Recenzje

ZAOBSERWUJ NAS
WYSZUKAJ RECENZJĘ:
A
B
C
Ć
D
E
F
G
H
I
J
K
L
Ł
M
N
O
P
Q
R
S
Ś
T
U
V
W
X
Y
Z
Ź
Ż

Bowie, David - Never Let Me Down

David Bowie - Never Let Me Down
1987 EMI America

1. Day-In Day-Out    5:35
2. Time Will Crawl    4:18
3. Beat Of Your Drum    5:03
4. Never Let Me Down    4:04
5. Zeroes    5:44
6. Glass Spider    5:30
7. Shining Star (Makin' My Love) 5:04
8. New York's In Love    4:31
9. '87 And Cry    4:18
10. Too Dizzy    3:59
11. Bang Bang    4:29

Zapowiedzi przed wydaniem "Never Let Me Down" były szumne. To miał być powrót do formy Bowiego z lat 70., nadwątlonej przez opinie o płycie "Tonight" (recenzja >>). Sam Bowie, po ukazaniu się albumu w 1987 roku, chwalił go i jak niemal każdy artysta wydający nowy materiał, uważał, że nagrał swoją najlepszą płytę. Czy poszło więc coś nie tak, skoro później był z niej na tyle niezadowolony, że myślał o jej ponownym nagraniu, a wielu krytyków uznaje ją za najgorszą płytę w dyskografii Bowiego? Moim zdaniem te opinie są mocno przesadzone. Album nie jest ani tak dobry jak sądził Bowie po jego wydaniu, ani tak katastrofalny jak uważa większość fanów Bowiego i recenzentów. Jak zwykle, wszystko zależy od perspektywy, z której patrzy się na muzykę. "Never Let Me Down" to album popowy, bez wielkich artystycznych aspiracji, chęci wyznaczania nowych trendów, ale jest na poziomie wyższym niż przeciętne płyty pop rockowe, które wówczas ukazywały się. Muzyka na "Never Let Me Down" wpisuje się w ówczesne trendy muzyki pop i z tej perspektywy trzeba ją oceniać. Zresztą Bowie, nawet gdy później próbował coś zmienić w swojej twórczości, nie zmienił tego, że to on podążał za trendami, a nie je wytyczał. Tin Machine współgrało przecież z rodzącą się modą na granie hard rockowe, "Earthling" był odpowiedzią na techno i rozwój muzyki elektronicznej. Przeciwnie niż to było w latach 70., gdy to Bowie inspirował trendy w brytyjskiej popkulturze.

Patrząc jednak na same kompozycje i całość płyty, "Never Let Me Down" wypada dość korzystnie z punktu widzenia kogoś, kto szuka muzyki na przecięciu popu i "alternatywy". W przeciwieństwie do "Tonight", Bowie większość utworów napisał sam. Jest tutaj tylko jeden cover Iggy Popa i dwa nagrania, których Bowie jest współautorem. Album rozpoczyna promujący go singiel "Day-In Day-Out". Dynamiczny i rytmiczny początek dobrze wprowadza w płytę. Nie jest to wielki hit, ale piosenka, mimo że prosta, nie nuży. Po niej następuje drugi singiel pt. "Time Will Crawl", który jest już bardziej wysublimowany. Utwór brzmi tajemniczo i melancholijnie, a refren skłania do nucenia. Muzykę ubarwia partia saksofonu w tle a wokal podkreślają mocniejsze gitarowe riffy. Nagranie doszło do 6. miejsca LP3 i było w Polsce większym przebojem niż "Day-In Day-Out", przeciwnie niż na całym świecie. Kolejny utwór pt. "Beat Of Your Drum" kontynuuje pop-rockową sytlistykę albumu, nie wyróżniając się zbytnio. Moim zdaniem jest nieco ociężały. Po nim następuje trzeci singiel z płyty, tytułowy "Never Let Me Down". Śpiewany przez Bowiego jakby udającego dziecko głosem, jest zwiewny i lekki, słychać w nim solo na harmonijce. Podobnie jak w przypadku "Time Will Crawl", w Polsce stał się większym przebojem niż na świecie, dochodząc do 7. miejsca LP3. Stronę A płyty winylowej zamyka "Zeroes", który odbiega stylistycznie od dotychczasowej linii albumu, głównie za sprawą sitar, nadających utworowi klimatu lat 60. Ten efekt wzmacnia solo gitarowe, które w połączeniu z sitarem potwierdza, że Bowie prowadzi nas w czasy hipisowskiej psychodelii. Do mnie ten utwór nie przemawia i moim zdaniem rozbija klimat albumu.

