Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Frankie Goes To Hollywood - Welcome To The Pleasuredome

Frankie Goes To Hollywood - Welcome To The Pleasuredome
1984 ZTT

F – Pray Frankie Pray

1. The World Is My Oyster including Well... Snatch of fury (Stay) 1:57
2. Welcome To The Pleasure Dome 13:40

G – Say Frankie Say

3. Relax (Come Fighting) 3:56
4. War (…and Hide) 6:15
5. Two Tribes (for the victims of ravishment) 3:28
6. Tag (Orgasms become the most mystified state of feeling) 0:35

T – Stay Frankie Stay

7. Fury [ferry (Go)] 1:49
8. Born To Run 3:59
9. San José (The Way) 3:10
10. Wish (The Lads Were Here) 2:48
11. including the ballad of 32 4:49

H – Play Frankie Play

12. Krisco Kisses 2:58
13. Black Night White Light 4:08
14. The Only Star In Heaven 4:16
15. The Power Of Love 5:32
16. bang… 1:07

„Jeżeli w utworze co dwie sekundy nie dzieje się nic nowego, muzyka staje się nudna. Kiedy masz wątpliwości, daj tego więcej” - Trevor Horn.

Moje pierwsze spotkanie z „Welcome To The Pleasuredome” odbyło się dzięki koledze ze studiów, który był niekwestionowanym autorytetem w temacie art rocka i rocka progresywnego, zwłaszcza lat 70. Ja byłem z kolei tym koleżką kojarzonym bardziej z ówczesnymi nowymi trendami -  syntezatorowi elektronicy, nowi romantycy, te sprawy. Oczywiście od początku mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, chociażby jako ludzie wyrośli w tym samym czasie na podobnej muzyce (Pink Floyd, Genesis, Yes, Jethro Tull itp.). Uzupełnialiśmy się w poszukiwaniu dobrej muzy doskonale. Podczas gdy kolega miał zapędy archeologiczne i odkrywał muzykę grup z lat minionych, nierzadko lekko już zapomnianą, ja starałem się dostarczać nowości. Bardzo szybko okazało się, że nasze role przenikają się  – ja przybiegłem do niego kiedyś z „90125” Yes, a on później do mnie z „Welcome To The Pleasuredome” Frankie Goes To Hollywood. 

- Ty, chyba coś się totalnie po…kręciło – stwierdził kolega - stary, progrockowy Yes gra pop, a nowa, popowa grupa wydaje niemalże progrockowy album… I w obydwu przypadkach to świetnie brzmi! Kto to widział tak mieszać?  

Nie był to pierwszy raz, gdy zetknąłem się z nazwiskiem Trevor Horn, bo znałem już go z Art Of Noise, Buggles, czy oczywiście Yes, ale na pewno to był ten moment, gdy zacząłem rozumieć rolę producenta we współczesnej muzyce. I to w całej rozciągłości – od tych, którzy potrafili zepsuć świetne kompozycje, do tych, którzy z g… robili przeboje. Najbardziej jednak doceniam tych, którzy przez swoją pracę stawali się członkami zespołu, perfekcyjnie wykorzystując do maksimum potencjał grupy. Na pewno kimś takim jest Trevor Horn. 

