Recenzje

Zaobserwuj nas
WESPRZYJ NAS

Wyszukaj recenzję:

Tubeway Army - Replicas

Tubeway Army - Replicas
1979 Beggars Banquet

1. Me, I Disconnect from You 3:23
2. Are 'Friends' Electric? 5:25
3. The Machman 3:08
4. Praying to the Aliens 4:00
5. Down in the Park 4:24
6. You Are in My Vision 3:15
7. Replicas 5:01
8. It Must Have Been Years 4:02
9. When the Machines Rock 3:15
10.I Nearly Married a Human 6:31

Początkowo miałem w planie napisać zupełnie nie o tej  płycie, ale wyszło inaczej. Recenzja „Replicas” jest wynikiem przypominania sobie okoliczności pierwszego kontaktu (bo taką obrałem sobie koncepcję – nieźle zresztą to brzmi - recenzja pierwszego kontaktu, w skrócie RPK) z Heaven 17 „Penthouse and Pavement”. Wiem, że odkupiłem LP od kolegi, dla którego brak tuzina tanecznych hitów na płycie dyskwalifikował ją w odbiorze całkowicie. W swojej kolekcji zostawiał sobie tylko single i składanki typu „Greatest Hits”, utrzymując, że najważniejsze są tylko hity, reszta to wypełniacz, skok na kasę, towar drugiej klasy, generalnie wybroczyny, niegodne utrwalania na nośniku, za który on ma zapłacić swoje ciężko zarobione pieniądze… Notabene, kilka lat później kolega ten skończył marnie, nosząc dumnie płyty Modern Talking, Bad Boys Blue, Blue System itp. pod pachą. Próbując przypomnieć sobie, co jeszcze dostałem od niego w barterze za longa „Greatest Hits” Bee Gees, pół litra karbidówy Bałtyckiej i kilka paczek kubańskich Partagasów, od których oczy wychodziły z orbit, ze zdumieniem skonstatowałem, że była to właśnie płyta Tubeway Army „Replicas”. Z nie mniejszym zdumieniem stwierdziłem, że nikt jeszcze nie podjął się opisać jej na łamach Alternativepop.pl, a uwierzcie mi,  jest to płyta ze wszech miar zasługująca na same ochy i achy, które wprost uwielbiam wydawać z siebie podczas recenzowania. Tak więc gdy „poczułem krew”, natychmiast podążyłem tym śladem, niczym nie przymierzając Tommy Lee Jones w „Ściganym”. Rezultat? Spieszę z kolejną porcją zachwytów. Zauważyłem bowiem, że dzielenie się nimi (tymi zachwytami) z Czytelnikami jest nie mniej satysfakcjonujące od samego obcowania z muzyką. W tych momentach, gdy staram się przenosić wrażenia z odsłuchu na klawiaturę, otwierają mi się kolejne szufladki w pamięci ze wspomnieniami, skojarzeniami, dawno zapomnianymi, bądź stłumionymi emocjami itp. To bardzo satysfakcjomujące i chyba w tym odnajduję się najlepiej. Dlatego pomału wyłania się moja recenzencka „specjalizacja” – to płyty z drugiej połowy siódmej i pierwszej połowy ósmej dekady ubiegłego wieku, gdy nastapiła prawdziwa eksplozja nowych trendów, nurtów, stylów i to zarówno w muzyce światowej, jak i na rodzimym podwórku zatęchłego PRL-u.  Przypominam sobie pierwsze wrażenia z pierwszego odsłuchu płyt dla mnie wyjątkowych w różnych wymiarach i znaczeniach tego pojęcia. Póki będę je na nowo „odkrywał”, póty będę pisał. Dlatego napisałem o Takahashim, napiszę o YMO, ale nie napiszę recenzji OMD – „Liberator”, czy „U-VOX” ukochanego przeze mnie Ultravox. Chyba się rozumiemy :).

