Depeche Mode - Songs Of Faith And Devotion
1993 Mute
1. I Feel You 4:35
2. Walking In My Shoes 5:35
3. Condemnation 3:19
4. Mercy In You 4:17
5. Judas 5:13
6. In Your Room 6:24
7. Get Right With Me 3:52
8. Rush 4:36
9. One Caress 3:30
10. Higher Love 5:56
Długo zastanawiałem się czy w ogóle pisać o tej płycie na stronie Alternativepop.pl, bo za "Songs Of Faith And Devotion" zwyczajnie nie przepadam. A po co pisać o powszechnie znanej, klasycznej płycie, której się nie lubi? W dodatku jest to nie tylko album uwielbiany przez większość sympatyków DM, ale przez znaczną część uznawany wręcz za opus magnum zespołu. Zatem po co? Może właśnie po to, by przedstawić inny punkt widzenia? Dlatego jeśli ktoś jest zainteresowany innym spojrzeniem na płytę, to zapraszam, spróbuję włożyć kij w mrowisko.
Zanim o samej płycie Depeche Mode, przybliżę perspektywę, z której ją poznawałem w 1993 roku, co na pewno wpłynęło na jej odbiór. Rozpoczynałem wtedy studia i szeroko rozumiana muzyka popularna, w tym tzw. "alternatywna", po intensywnych dziesięciu latach jej zgłębiania, zaczynała chwilowo schodzić u mnie na dalszy plan. Czułem nią przesyt i znudzenie oraz miałem przekonanie, że wszystko co ważne w muzyce rozrywkowej, szczególnie rockowej już się wydarzyło. Ostatnim istotnym aktem w muzyce rockowej było według mnie "Nevermind" Nirvany, ale popularności grunge'u nie uległem. Obserwowałem jednocześnie kątem oka rozwój sceny metalowej i jej galopującą radykalizację. Black metalu szczerze nie znosiłem i do dzisiaj mi to pozostało. Z wielką niechęcią odnotowywałem wzrost znaczenia rapu i przebicie się tej muzyki do mainstreamu muzyki rozrywkowej. Z pewnym zainteresowaniem przyjmowałem scenę techno, ale ogólnie uważałem ją za prymitywną i zbyt prostą jak dla mnie. Wtedy jeszcze nie zetknąłem się z wytwórnią Warp i rodzącym się tzw. IDM. Przede wszystkim byłem jednak zniechęcony ogólnym kierunkiem rozwoju muzyki, szczególnie mainstreamu a tzw. "muzyka alternatywna" przejadła mi się. Wówczas zwróciłem się w stronę muzyki tzw. "poważnej" oraz jazzu, które zacząłem, nie bez pewnego trudu, eksplorować.
Depeche Mode przestał być dla mnie istotnym zespołem wraz z wydaniem "Violator" [czytaj recenzję >>] , która była pierwszą płytą zespołu, wobec której wyraźnie dystansowałem się. Dzisiaj oceniam "Violator" znacznie lepiej, ale wtedy kompletnie nie czułem tej muzyki. W chwili wydania albumu słuchałem wykonawców takich jak: Laibach, The Young Gods, Nitzer Ebb czy The Cure oraz Bauhaus i "Violator" wydawał mi się niezbyt ciekawy, w dodatku odchodzący od korzeni grupy. Wtedy czekałem raczej na "Music for the Masses 2" a "Violator" nie spełnił tych oczekiwań. Dlatego grupa poszła u mnie w całkowitą odstawkę. Mimo wszystko miałem jednak sentyment do Depeche Mode za twórczość z lat 80. i gdy w 1993 roku ukazało się "Songs Of Faith And Devotion" sięgnąłem po nią z ciekawości. Już promujący album singiel "I Feel You" nieco mnie zaskoczył i wzbudził pewne zainteresowanie nadchodzącą płytą. Ale była to raczej ciekawość w rodzaju "co oni tam wykombinowali", niż nadzieja na wysłuchanie muzyki, która mnie jakoś poruszy. No i rzeczywiście. Po przesłuchaniu całości "Songs Of Faith And Devotion" miałem raczej mieszane uczucia, a sama muzyka nie wywołała u mnie głębszych emocji. Z jednej strony, obiektywizując, doceniłem fakt zerwania przez zespół z twórczością, od której zaczynali, czyli synth-popem, co świadczyło o podjęciu przez zespół próby rozwijania swojej muzyki. Z drugiej strony to zwrócenie się w stronę muzyki rockowej nie przyniosło muzyce jako takiej nowej jakości, przy okazji wydawało się trochę koniunkturalne a mnie osobiście jednak nie podobało się.
Na nadanie Depeche Mode bardziej rockowego charakteru naciskał Dave Gahan, który wtedy zwyczajnie takiej muzyki słuchał, w dodatku uzależnił się od narkotyków i prowadził życie jak typowy rockman. Reszta zespołu jednak niekoniecznie podzielała gahanową chęć grania rocka, co wzmagało jedynie nieporozumienia między członkami Depeche Mode. Atmosfera w zespole była wtedy bardzo gęsta z wielu powodów. To właśnie podczas nagrywania tej płyty Alan Wilder podjął decyzję o opuszczeniu zespołu, choć zakomunikował to dopiero po zakończeniu "Devotional Tour". W efekcie otrzymaliśmy płytę nierówną i niejednorodną stylistycznie, miejscami zwróconą w stronę stylistyki rockowej. Niektóre nagrania, np. "One Caress" mają jednak zupełnie inny charakter. W "One Caress", jednym z moich ulubionych utworów na płycie, śpiewa delikatnie Gore a niezwykły charakter kompozycji buduje wielowarstwowa aranżacja smyczkowa. W porównaniu do agresywnego "I Feel You" to niemal dwa różne światy. "I Feel You" jest drapieżny i rockowy a "One Caress" to jakby wspomnienie lat 80., choć bogatsze aranżacyjnie i bardziej przestrzenne. Ballada Gore'a, podbita smyczkami, dobrze wpisywała się w moje ówczesne poszukiwania muzyczne a przy tym była łącznikiem z bardziej "ejtisowym" wymiarem Depeche Mode.