Bowie, David - Tonight

305 odsłon
Tagi:

David Bowie - Tonight
1984 EMI America

1. Loving The Alien    7:07
2. Don't Look Down    4:08
3. God Only Knows    3:04
4. Tonight    3:42
5. Neighborhood Threat    3:10
6. Blue Jean    3:09
7. Tumble And Twirl    4:56
8. I Keep Forgettin'    2:32
9. Dancing With The Big Boys    3:32

Album "Tonight" był kontynuacją brzmieniową "Let's Dance" (1983) - recenzja >> wydaną szybko, zdaniem wielu krytyków zbyt szybko, co przełożyło się na jakość wydanego materiału. Ale czy naprawdę "Tonight" tak bardzo odbiega jakościowo od poprzednika, jak wielu chciałoby to widzieć? Moim zdaniem "Tonight" w rzeczywistości jest na podobnym poziomie jak "Let's Dance", choć nie jest to wielki komplement dla płyty, bo już "Let's Dance" jest moim zdaniem płytą nierówną, zawierającą kilka świetnych kompozycji i kilka bezbarwnych, jako całość jedynie dobrą. Podobnie jest w przypadku "Tonight". Nie ma tu wprawdzie takiego tanecznego killera jak "Let's Dance", ale otwierający album utwór "Loving The Alien" jest świetnym, bardzo klimatycznym "ejtisem" w wolniejszym tempie, ale o wielkiej intensywności emocjonalnej. Nagranie zostało wydane zresztą na singlu a w Polsce było jednym z większych przebojów Bowiego w latach 80., osiągając top 10 Listy Przebojów Programu Trzeciego i spędzając jedenaście tygodni w top 20.

Na dziewięć utworów na płycie, tylko dwa są samodzielnie napisane przez Bowiego. Reszta to covery, albo nagrania wspólnie skomponowane przez Iggy Popa i Bowiego. Tak się jednak składa, że te dwie nowe kompozycje, napisane przez Bowiego, to najlepsze utwory na płycie - wspomniany już "Loving the Alien" i drugi przebój "Blue Jean". To wskazuje, że rzeczywiście, gdyby Bowie miał więcej czasu i dłużej popracował nad płytą, miałaby szansę stać się bardzo dobrą pozycją w dyskografii muzyka. Zresztą ten zarzut można postawić wszystkim wydawnictwom Bowiego z lat 80., z wyjątkiem najlepszego "Scary Monsters (and Super Creeps)" (1980). Gdyby z tych albumów skleić jeden, dokładając jeszcze utwory filmowe z lat 80., to mielibyśmy prawdziwą petardę. A tak, mamy trzy płyty ("Let's Dance", "Tonight", "Never Let Me Down"), na których mieszają się kompozycje świetne z przeciętnymi. Mimo wszystko, nie spisywałbym "Tonight" na straty.

Bowie, David - Let's Dance 

David Bowie - Let's Dance 
1983 EMI

1. Modern Love    4:46
2. China Girl    5:32
3. Let's Dance    7:38
4. Without You    3:08
5. Ricochet    5:14
6. Criminal World    4:25
7. Cat People (Putting Out Fire) 5:09
8. Shake It    3:49

David Bowie, który jeszcze nie dawno sam wyznaczał trendy i był punktem odniesienie dla niemal całej brytyjskiej sceny muzycznej, wydał w 1983 roku płytę, która wpasowała się w aktualny wówczas nurt przebojowego popu. Główną ozdobą wydawnictwa jest utwór tytułowy, który podbił listy przebojów na całym świecie. Jego styl wyznaczają dyskotekowy rytm, wzmocniony funkowym basem i pewnym siebie głosem Bowiego, wraz z jego nowym wizerunkiem eleganckiego dandysa, ukazanym w pamiętnym wideoklipie. W podobnym tonie stara się utrzymać cała płyta, choć nie zawsze to wychodzi. Oprócz hitu tytułowego, album przyniósł jednak równie wielki przebój "China Girl", utrzymany w nieco spokojniejszej tonacji, za to o orientalnych cechach. Utwór zresztą nie był nowy, bo napisany wspólnie przez Iggy Popa i Bowiego już w 1976 roku i wcześniej wydany na solowej płycie Popa a także przez niego pierwotnie zaśpiewany. Sukces zapewniło mu jednak dopiero wykonanie Davida Bowiego. Album rozpoczyna się trzecim singlem pt. "Modern Love", który zdobył nie mniejszą popularność. To równie udane nagranie utrzymane jest w podobnym przebojowym tonie, co "Let's Dance". 