Wracając do „ad remu” (jak mawiał klasyk) omawiana tu „Replicas”, choć jest sygnowana nazwą grupy Tubeway Army, to praktycznie solowe dzieło Gary Numana. Jest on autorem muzyki, tekstów, aranżacji, jest też odpowiedzialny za ostateczny miks i produkcję albumu. Idée fixe „Replicas” to samotność, poczucie wyobcowania, nieumiejętność komunikacji ze społeczeństwem i wynikający z tego brak  zrozumienia. Swoje refleksje na ten temat, wynikające z reminiscencji z dzieciństwa,  Numan wplata w opowieści z pogranicza sci-fi, futurystyki, czy apokaliptycznych wizji życia w metropolii rodem z XXII wieku. Pod tym względem jest to niejako płyta koncepcyjna, oparta na dystopijnych opowiadaniach, których Numan jest autorem, a które w zamyśle miały tworzyć całość w formie powieści. Podobno w dalszym ciągu jest nadzieja, aby kiedyś ją ukończyć. Szczerze mówiąc, biorąc pod uwagę dość telegraficzny sposób wyrażania przez autora myśli w swoich tekstach, wątpliwe jest, aby zamiar ten kiedykolwiek się ziścił. Artysta jest mistrzem w osadzaniu gros treści pomiędzy wierszami, pozostawiając je w domyśle dla odbiorcy, więc nie bardzo przystaje mi to do większej, opisowej formy. Zresztą, czy w czasach, w których na naszych oczach „1984” Orwella pomału staje się literaturą faktu, w jakim stopniu oryginalna i intrygująca może być opowieść osadzona w niedalekiej przyszłości w metropolii, w której Machmen - humanoidalne androidy (nie do odróżnienia od ludzi) utrzymują rządzone przez kastę Szarych Panów społeczeństwo w posłuszeństwie? Ano właśnie… Moim zdaniem to świetna, ale tylko otoczka do płyty, wymyślona na potrzeby marketingowe. Idąc dalej tym tropem okładka albumu przedstawia Machmana (w roli głównej Gary Numan), który spogląda na Metropolis z okna swojego minimalistycznego jak na potrzeby androida przystało, pokoju. No niech mu będzie Zenon. 

Prawdziwą esencją albumu jest muzyka przez duże M, a zwłaszcza to, w jaki sposób Numan wykorzystuje swój głos do wspomnianych wyżej narracji. Forma, w jakiej to czyni jest idealnie dopasowana do treści. Obdarzony takimi, a nie innymi warunkami głosowymi, Numan nie sili się na środki wyrazu wybiegające poza jego umiejętności, zamaskowane w sosie efektów. To, co więc mogłoby wydawać się dla całej tej „robotycznej” scenerii mankamentem, staje się genialnym rozwiązaniem. Monotonny, odhumanizowany, robotyczny, niemalże metaliczny w swej barwie, potrafi poruszać się po całym spektrum emocji – od tych ciężkich, przygniatających, wyczuwalnych niemalże fizycznie – depresji, rezygnacji, braku uczuć, aż do nerwicowo rozedrganych - niepokoju, paniki, czy wręcz histerii. Jeśli w tym momencie zadalibyśmy sobie pytanie, czy androidy śnią o elektrycznych owcach, to odpowiedź jest jedna - na pewno tak. W tych historiach rzadko trafiamy na pozytywy, nie są to bowiem opowieści z happy endem, ale w żadnym wypadku nie są „odczłowieczone”. Trzeba też oddać Numanowi, że potrafił i warstwę liryczną i tę specyficzną formę, w której ją wyraża, znakomicie wpleść w muzykę. Raz są to krótkie, „urywane” syntetyczne frazy, riffy, odgrywane na syntezatorach Minimoog i Polymoog, a raz długie, analogowe dźwiękowe plamy. Te z kolei oparto na konwencjonalnej, ale celowo ascetycznej sekcji rytmicznej. Nie usłyszymy tu wymyślnych, gęstych, perkusyjnych przejść, akcentowanych kaskadami rozsypujących się wokół dźwięków blach. Jeżeli się one w ogóle pojawiają, to w szczątkowej formie i zniekształcone efektami (jak np. w tytułowym „Replicas”). Prosty, jednostajny rytm stopy i zgłuszonego werbla oraz wysunięta do przodu, monotonna w swych szczątkowych, „połamanych”, lub raczej „porwanych” pochodach gitara basowa (często na lekkim przesterze) to cały szkielet rytmiczny płyty. Położone na tym nieskomplikowanym, ale solidnym fundamencie, syntezatory Mooga, gitary i głos to już domena samego Gary Numana.  