Początek lat osiemdziesiątych na brytyjskiej scenie muzycznej to w miarę bezpieczny czas. Brud, wściekłość i chaos po wybuchu sceny punkowej, afery, bluźnierstwa i gorszące prowokacje Sex Pistols przeszły do historii. Gdy wydawało się, że na listach przebojów zapanowała muzyka estetycznie bezpieczna, skandalem eksplodowała fala kontrowersji towarzyszących singlowi „Relax” umiarkowanie popularnej grupy z Liverpoolu – Frankie Goes To Hollywood. Przez pierwsze trzy lata działalności zespół wypracował sobie całkiem niezłą opinię występując regularnie na żywo w klubach i nagrywając sesję dla Johna Peela. Niestety, taśma demo, która zawierała prawie cały ich ówczesny repertuar nie cieszyła się zainteresowaniem w wytwórniach. Momentem przełomowym był kontrowersyjny występ w telewizyjnym programie The Tube, nadawanym w Channel 4. Z jednej strony zapewnił im publicity w prasie muzycznej (głównie New Musical Express), z drugiej zainteresowanie Trevora Horna, producenta, który właśnie założył wytwórnię ZTT. „Podpisaliśmy z nimi kontrakt, ponieważ byli jedyną wytwórnią, która była zainteresowana zespołem” - powiedział Brian Nash w wywiadzie dla Penny Black Music w 2012 roku - „Nasz menadżer odwiedził wiele wytwórni i choć niektóre z nich były zainteresowane, nie sądzę, by miały ochotę zmagać się z zespołem z dwoma otwarcie homoseksualnymi wokalistami. Chociaż lata 80. były postrzegane jako czasy wyzwolenia, wciąż było wielu ludzi, którzy nie mieli cierpliwości dla gejów, nie mówiąc już o tych biegających w skórzanych majtkach. […] Nasz prawnik powiedział nam, że kontrakt jest gówniany, ale jest to jedyny gówniany kontrakt na stole i pomimo kiepskiej oferty, będziemy pracować z Trevorem Hornem”. Zdając sobie sprawę z potencjału utworu „Relax”, Horn był pewny sukcesu. Potrzebował tylko trochę nad nim popracować. Wersja zespołu to naprawdę podstawa świetnej piosenki w surowej formie, ale ta wersja, którą wszyscy znamy najbardziej, to efekt czwartej, czy piątej z kolei całonocnej pracy Trevora Horna, gitarzysty Steve’a Lipsona i klawiszowca Andy’ego Richardsa. Trevor Horn - „Było nas czterech lub pięciu w pokoju kontrolnym, niestety nikt z Frankie… Spędziliśmy następne cztery lub pięć godzin pracując nad dość złożoną aranżacją utworu. Holly i Paul przybyli około 23:00. Od razu im się spodobało i zaczęli tańczyć w studiu. Holly nie mógł się doczekać, by to zaśpiewać. Ostatecznie wróciłem do domu około piątej nad ranem, zadowolony, że nam się udało”. Zdeprawowany, rażący swoją otwartością i fetyszyzmem teledysk dopełnił dzieła. Cała ta mieszanka okazała się równie wybuchowa, co przełomowa. Niebezpieczna, a zarazem ekscytująca. Ban na teledysk ze strony BBC tylko zwiększył rozgłos wokół FGTH i wzmógł popularność nagrania. Kolejny wybór padł na „Two Tribes”. Piosenka o wybitnie antywojennym wydźwięku, wydana na singlu w czerwcu 1984, wdarła się na sam szczyt list przebojów i spędziła tam kolejne kilka tygodni. FGTH został pierwszym zespołem od czasów The Beatles zajmującym dwa pierwsze miejsca. W tym czasie zamówienia na ich debiutancki album przekroczyły milion. Od samego początku miało to być wydawnictwo podwójne, przy założeniu, że rozbudowanie (w stylu utworu tytułowego) gotowego repertuaru z taśm demo, przekroczy pojemność pojedynczego wydawnictwa. Ostatecznie po doświadczeniach z utworem tytułowym, zrezygnowano z pomysłu budowania dalszych popowych suit, wypełniając czas czterema coverami i różnego rodzaju wypełniaczami w postaci śmiesznych wstawek. Osobiście uważam, że nadało to albumowi oddechu, przestrzeni, lekkości i żartobliwej niefrasobliwości. Przypuszczam bowiem, że nawiązując do pierwotnej strategii marketingowej, album mogłyby wypełniać cztery kilkunastominutowe „buły” oparte na tematyce hedonizmu („Welcome To The Pleasuredome”), nieskrępowanego seksu („Relax”), wojny („Two Tribes”) i miłości („The Power Of Love”). Ale zaznaczam - to tylko moje, niczym nie potwierdzone gdybanie, chociaż jestem niemal pewien, że w którymś momencie taka opcja leżała na stole. Co natomiast jest faktem, pod koniec roku, wykorzystując zainteresowanie piosenkami kojarzącymi się ze świętami Bożego Narodzenia, Frankie wydali trzeci singiel, który powtórzył sukces poprzednich - „The Power Of Love”, delikatną, liryczną balladę, która (zwłaszcza w teledysku) pokazała całkowicie inną stronę grupy. W tym momencie supernowa FGTH osiągnęła swój zenit. I choć w marcu 1985 roku kolejny, czwarty już singiel, „Welcome To The Pleasuredome” wszedł jeszcze rozpędem na drugie miejsce na listach, to spirala rozpadu grupy już nabrała tempa. Oczywiście przyczyny typowe - podział pieniędzy, niesnaski co do wagi pełnionej roli w zespole i udziału w kompozycjach. Skrajne opinie głoszą, że z oryginalnego składu FGTH na płycie słychać na pewno tylko Holly’ego Johnsona, sporadycznie Paula Rutherforda i fragmentami Petera Gilla. Całą resztę nagrał Trevor Horn ze współpracownikami. Przemawiają za tym różniące się od pierwotnych aranżacje, linie instrumentów i „lista płac” na której faktycznie widnieje sporo nazwisk). Na pewno Horn nie rościł sobie praw do samych kompozycji (podpisanych przez cały zespół za wyjątkiem Rutherforda), natomiast aranżacje i produkcja to niewątpliwie w całości jego dzieło. Wydaje mi się, że słowo „skonstruował” najlepiej oddaje to, co zrobił Horn w przypadku tej płyty.   