Całość płyty została współwyprodukowana przez Nile'a Rodgersa z funkowo-dyskotegowego zespołu Chic. Album jest zwarty i niezbyt długi. Mieści się w klasycznych kanonach, trwając niecałe czterdzieści minut. Zawiera zaledwie osiem utworów. Dzięki temu, wszelkie mielizny, które przynosi, udaje się bez większych problemów przebyć i wysłuchać płyty do końca. Numer tytułowy jest w wydłużonej, prawie ośmiominutowej wersji, ale i tak wydaje się, że kończy się za szybko. Tak jest z wszystkim co dobre. Po hitowym, trzecim na albumie, tytułowym "Let's Dance", następuje czwarty w kolejności "Without You", który jest zarazem czwartym singlem i najkrótszym utworem na płycie. I znowu, trudno ten fakt skrytykować. To nie jest tak spektakularny numer, jak trzy poprzedzające go. Gościnnie kilka razy strunę szarpnęła tutaj ówczesna nadzieja białego blues rocka, Stevie Ray Vaughan, który zresztą gra również w innych nagraniach na płycie. I rzeczywiście barwa "Without You" jest nieco inna, mniej dynamiczna. Te liźnięcia gitarowe Ray Vaughana, nadają utworowi niemal jazzowo-bluesowy charakter, choć cały czas podbudowany Chicową rytmiką.

Devo - Q: Are We Not Men? A: We Are Devo!

Devo - Q: Are We Not Men? A: We Are Devo!
1978 Warner Bros. Records

1. Uncontrollable Urge    3:10
2. (I Can't Get No) Satisfaction 2:40
3. Praying Hands    2:48
4. Space Junk    2:14
5. Mongoloid    3:44
6. Jocko Homo    3:39
7. Too Much Paranoias    1:57
8. Gut Feeling / (Slap Your Mammy)    4:57
9. Come Back Jonee 3:48
10. Sloppy (I Saw My Baby Gettin')    2:40
11. Shrivel Up 3:03

W 1978 roku muzyka punkowa i post-punkowa dopiero kiełkowała. Z nieokrzesanego podejścia typu „do-it-yourself” powstały zarówno agresywne i proste muzycznie wczesne The Clash i Sex Pistols, jak i bardziej artystyczne Wire, Talking Heads i Television. Funkcjonowały również zespoły wymykające się tym klasyfikacjom, takie jak choćby The Stranglers. W tym właśnie roku swoją pierwszą płytę wydała piątka ekscentryków z Ohio, czyli zespół Devo, zauważeni i docenieni rok wcześniej przez Davida Bowie. Ze znakomitym zapleczem producenckim w postaci Briana Eno zaprezentowali światu swoją wizję artystyczną na albumie „Q: Are We Not Men? A: We Are Devo!”. W jaki sposób im się to udało?

Znakomity warsztat Eno słychać już od pierwszych sekund albumu. Brzmienie perkusji Alana Myersa i basu Geralda Cassale’a ma w sobie dość taneczny, nowofalowy sznyt. Sekcja rytmiczna potrafi także często zaskoczyć niestandardowymi metrami. Gitara nie dominuje w miksie, są na tym albumie jednak momenty, gdy wyróżnia się, jak w utworze „Uncontrollable Urge” o hard-rockowym wręcz zacięciu. Innym charakterystycznym momentem jest także powoli rozkręcające się intro do „Gut Feeling” i rock’n’rollowy riff w „Praying Hands”  przywodzące na myśl lata 60. Są oczywiście na tym krążku dużo bardziej bezpośrednie nawiązania do tej epoki – mówię tu  przede wszystkim o coverze „Satisfaction” Stonesów. Tu gitara jest bardziej w tle, na pierwszym planie jest za to sekcja rytmiczna. To jeden z jej najjaśniejszych punktów na albumie – innym jest „Mongoloid” z hipnotycznym basem i perkusją, mistrzowsko wprowadzonym w intrze utworu. 

