Frankie Goes To Hollywood - Liverpool
1986 ZTT
1.Warriors of the Wasteland 4:53
2.Rage Hard 5:08
3.Kill the Pain 6:16
4.Maximum Joy 5:32
5.Watching the Wildlife 4:18
6.Lunar Bay 5:42
7.For Heaven's Sake 4:29
8.Is Anybody Out There? 7:25
„We’re rats in a cage, suicide a go-go…”
Frankie Goes To Hollywood odnieśli tak wielki sukces debiutancką płytą, że praktycznie stał się on już nie do powtórzenia. „Welcome To The Pleasuredome” [czytaj recenzję >>] był nie tyle normalnym albumem muzycznym, co wręcz wydarzeniem kulturalnym, a to wysoko postawiona poprzeczka, jak mawiał syn króla sedesów. Cokolwiek by nie nagrali potem, musialo to siłą rzeczy zblednąć w konfrontacji z arcydziełem, jakim było „Welcome…” Dlatego pewnie drugiej płycie FGTH w momencie wydania towarzyszyło rozczarowanie. Zjawisko tyleż normalne, co do końca niezrozumiałe, jeśli w końcu dotrze do nas, że album jest niesamowicie spójny, że kompozycyjnie trzyma wysoki poziom, nie ma wypełniaczy i mielizn, że w warstwie tekstowej jest bardziej dojrzały. Słychać wyraźnie, że zespół nawet nie próbował skonfrontować się, ani przekraczać tego, co było wcześniej. Osiem świetnych kawałków o ogromnym potencjale. Gdyby znów płytę wyprodukował Trevor Horn, w tej samej manierze, znanej z „Welcome…”, czy brzmiałoby to lepiej? Może i tak. Czy tak samo przełomowo jak „Welcome…”? Na pewno nie… Najlepszym podsumowaniem, na jakie mógłby wtedy liczyć „Liverpool” byłoby zapewne słowo „kontynuacja”. Grupa, której powolny rozpad i tak już się zaczął, na pewno nie miała tego na myśli. Ponowne zmarginalizowanie roli „The Lads” (Nash, O’Toole, Gill) na rzecz Johnsona i Horna oznaczałoby natychmiastowy koniec sesji nagraniowych i koniec zespołu. I choć tym razem „The Lads” zagrali na płycie naprawdę, choć stanęli na wysokości zadania i zrobili to świetnie, chociaż Stephen Lipson nienagannie uchwycił autentyczne, żywe, pełne energii brzmienie, to niewiele to pomogło w zachowaniu istnienia grupy. Holly Johnson już praktycznie był myślami poza zespołem i poza ZTT. Zainteresowany kontynuowaniem taneczno-przebojowego kierunku, zdecydowanie odcinał się od rockowego wcielenia grupy. Zatroskany poważną chorobą ówczesnego partnera (o której nie poinformował kolegów, przez co domysły i niedomówienia zaczęły brać górę nad zrozumieniem), pojawiał się w studio niezwykle rzadko. Do tego ucieczka przed fiskusem, która wymusiła na grupie rejestrowanie materiału w różnych miejscach poza Zjednoczonym Królestwem, na co Johnson, choćby z powodów jak wyżej, nie miał ochoty. I chociaż pomimo tych problemów (z pojawiającą się na stole zupełnie na serio koncepcją wymiany wokalisty) doprowadzono prace nad „Liverpool” do końca i udało się nawet zorganizować trasę promującą album, to sytuacja w zespole stała się nieodwracalnie nienaprawialna. Gdyby tego było malo, to zapisy „gównianego kontraktu” z ZTT Horna też dały znać o sobie. Jako „producent wykonawczy” Horn sam zgarnął około 840.000 funtów z budżetu albumu, przez co pierwszy funt z honorarium dla zespołu mógł pojawić się dopiero po sprzedaniu kilkuset tysięcy egzemplarzy. Do marca 1988 roku, gdy płyta osiągnęła 800.000 sprzedanych kopii, a do kieszeni czlonków zespołu zaczęły płynąć pierwsze większe pieniądze, z FGTH nie zostały już nawet gruzy. Johnson zainteresowany tylko i wyłącznie karierą solową, wyrokiem sądu wyzwolił się spod skrzydeł ZTT. Reszta zespołu chciała natomiast kontynuować działalność pod dotychczasowym szyldem, lecz z nowym wokalistą. Pomysł ten został skutecznie zablokowany przez Johnsona, doprowadzając w rezultacie do końca działalności jednego z najciekawszych zespołów lat 80., który na zawsze zapisał się w historii muzyki rozrywkowej.
