfrontuj”. I okazało się, że ten sen wcale takim koszmarem nie jest, na jaki się zapowiadał.
Wszyscy lżą tą płytę, jadą po niej jak, za przeproszeniem, po łysej kobyle a ja jej będę bronił. Jasne, że nie jest to fenomenalne Smashing Pumpkins, które znamy z „Mellow Collie” czy chociaż „Siamese Dream”, ale mimo wszystko produkcja i brzmienie „Zeitgeist” jest powyżej średniej. Świetnie wypadają dwa pierwsze kawałki – „Doomday Clock” i „7 Shades of Black”, chociaż po usłyszeniu pierwszych dźwięków miałem wrażenie, że słucham czegoś w stylu... Staind czy P.O.D. (no i tu się kłania ten nu metalowy sound proszę państwa). Jest ostro, szybko i motorycznie. Tak na dobrą sprawę nie wiem, czy aż tak ogromnie odczuwa się tu brak Jamesa Iha i D’Arcy. Corgan zagrał na wszystkich instrumentach poza bębnami, za którymi zasiadł, przywrócony do łaski, Jimmy Chamberlin. W sumie to zawsze Łysy decydował o wszystkim, co z tym zespołem związane. Niezła, pokręcona melodyka jest w „Tarantuli”, zabawa klimatami w „Starz” czy „Pomp And Circumstances” - swoją drogą, cholernie patetyczny i, chyba, najsłabszy na płycie, kawałek. Pobrzmiewają tu echa starych Pumpkins z czasów, kiedy działali jeszcze jakby na uboczu grunge, czyli epoki, kiedy Billy Corgan miał jeszcze długie włosy a gitary cięły aż miło („Gish”). Ale generalnie wszystko idzie w kierunku, który Łysy wymyślił na „Machine”, czyli ostre, grzmiące gitary, szybkie bębny, tnący wokal - swoją drogą, ten jego zgryźliwy głos nie jest tu aż tak wkurzający jak choćby na „Adore”. Większość numerów ma klimat „Bullet With The Butterfly Wings” czy, zwłaszcza, „Everlasting Gaze”. Owszem, w większości brzmi to jak, niemalże, metal - weście, znakomitym skądinąd, „United States” jak ze Slayera czy Neurosis - ale czy to jest zarzut?
Trzeba się pogodzić – Smashing Pumpkins umarło. Skończyło się na „Kill’em All”. To już zupełnie inny zespół. Lecz gdyby Corgan wydał „Zeitgeist” pod własnym nazwiskiem, wszyscy jego zwolennicy narobili by w portki i błagali o powrót Dyń. Ale skoro wydał to pod szyldem kapeli, to ma zawieszone na szyi wszystkie psy z okolicy. Tak już jest, że w przypadku powrotów legend, a taką niewątpliwie stało się przez lata Smashing Pumpkins, nikomu się nie dogodzi a już tym bardziej krytykom. Szykanowanie „Zeitgeist” tylko dlatego, że zrobiła tak większość serwisów i czasopism, nie ma najmniejszego celu – to jest naprawdę niezła płyta! I choć za okładkę należy im się złota muszla dla największej pomyłki roku, to sama zawartość się jakoś tam broni. Jasne, że poziomu produkcji sprzed lat to nie ma, połowy piosenek nie pamięta się po dziesiątym nawet przesłuchaniu, ale, umówmy się, to nie jest Zwan i Billy Corgan solo. W tym porównaniu „Zeitgeist” wypada jak arcydzieło.
Mateusz Rękawek
26.08.2007 r.