Z jednej strony odczuwałem pewną satysfakcję z powodu docenienia grupy przez publiczność rockową, która do niedawna wyśmiewała Depeche Mode jako kiczowatych synth-popowców. Ale z drugiej strony "Songs Of Faith And Devotion" nie wnosiła niczego nowego do muzyki. Płyta miała raczej znaczenie "piarowe". Odczarowała "synth-popowość" Depeche, a także skłoniła zagorzałych fanów DM do otworzenia się na inne dźwięki niż muzyka elektroniczna, ale niewiele więcej. Album "nic nie robił" mi emocjonalnie. Płyta "przelatywała" przeze mnie. Wprawdzie przykuwał uwagę mocarny "I Feel You" a piękny "One Caress" przywoływał wspomnienia dawnego Depeche. Dobrze słuchało mi się też "Mercy In You, "In Your Room" czy kończącego album "Higher Love". Swoje robił też drugi singiel "Walking In My Shoes" a także dynamiczny "Rush". Ale już "Condemnation" z elementami gospel zwyczajnie mnie drażniło, "Judas" nudziło, a "Get Right With Me" w najlepszym razie pozostawało obojętnym. Ogólnie płyta nie zaprezentowała się w moim odczuciu jak zwarta całość a same kompozycje były o różnorodnej jakości. Nie może to jednak dziwić. Gdy sięgnie się do wspomnień muzyków Depeche z czasu nagrywania płyty, to okaże się, że grupę opanowała niemoc twórcza. Nagrywanie albumu szło jak po grudzie. Mimo wynajęcia na potrzeby sesji nagraniowej na kilka miesięcy domu w Madrycie, co miało na powrót scalić zespół, nie udało się skończyć płyty. Nagrywanie albumu kontynuowano jeszcze w studiach w Hamburgu i Londynie.
Mimo wszystkich problemów podczas sesji nagraniowej "Songs Of Faith And Devotion", grupa doprowadziła projekt do końca. Płytę po raz drugi produkował Flood przy znacznym udziale Depeche Mode, głównie w osobie Alana Wildera. Wilder przed nagraniem płyty z Depeche Mode aktywnie pracował nad innym projektami. Wydał m.in. swój album Recoil "Bloodline" oraz współpracował z Nitzer Ebb współprodukując ich album "Ebbhead" (1991). Doświadczenia, które wyniósł z tej pracy z pewnością znalazły swoje odzwierciedlenie na "Songs Of Faith And Devotion". Na płycie wykorzystano też bardziej organiczne dźwięki niż na poprzednich wydawnictwach zespołu i to pewnie zadecydowało o tak odmiennym brzmieniu Depeche Mode. Wprawdzie samo składanie muzyki nadal odbywało się metodą charakterystyczną dla grup elektronicznych, poprzez próbkowanie dźwięków, wklejanie i wycinanie ich oraz zapętlanie, ale używano sporo dźwięków tworzonych na żywo. Np. w utworze „I Feel You” wykorzystano perkusję graną na żywo przez Wildera, która została samplowana i sekwencjonowana, by następnie stworzyć pętlę perkusyjną. Summa summarum starano się uzyskać efekt mniejszego programowania muzyki i swoistego grania na żywo, co najwyraźniej udało się, skoro płyta przypadła do gustu słuchaczom muzyki rockowej.
Dzięki albumowi zespół nie tylko potwierdził swoją pozycję zdobytą na poprzedniej "Violator", ale nawet jeszcze bardziej "urósł" komercyjnie. Album podbił listy przebojów zarówno w Wielkiej Brytanii, Europie kontynentalnej, jak i USA, niemal wszędzie docierając do pierwszego miejsca list najlepiej sprzedających się albumów. Na listach przebojów dobrze radziły sobie też single: "I Feel You", "Walking in My Shoes", "In Your Room", trochę gorzej "Condemnation". Płyta zebrała również w większości dobre recenzje krytyków i jak już wcześniej wspomniałem ostatecznie zdjęła z Depeche Mode piętno "chłopaszków grających infantylny synth-pop". Choć osobiście nie przepadam za "Songs Of Faith And Devotion", to nie mogę tej płyty skreślić całkowicie. Nie podoba mi się stylistyka, którą grupa na niej zaprezentowała i dostrzegam brak spójności całego albumu. Ale nadal jest tutaj kilka bezapelacyjnych klasyków, które podwyższają ocenę wydawnictwa. Poza tym jest tu mój osobisty faworyt "One Caress", odrzucany przez część słuchaczy jako najbardziej kiczowaty fragment płyty :). Może i kiczowaty, ale według mnie bardzo piękny i klimatyczny. Rzadko wracam do "Songs Of Faith And Devotion", a jeśli już, to nie zawsze daję radę przesłuchać albumu w całości, ale kilka wspomnianych wyżej utworów jest naprawdę wysokiej klasy, dzięki czemu moja ogólna ocena płyty pozostaje na relatywnie wysokim poziomie. [7.5/10]
Andrzej Korasiewicz
21.03.2025 r.