Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Wolf Parade - At Mount Zoomer

Wolf Parade - At Mount Zoomer
2008 Sub Pop

1. Soldier’s Grin
2. Call It a Ritual
3. Language City
4. Bang Your Drum
5. California Dreamer
6. The Grey Estates
7. Fine Young Cannibals
8. An Animal In Your Care
9. Kissing the Beehive

Wilki paradują przede mną. Jednak, jak wynika z tego, co słyszę, jestem bardziej niż one wygłodniały alternatywnej świeżości (i zostawmy to zestawienie takim niezmącenie naiwnym). Miejsce pochodzenia zespołu – Montreal – jednak zobowiązuje.

Ujmująca montrealskość wkrada się już do pierwszego utworu, za sprawą pożyczki od ziomka, Dana Bejara (aka Destroyer). Mowa o motywie trwającym od 1:06 do 1:10 i powtórzonym jeszcze dwukrotnie w niedalekiej odległości. Można te wstawki nazwać środowiskowym puszczeniem oka, ok. Całość, znaczy „Soldier’s Grin”, jest doprawdy niezła. Ale przecież to opener i takim musi być, koniec, nuta, znaczy kropka.

Piszę o jedynce, a tymczasem „Call It Ritual”, nr 2, trwa już jakiś czas i czuję, że wcale nie musiałbym zmieniać w przedostatnim zdaniu nic, prócz tytułu, by oddać najważniejszą cechę tego kawałka. Zacnie, choć wilki nadal tylko paradują, z pyskami defiladowo zwróconymi w stronę księżyca (ale nie w pełni). Kłów nie obnażają.

O, następne i jakie... jakie? Chyba fajne, mowa już o sekwencji zaczynającej się od 2:51 w numerze trzy, „Language City”. Brzmi jak pogłos którejś z charakterystycznych fantazji Animal Collective, ale jest to takie echo, które przeszło przez szkółkę niedzielną, a co najmniej przez studio jakiejś komercyjnej stacji radiowej, co nie znaczy, że razi i czuć swąd rozgrzanego plastiku. Nie, nadal – tak jak w numero uno z przystawką a’la Bejar – jest przede wszystkim nawet więcej, niż poprawnie, przyjemnie, lekkostrawnie.

Narzucona sobie samemu konwencja spisywania uwag równolegle ze słuchaniem opisywanej płyty goni mnie tymczasem solidnie, bo właśnie skończył się czwarty numer. Można by wyciągnąć wniosek, że jest o czym pisać. Heh, zamyśliłem się, a tu już piątka. Bardzo fajna. Chwycę się więc fortelu. W kategorii „bang your drum” lepsi są jednak The Waterboys. Przejdźmy do „California Dreamer”, utworu ponad sześciominutowego, do tej pory najdłuższego na krążku. I zasługującego na takie wyróżnienie.

Bardzo dobry motyw zapowiedziany od 1:09 do 1:15 i rozwinięty na wysokości 2:15-2:42 i 4:39-5:05 jest jego głównym atutem. Kojarzy mi się z pirackimi szantami pomnożonymi przez zaśpiew w stylu Arcade Fire, wiecie: mimo że – w tym wypadku – słychać jeden do dwóch wokali, to brzmią tłumnie. Jest skrycie folkowo i wyraźnie emo-rockowo. Składniki  wyśmienicie się przegryzają, każdy dźwięk wydaje się być osadzony na swoim miejscu. Od czwartej minuty z przyjemnością rejestruję zwiększanie się stężenia psychodeliczności, która ustępuje wspomnianemu, unoszącemu całość motywowi. Kapitalny utwór, jak dotąd najlepszy z „At Mount Zoomer”, choć już teraz wydaje mi się, że wiem, iż nie jest to wilczy powrót na Cookie Mountain.

Przyjemnie być wytrąconym z recenzenckiej równowagi przez taki kawałek. Przyznam, że wysiadłem, porzucam konwencję, będę słuchał albumu używając opcji repeat, albo coś w tym stylu, bo przez pisanie o „California Dreamer” nie nadążam za następnymi. Nadążać zaś raczej warto (przepraszam, numerze czwarty, naprawdę zasługujesz na treściwą opinię), chociaż „The Grey Estates” to już inna bajka, w której wilki nie zjadają czerwonego kapturka, apetycznie przy tym mlaszcząc. Początkowa zwiewność przechodzi w jednostajność.

Ciekawszy jest „Fine Young Cannibals”. Jego statyczność jest bardziej zajmująca, niż kompozycyjny bezruch poprzednika. Rytm i powtarzający się gitarowy ozdobnik wprowadzający coś, co nazwałbym zalążkową skocznością, kojarzą mi się w pewnych momentach odlegle z Wolfgang Press. Od sennego kalifornijskiego szczytu znowu mimo wszystko daleko.

„An Animal In Your Care” z tej trójki wydaje mi się zdecydowanie najlepsze. Pianino w środku, do którego dołącza zdecydowanie wybijany rytm, jakieś reminiscencje „Lullaby” The Cure, wokal lekko zawodzący – nic tu nie zawodzi.

Czas na, jak się okazuje, jedynego potencjalnego konkurenta „California Dreamer”: wieńczący album, ponad dziesięciominutowy „Kissing The Beehive”. Od połowy trzeciej minuty wyraźnie wzmaga się intensywność, trwają poszukiwania środków wyrazu, które trafią w dziesiątkę, przewijają się ciekawe pomysły, od szóstej minuty zaczynam chcieć razem z muzykami, by mnie zachwycili, jednak zmiany motywów nie powodują oszołomienia, nie czuję się, jak któraś z panien na pikniku pod Wiszącą Skałą. I znów hierarchizacja: jeśli beehive, to raczej sylvianowe opowieści o jego sekretach. Całowanie ula nie opłaciło się na miarę ryzyka.

„At Mount Zoomer” pozostawia mnie z poczuciem wędrowania po stoku raczej, niż wejścia na szczyt. Mimo tego jest na tym albumie wiele ciekawych elementów, które sprawiają, że kibicuję Wolf Parade, czekając na ich bardziej charyzmatyczne wydanie.

Andrzej Ratajczak
12.09.2008 r.