Swój łabędzi śpiew Frankie rozpoczyna od „Warriors of the Wasteland”. Po półtoraminutowym wstępie, którego nie powstydziłby się Phil Collins nagrywając „In The Air Tonight 2.0”, wybucha ostry, niemalże rockowy riff, wzmocniony przez nakładki w postaci histerycznych krzyków i orkiestralnych smyczków. Mamy tu wyeksponowany, pulsujący bas, ale wyważony, inny od tego niemal szaleńczo fruwającego po całej skali basu znanego z „Welcome…”. Ciekawe są też zmiany tempa i aranżacji. Tak, to jest bez wątpienia Frankie. Może nie taki sam, ale to Frankie. Podobnie jest z „Rage Hard”. Ten utwór, gdyby ukazał się na „Welcome…” byłby murowanym kolejnym numerem jeden na listach. To najjaśniejszy (obok „For Heaven’s Sake”) moment na płycie. „Kill the Pain” to całkiem udany wynik kompromisu między „The Lads”, Johnsonem, a komercyjnymi ciągotami producentów. W tym momencie mamy już pewność, że na płycie znajdują się świetne piosenki, tylko… niestety. Brak im tego szaleństwa, nieskrępowanej wolności, żartu i nieprzewidywalności, która towarzyszyła muzyce z „Welcome…”. Szkoda bardzo, bo potencjał słychać ogromny. Pierwszą stronę płyty kończy „Maximum Joy” – nastrój pomału narasta wraz z kolejnymi taktami, a gdy od trzeciej minuty z kawalkiem wchodzi świetnie prowadzony funkowy bas, „micha” rozpromienia się od ucha do ucha. Chwilami pojawia się też takie wrażenie, że ten utwór Lipson nagrał na patentach z „A Secret Wish” Propagandy. No i co z tego, to bardzo dobre patenty, ta piosenka tylko na tym zyskała. I to na tyle na stronie A. Cztery solidne ciosy, bez przerywników, ozdobników, wypełniaczy i rozpraszaczy. Cokolwiek by się nie działo dalej, na pewno już nie żałujemy pieniędzy wydanych na płytę. Jest co najmniej dobrze. Strona B to „Watching The Wildlife”, znów początek niemal z Phila Collinsa, tego od „Sussudio”, ale… pojawia się jednak „ale”. Pomimo chwytliwych i skocznych zagrywek, naprawdę dobrych chórków, ciekawych zmian tempa, czegoś zaczyna brakować. Żeby było jasne, „Liverpool” to płyta znakomita (swego czasu słuchałem jej nawet częściej niż poprzedniczki) i naprawdę nie można mieć pretensji, że nie osiągnęła sukcesu porównywalnego z debiutem, bo z góry było wiadomo, że to się nie uda. Problem polega na tym, że jak na gości, którzy niecałe dwa lata wcześniej swoimi prowokacyjnymi, sowizdrzalskimi wyczynami i ogromnym poczuciem humoru wywrócili niemal cały showbiznes na lewą stronę, nie jest to coś, co porywa swą nieskrępowaną radością życia. Lekko stara się to zmienić „Lunar Bay”. Transowy, syntetyczny motyw, syntezatorowe dęciaki, orkiestralne hity, chórki, sample, basowa wstawka w 3:10 a’la Thompson Twins, no dzieje się mnóstwo. Potem kolejny mój ulubiony utwór - „For Heaven’s Sake” z urokliwie poprowadzoną, tajemniczą melodią, z głupawą wstawką w środku, która na swój sposób frywolnie rozbija nastrój, przez co też zaskakuje. Płytę kończy prześliczna ballada „Is Anybody Out There”. Podobny patent jak na „Welcome…”, ale…
Gdybym mógł zmienić rzeczy, które zrobiłem […]
Ogrzejemy się nawzajem, razem przetrwamy burzę.
Dzieci umierają i nikt nie płacze
Musi być tam coś, ktoś, kto się troszczy
Musi coś tam być…
Szukam czegoś i nie wiem co to jest…
Od „The world is my oyster!”, słów otwierających debiutancki album, wypowiedzianych bezczelnie i zawadiacko przez Holly Johnsona i następującym po nich złowieszczym, hedonistycznym śmiechu, do wyciszonego, niemalże pozbawionego nadziei „I'm looking for something, and I don't know what it is”. Tylko dwie płyty, niecałe trzy lata.
Wszystkim, którzy uwielbiają Frankie Goes To Hollywood, polecam dwupłytową wersję „Liverpool” na CD, a także kanał na YouTube @caliggiasound8098 – z tego wszystkiego można sobie poskładać, jak bardzo udany mógł być podwójny LP z otwierającym kilkunastominutowym „Warriors…”, funkowo szaleńczym „Delirious”, „The Waves” zawierającym ambientowe, nastrojowe tekstury, czy urokliwą na swój sposób piosenką „Our Silver Turns to Gold”. I choć to wersje surowe, bez upiększeń, i tak przedstawiają FGTH jako świetnych autorów doskonałych piosenek.
Wydaje mi się, że podobnie jak ABC, które osiągnęło z Hornem inny szczyt doskonałości, czyli „The Lexicon Of Love”, a które na kolejnych płytach powoli odeszło od megaprodukcji w stronę tożsamości zespołu, jego pierwotnej energii, dynamiki i bezpośredniości, Frankie nie mieli innego wyjścia, jak tylko obrać ten sam kierunek. Czy to się udało? Album „Liverpool” uzyskał dość mieszane recenzje ze strony krytyków i w porównaniu z debiutem był komercyjnym rozczarowaniem. Mimo to i tak znalazł się na 5. miejscu UK Albums Chart, a promujący go singiel „Rage Hard” zawędrował w zestawieniu UK Singles Chart na miejsce 4. W 2014 r. dziennikarz muzyczny Paul Lester napisał, że chociaż Frankie Goes to Hollywood byli „prawdopodobnie ostatnią wielką brytyjską sensacją pop”, rzadko byli wymieniani jako ci, którzy wywarli jakiś wpływ na innych artystów. Stało się tak, ponieważ „niemożliwe byłoby odtworzenie w jakikolwiek sposób tego, co FGTH udało się dokonać”. Ja wyznam, że do dziś pozostaję w nieutulonym żalu po tej nietuzinkowej kapeli. Jeśli miałbym oceniać album w jakiejś skali, dałbym dziś [9.5/10] i kilka łez smutku.
Frankie says no more…
Robert Marciniak
10.12.2024 r.