Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Cocteau Twins - Heaven Or Las Vegas

Cocteau Twins - Heaven Or Las Vegas
1990 4AD

1. Cherry-coloured Funk    3:13
2. Pitch The Baby    3:17
3. Iceblink Luck    3:18
4. Fifty-Fifty Clown    3:15
5. Heaven Or Las Vegas    4:57
6. I Wear Your Ring    3:40
7. Fotzepolitic    3:30
8. Wolf In The Breast    3:32
9. Road, River And Rail    3:21
10. Frou-frou Foxes In Midsummer Fires    5:37

Gdy w 1990 roku ukazała się płyta "Heaven Or Las Vegas" nie wzbudziła mojego większego zainteresowania. Zespół znałem już od kilku lat i zachwyt nad innością muzyki Szkotów dawno już mi minął. W dodatku słuchałem wtedy raczej muzyki cięższej i hałaśliwej - hc/punka, metalu, industrialu. Eteryczne dźwięki 4AD, podobnie zresztą jak ejtisowe synthpopy na tamtym etapie mojego muzycznego rozwoju właściwie odrzuciłem. Cocteau Twins traktowałem wtedy jak rodzaj muzyki tła i nie przyglądałem się bliżej. Płyty wysłuchałem, uznałem, że jest ok i tyle. Jako niemal pełnoletni nastolatek szukałem bardziej muzycznej adrenaliny, niż piękna, melodii i kontemplacji, które oferuje w swojej twórczości Cocteau Twins. Dopiero kolejna płyta "Four-Calendar Café" (1993), gdy już przekroczyłem dwudziesty rok życia, częściej gościła w moim magnetofonie. Znowu wchodziłem w okres większego uspokojenia muzycznego i wracało zainteresowanie dla twórczości Cocteau Twins. Ale to już nie był czas dla takiej muzyki a grupa po wydaniu "Milk & Kisses" (1995) rozwiązała się. Szło nowe - trip hop, post rock, IDM, które wypierało starszych twórców. W przypadku Cocteau Twins doszły do tego jeszcze problemy osobiste liderów formacji. To wszystko spowodowało, że z płytą "Heaven Or Las Vegas", ani w ogóle twórczością zespołu po 1990 roku nie czułem większych więzi emocjonalnych. Wysokie oceny krytyków "Heaven Or Las Vegas" przyjmowałem ze zdziwieniem. Po latach bardziej doceniam album, ale nadal trudno mi uznać go za szczytowe osiągnięcie grupy. 

Najważniejszy okres w twórczości Cocteau Twins kończy się moim zdaniem na "Victorialand" [czytaj recenzję >>] . To właśnie na niej oraz na płycie nagranej z Buddem [czytaj recenzję >>]  formacja rozwinęła się muzycznie tworząc muzykę bardziej oniryczną i poszukującą, przekraczając granicę muzyki ambient. Na sympatycznym "Blue Bell Knoll" (1988) grupa wkroczyła śmiało do świata muzyki pop, zachowując swój charakterystyczny, oniryczny styl. Album "Heaven Or Las Vegas" okazał się rozwinięciem tej stylistyki i stał się jej ostatecznym zdefiniowaniem jako rodzaju "dream popu", z którym Cocteau Twins kojarzą najbardziej współczesne pokolenia słuchaczy. Ale przecież nie tak kojarzymy zespół my, wychowani na muzyce lat 80. Dla nas, myślę, że mogę tutaj wystąpić nie tylko w swoim imieniu, Cocteau Twins to przedstawiciel stylistyki "4AD", wykreowanej przez szefa wytwórni Ivo Watts-Russela. Byli tacy, którzy już w latach 80. ją wyśmiewali jako pretensjonalną. Dla słuchaczy mniej wymagających to była z kolei muzyka "udziwniona", której nie da się słuchać. Ale dla grona sympatyków twórczości This Mortal Coil oraz muzyki Cocteau Twins, którą grupa zaprezentowała na "Treasure" [czytaj recenzję >>] , to był ideał sztuki pop, szczyt nowej muzyki wywodzącej się z kręgu new wave, która ją przekroczyła i tkwiąc w strukturach muzyki rozrywkowej stała się sztuką właśnie. Choć okazała się tylko epizodem w historii muzyki, to jednak dla wielu, w tym dla mnie, epizodem istotnym. Właśnie w takim kontekście patrzę przede wszystkim na album "Heaven Or Las Vegas". Dlatego siłą rzeczy ocena płyty musi być niższa, bo na niej tego czynnika, który definiował w połowie lat 80. "4AD" brakuje. "Heaven Or Las Vegas" to miła muzyka pop, która może stać się czymś wybitnym przede wszystkim dla tych, których ominęła fascynacja brzmieniem "Treasure". 