Album otwiera orkiestrowy tusz i operowa wokaliza, na tle których Holly Johnson wygłasza wręcz rozbrajającą proklamację „The World Is My Oyster” (Świat jest moją ostrygą). Ulotna melodia kieruje nas do rajskiego Xanadu, gdzie króluje atmosfera dżungli. Odgłosy wydawane przez ptaki, delikatne pogwizdywania, przyśpiewki po niespełna półtorej minuty zostają zmiecione wybuchem hipnotycznej sekcji rytmicznej, która napędza niemal w całości rozbudowany do blisko czternastu minut utwór tytułowy „Welcome To The Pleasuredome”. Tekst oparty bardzo luźno na poemacie Samuela Coleridge’a „Kubla Khan: or A Vision in a Dream” (który powstał podczas opiumowych wizji autora) ma przesłanie ostrzegające przed niebezpieczeństwami hedonistycznego stylu życia. Oczywiście jak to w takich razach bywa, warstwa liryczna została zbyt dosłownie, a tym samym opacznie zinterpretowana jako tegoż hedonizmu poparcie. Utwór i tym samym pierwsza strona płyty, oznaczona literą F i podtytułem „Pray Frankie Pray” kończy się upiornym śmiechem i takim samym w wymowie powitaniem „Welcome!”.

Strona G (Say Frankie Say) to absolutny cios. Na początek jeden z najlepszych singli wszech czasów, który wciąż brzmi tak samo ekscytująco i świeżo, jak 40 lat temu. Geniusz Trevora Horna objawia się  tu w całej okazałości. Jeśli porównamy wersję utworu wykonanego dla The Tube i tę ostateczną, która przyniosła im dożywotnią sławę, zobaczymy co można wykreować idealną produkcją. Z ponad dwoma milionami sprzedanych kopii „Relax” pozostaje do dziś szóstym najlepiej sprzedającym się singlem wszech czasów w Wielkiej Brytanii. Nieźle jak na obsceniczną piosenkę z równie gorszącym, zbanowanym przez BBC teledyskiem. Dalej też jest nieźle. Poprzez killerski cover piosenki Edwina Starra „War”, z potężną, funkującą linią basu i prześmiewczymi wstawkami komika Chrisa Barrie (parodysta, który tutaj głosem Ronalda Reagana snuje fantasmagorie o tym, jak to miłość towarzyszyła wojnom i rewolucjom, wplatając w sposób przewrotny cytaty z mowy obronnej Hitlera z procesu po nieudanym puczu), przechodzimy do „Two Tribes”. To antywojenny hymn, gdzie natarczywa, zapadająca w pamięć linia (funkującego a jakże) basu połączona jest z bombastycznymi orkiestracjami rodem z wojskowych „szwarcparad” i festiwali pieśni żołnierskiej. Tytuł zaczerpnięty z cytatu z filmu „Mad Max 2” („z dawno zapomnianych powodów, dwa potężne plemiona wojowników poszły na wojnę”) jest aktualny do dziś. Jesteśmy dosłownie posiekani liniami podziałów na dwa plemiona. Tym samym jesteśmy na przegranej pozycji. Już się nie zjednoczymy, aby zbuntować się przeciw zasadzie „dziel i rządź”. Na koniec strony G Chris Barrie głosem księcia Karola (obecnego monarchy) przy radosnych fanfarach zastanawia się nad istotą orgazmu, m.in. nad tym, że nikt nie może być do końca pewny, czy to już orgazm, czy zwykły, banalny wytrysk albo mimowolne skurcze w miednicy :).

Trzecia strona - T (Stay Frankie Stay) to chwila oddechu od zaangażowanych utworów z przesłaniem – mamy tu trzy covery pod rząd. Swoisty medley rozpoczyna „Ferry Cross The Mersey” Gerry and the Peacemakers, potem „Born to Run” Bruce’a Springsteena. Hymn o miłości i wolności poprzedzony słowami o konieczności logowania się pracowników z powodu ciągłych spóźnień, nabiera nowego ironicznego wyrazu. „Do You Know The Way To San Jose” Dionne Warwick kończy tę dla niektórych zbędną i trudną do przejścia część albumu. Na szczęście hipnotyczna linia basu i urzekające zawołania „wohoho”,„huahua” i „wey-a wey-a” Holly Johnsona uwodzą nas w „Wish The Lads Were Here” To bardzo energetyczny kawałek, po którym wzrasta zainteresowanie oryginalnym repertuarem grupy. Sygnał szarży kawaleryjskiej rozpoczyna „The Ballad of 32”, niemal dosłowny cytat odwołujący się do początkowej części „Comfortably Numb” Pink Floyd. Trwa on jednak tylko do momentu, gdy zaczyna być słychać wplecione fragmenty ścieżki dźwiękowej jakiegoś „pocieracza”. Znów daje o sobie znać dość specyficzne poczucie humoru. 