Początkowo Numan miał w planie nagrać zupełnie nie taką płytę, ale wyszło inaczej. Legenda głosi (podtrzymywana zresztą przez samego Numana), że przechodząc przypadkowo obok ustawionych pod ścianą, przeznaczonych do transportu w inne miejsce studia syntezatorów, od niechcenia wcisnął kilka klawiszy i w tym momencie stanął jak rażony piorunem. Momentalnie wyczuł potencjał drzemiący w elektronicznych obwodach i tak stworzył riff do „Are ‘Friends’ Electric?”, a następnie wszystkie utwory z surowej, niemalże punkowej w zamierzeniu płyty, przearanżował, czyniąc z syntezatorów jeden z motorów napędowych dzieła. Anegdotka jest raczej z gatunku „przechodziliśmy tak po prostu, z tragarzami”, bo w jaki sposób sprzęt niby przeznaczony do wyniesienia był akurat podłączony? W każdym razie historyjka bardzo fajna o tym, jak to przypadek zostaje fundamentem epokowego odkrycia. Lubimy takie bardzo. Natomiast zdecydowanie nieprzypadkowy jest już image Numana. Androidalny, nieco androgyniczny, mocno introwertyczny, świadomie poważny, unikający zewnętrznych demonstracji uczuć, oszczędny w gestykulacji. Nie ukrywam, że zawsze podobało mi się to, jak Numan wymyślił swoją postać. Pozornie to całkowite przeciwieństwo glamrockowych herosów w typie Ziggy’ego Stardusta, a jednak tak bardzo z nim związane. Bardziej jednak niż ta robotyczno-androidalna powłoka, interesujące było tajemnicze wnętrze, ukryte za nieodgadnionym, nieobecnym wyrazem twarzy. O ile np. mina Bryana Ferry’ego wyrażała z reguły coś na kształt zblazowania, znudzenia, o tyle twarz Numana na zdjęciach z tamtego okresu nie wyrażała nic. I to było genialne. Pomimo tego, że krytyka zarzuciła Numanowi brak szczerości, pretensjonalność i pseudointeligenckie wywody w tekstach, on sam stał się momentalnie popularny, zyskując rzesze fanów, nazywających samych siebie „Numanoidami”. Pierwszy singiel z płyty, zatytułowany „Down in the Park”, wydany kilka dni przed premierą albumu, przemknął przez notowania praktycznie niezauważony. Dopiero drugi singiel „Are ‘Friends’ Electric” stał się numerem jeden, dźwigając na sam szczyt cały album. Kiedy cztery miesiące później ukazał się „Cars”, promujący „The Pleasure Principle” [czytaj recenzję >>] wszyscy niemalże oszaleli z zachwytu. Wycofany, zahukany introwertyk znalazł się nagle w rakiecie na planetę światowej sławy. Czy i jak sobie z tym poradził, to temat na inną opowieść.

Od „Replicas” rozpoczęła się moja przygoda z twórczością Gary’ego Anthony’ego Jamesa Webba, zwanego dla niepoznaki Numanem. I choć z czasem twórczość ta ewoluowała i podążała w różne rejony, zawsze była interesująca. Do dziś jest mi zresztą bliska. Wtedy zaś, odcięty od aktualnych informacji muzycznych, które docierały w tym czasie ze znacznym opóźnieniem za żelazną kurtynę, byłem początkowo zdezorientowany, dlaczego to nie Gary Numan, tylko Tubeway Army, skoro to Gary Numan? I dlaczego na płycie nie ma utworu „Cars”, który usłyszałem w tym samym prawie czasie pewnego poranka w drodze do szkoły w miniaturowym radyjku tranzystorowym? Stanąłem wtedy jak wryty w połowie wzniesienia (do szkoły miałem pod górkę), całkowicie głuchy na nawoływania kolegów. Nie wiem, co się działo tego dnia na lekcjach, w mojej głowie cały czas grał Gary Numan i nic już nie było takie samo, jak dawniej. Jakiś czas potem dowiedziałem się, że w ciągu niecałego roku (listopad 1978 – wrzesień 1979) ukazały się aż trzy wydawnictwa – dwa Tubeway Army (s/t i „Replicas”) [czytaj recenzję "Tubeway Army" >>] oraz „The Pleasure Principle”, formalny solowy debiut. Wszystko stało się jasne. I choć udział i podział ról w Tubeway Army był jaśniejszy niż słońce, to nietaktem byłoby nie wspomnieć o reszcie zespołu – nieodżałowany Paul Gardiner na basie i Jess Lidyard (prywatnie wujek Numana) na perkusji. „Replicas” to jeden z albumów, który powstrzymał mnie przed skokiem w punkową spiralę „no future” z której wielu kolegów już nie wróciło (jak Paul Gardiner) i pokazał, że pardon my French, „jebać system” można również w sposób stylowy i dystyngowany. Ocena, jeśli jakakolwiek powinna się pojawić, może być tylko jedna. [10/10] Cios!

Robert Marciniak
07.11.2024 r.