Oceniając z tej perspektywy płytę "Heaven Or Las Vegas" nie jestem w stanie się nią tak zachwycić jak wczesnymi albumami Cocteau Twins. Muzyka na "Heaven Or Las Vegas" miło płynie i spełnia rolę doskonałej muzyki tła, ale nie ma przeważnie w sobie tych haczyków, które rozbijały system w pierwszych latach działalności zespołu. Całość albumu zawiera w większości elegancką, rozmarzoną, oniryczną muzykę pop odpowiednio wypolerowaną i przygotowaną do bezbolesnego przyswojenia przez nawet przypadkowego słuchacza. Jak już wspomniałem, po latach bardziej doceniam płytę, ale nadal trudno mi pochylić się bardziej nad kolejnymi nagraniami z osobna, ponieważ wszystko zlewa mi się w jedną połyskliwą muzyczną polewę. Album zaczyna prący do przodu, nieco transowy i utrzymany w ciemniejszych barwach "Cherry-coloured Funk". "Pitch The Baby" jest niemal skoczny i ma już optymistyczny wydźwięk. Singlowy "Iceblink Luck" jest jeszcze bardziej banalny, ale moją uwagę zwróciła wyraźniej uwydatniona gitara basowa. "Fifty-Fifty Clown" rozpoczyna się od pulsującego basu, dalej jest przyjemnie, ale nic poza tym. Tytułowy "Heaven Or Las Vegas" to ciągnący się oniryczny pop, w którym najlepiej słychać, że Fraser zagubiła gdzieś swój świdrujący sopran, który urozmaicał starsze kompozycje. Znowu jest miło, ale to wszystko. Nawet gitara Guthriego niewiele tu zmienia. Moim ulubionym nagraniem na płycie jest "I Wear Your Ring", w którym Elisabeth Fraser śpiewa tekst w formie wyliczanki a całość ładnie buja. Bardziej intrygujący jest też "Fotzepolitic", który trochę przywołuje dawniejszą moc Cocteau Twins. W "Wolf In The Breast" słychać bardziej klarowny bit automatu perkusyjnego, ale wszystko utrzymane jest w wolny tempie i mimo nałożenia kilku linii głosowych Elisabeth Fraser nie zmienia to ogólnego wrażenia braku czegoś, na czym można bardziej zawiesić ucho. To nadal beztroski pop, który może służyć głównie jako tapeta dźwiękowa. Bardziej melancholijnie robi się na końcu płyty. W "Road, River And Rail" słychać niemal smutny śpiew Fraser, delikatny bit automatu perkusyjnego i schowaną w tle gitarę Guthriego. Album kończy "Frou-Frou Foxes in Midsummer Fires", napisany przez Raymonede'a. Jego refleksyjny charakter tworzy swoisty kontrapunkt dla dominującej popowej narracji "Heaven Or Las Vegas". Słychać tutaj nawet wyraźniej zgrzytliwą gitarę Guthriego, ale mimo wszystko brzmienie  w aż tak wyraźny sposób nie odbiega od połyskliwej całości płyty. Trzeba jednak przyznać, że koniec podnosi wartość płyty i jakby zaprzecza temu co dotychczas napisałem, że "Heaven Or Las Vegas" to tylko popowa magma.

Na płycie na pewno zaważył fakt urodzenia przez Elisabeth Fraser dziecka a także postępujące uzależnienie Robina Guthrie i powolny rozpad jego związku z Fraser. Fraser śpiewa bardziej niebiańsko, ale na dłuższą metę staje się to zbyt przesłodzone i niestrawne. Wkrótce po narodzinach córki Guthriego i Fraser zmarł ojciec basisty Simona Raymonde'a. Dlatego poza w większości radosnymi i euforycznymi nagraniami na płycie znalazły się też utwory melancholijne. Choć "Heaven Or Las Vegas" jest bardziej udaną płytą niż poprzednia "Blue Bell Knoll" (1988), na której zespół dopiero ćwiczył się w onirycznym popie, to trudno zgodzić mi się z powszechnymi ocenami "Heaven Or Las Vegas" ustawiającymi ją niemal jak opus magnum zespołu. To niezła płyta, ale moim zdaniem nie ma startu ani do pierwszych trzech albumów Cocteau Twins, ani do ambientowych eksperymentów z 1986 roku. [7.5/10]

Andrzej Korasiewicz
12.04.2025 r.