Jeśli poczuliśmy się nieco zakłopotani, to „Krisco Kisses” nam nie ułatwia zadania. To kolejny kawałek, oparty na charakterystycznym dla wydawnictwa funkującym, wybuchowym niemal basie. Wstęp, w którym ktoś nawołuje do oralnych czynności i tekst o dopasowaniu jak rękawiczka, zabieraniu na szczyt i pięści po nadgarstek. Nie trzeba się domyślać o co chodzi, zwłaszcza że Crisco to popularny w tamtym czasie w określonych kręgach środek spożywczy, używany jako swego rodzaju… hmmmm… powiedzmy żel intymny 😊. „Black Night White Light” to (poza wspomnianymi singlami) zdecydowanie najmocniejszy utwór na albumie. Bardzo klimatyczny, napędzany basem (a teraz posłuchajcie ABC „The Lexicon of Love” i odnajdziecie te same elementy…) kawałek. „The Only Star In Heaven” to przedziwny mix pop/rock/funk/rap/soul. Kolejny oryginalny pomysł, może mniej melodyjny, ale bez wątpienia porywający. Na koniec „The Power Of Love” – piosenka, którą zagrano miliony razy w różnych okolicznościach, a mimo to nigdy się nie nudzi. Najbardziej nieprawdopodobny triumf zespołu, który w teledysku odtworzył moment narodzin Chrystusa i ani na moment nie zbliżył się do pastiszu, czy szyderstwa, tak dziś powszechnego. Piękny, romantyczny i przede wszystkim szczery tekst Johnsona. To jedno z najlepszych nagrań dekady, a sentymentalna aranżacja na smyczki tylko pogłębia emocje. Holly Johnson – „Zawsze czułam, że 'The Power of Love' to nagranie, które uratuje mnie w tym życiu. Jest w nim biblijny aspekt duchowości i pasji. Fakt, że miłość jest jedyną rzeczą, która ostatecznie ma znaczenie”. „Bang” będący raczej kodą niż osobnym utworem, kończy album. Chris Barrie powraca jako Ronald Reagan, by przy wtórze fanfar ogłosić „Frankie say no more”.

Śmiem twierdzić, że Trevor Horn nigdy nie stworzył czegoś lepszego niż „Welcome To The Pleasuredome”. Przy okazji opisywania tego albumu naszły mnie dwie refleksje – jedna to taka, że moje pokolenie, mając okazję zapoznawania się z tymi płytami w momencie ich ukazania się na rynku, było bogatsze o niesamowite doznanie – w momencie gdy kładliśmy igłę na winylu po raz pierwszy nie mieliśmy bladego pojęcia, jakie skarby mogą się na nim znajdować. Niejako zmuszanie słuchacza do cierpliwego czekania, aż płyta naprawdę się zacznie, było mistrzowskim posunięciem, jak ktoś to pięknie ujął „niejako aktem gry wstępnej”. Dziś, gdy w ułamku sekundy można sobie coś „przewinąć”, ominąć, opuścić i przejść do innej muzyki, ma to coś z brutalnym wtargnięciem pięścią bez Crisco. Druga refleksja, która w sumie skłoniła mnie do zajęcia się opisem twórczości FGTH, czy Marca Almonda [czytaj recenzję >>]  z pewnej perspektywy poruszającej sferę seksualności, to idiotyczny wpis na jakimś forum, które odwiedziłem dokonując „riserczu”. Brzmiał on mniej więcej tak – „Haha, ciekawe, co by powiedzieli boomerzy ze swoim ciasnym, faszystowskim, homofobicznym spojrzeniem, gdyby się dowiedzieli, ilu ich muzycznych idoli z lat 80. to osoby LGBT”. Bez komentarza...

„Welcome To The Pleasuredome” to fenomenalny album, który można odbierać na wiele sposobów – można na równi zachwycać się jego płynnością od pierwszej do ostatniej minuty, jak i tym, że jest szalenie nierówny. To zresztą coś znacznie więcej niż tylko muzyka. To satyryczny, ironiczny manifest o randze niemal dokumentu historycznego. Z drugiej strony kogo tak naprawdę obchodzi, kto napisał piosenki i kto tam grał? Czyż to nie cudowne? Frankie Goes To Hollywood okazali się fantastycznym eksperymentem, który zamieszał w równym stopniu w formułach twórców, jak i w głowach odbiorców. I choć jak wszędzie w którymś momencie chodziło o pieniądze, to także o dobrą zabawę i mnóstwo śmiechu. Arcydzieło, którego słabości mogą być oczywiste, ale którego mocne strony są przytłaczające. [10/10]

Robert Marciniak
24.09.2024 r.