Killing Joke - Night Time

Killing Joke - Night Time
1985 EG

1. Night Time    4:55
2. Darkness Before Dawn    5:18
3. Love Like Blood    6:48
4. Kings And Queens    4:38
5. Tabazan    4:34
6. Multitudes    4:56
7. Europe    4:35
8. Eighties    3:50

Styl grupy Killing Joke wydawał się już być w roku 1985 ugruntowany. Sięgając po kolejną płytę formacji Jaza Colemana, można było się spodziewać jego przeszywającego głosu, wyśpiewującego apokaliptyczne i dekadenckie manifesty na temat społeczeństwa i polityki, „chropowatego”, charakterystycznego stylu gry Geordie’ego Walkera, mocnej, wręcz industrialnej, brutalnej a przy tym niekiedy zaskakująco tanecznej, sekcji rytmicznej i potęgujących przytłaczający klimat dźwięków syntezatora. Choć na „Night Time” nie brak tych elementów, od pierwszych utworów słychać, że w brzmieniu zaszła spora zmiana - nie będzie ona, jak wiemy, ostatnia. Kierunek, którym zespół podąża na płycie, choć kontrowersyjny dla fanów, okazał się być opłacalny dla Brytyjczyków. Jest to ich najlepiej sprzedający się i chyba najbardziej „przebojowy” album.

„Night Time” to wciąż post-punk, ale brzmienie uległo "wygładzeniu", czego w tym wypadku nie jestem w stanie poczytać za grzech. Jedną z osób, które z pewnością przyczyniły się do tej wolty stylistycznej był producent Chris Kimsey, pracujący wcześniej między innymi z The Rolling Stones i The Cult. 

Slowdive - Everything Is Alive

Slowdive - Everything Is Alive
2023 Dead Oceans

1. shanty 05:47
2. prayer remembered 04:46
3. alife 04:38
4. andalucia plays 06:41
5. kisses 03:57
6. skin in the game 03:52
7. chained to a cloud 06:51
8. the slab 05:10

Jest. Nowa propozycja Slowdive, zespołu, znanego od ponad trzydziestu lat, który wydał ledwie piątą płytę w swojej historii. Slowdive, podobnie jak inne grupy z kręgu "shoegaze" - choć nie pamiętam nawet czy ten termin na początku lat 90. w ogóle powszechnie funkcjonował - niczym specjalnym się nie wyróżniał w czasach eksplozji muzyki grunge oraz szybkiego rozwoju sceny techno i hip hop. To była muzyka tła, działająca w pewnej niszy, która nie pasowała do szybkich, zwariowanych czasów upadku bloku wschodniego w Europie, rozpadu ZSRR, odrodzenia kapitalizmu w Europie Środkowo-Wschodniej. Od tego czasu muzyka Slowdive aż tak bardzo się nie zmieniła - choć, czy naprawdę, o tym więcej za chwilę - ale czasy są inne. Okazuje się, że klimat kreowany przez Anglików doskonale wpisuje się w tło współczesności a muzyka Slowdive stała się niejako soundtrackiem do teraźniejszości. Szczególnie trafia zapewne do osób WWO - wysoko wrażliwych. A one stanowią, według badań, około 20 proc. społeczeństwa. Czyli nisza, która jest potencjalnym kręgiem odbiorców Slowdive i grup tworzących w podobnym klimacie jest całkiem spora. Wszystkim innym muzyka grupy może wydawać się nieco nudna - rozmyte, gitarowe przestrzenie, to nie są cechy dźwięków chętnie wykorzystywanych w komercyjnym otoczeniu, w którym na co dzień funkcjonujemy. Ale  przecież jedną z funkcji sztuki jest uwrażliwianie, pobudzanie wyobraźni oraz współodczuwania. I z tej roli nowa płyta Slowdive wywiązuje się znakomicie.

"Everything Alive" nie odtwarza starego brzmienia shoegaze, ale podąża drogą kontynuacji tworząc przy tym nowe punkty odniesienia. Już zaczynający płytę, utwór "shanty", zaskakuje pulsującą pętlą syntezatora, wzmocnioną po chwili zgrzytliwą partią gitarową prowadzącą muzykę Slowdive na tory właściwe dla shoegaze. W dalszej części utworu dominują jednak tekstury elektroniczne połączone ze zwiewnym wokalem Rachel Goswell. I to właśnie "zwiewność" jest słowem-kluczem dla "Everything Alive". Na płycie nie znajdziemy wielu brudnych momentów gitarowych. To nie jest muzyka lo-fi, która przytwierdza słuchacza do brudu otaczającego świata. Slowdive tworzy muzykę, która wznosi do góry i próbuje oderwać od spraw doraźnych i codziennych. "Everything Alive" daje perspektywę, w której świat prezentuje się może nie lepiej, ale znośniej. 

Stranglers, The - Aural Sculpture 

The Stranglers - Aural Sculpture 
1984 Epic

1. Ice Queen    4:01
2. Skin Deep    3:54
3. Let Me Down Easy    4:10
4. No Mercy    3:38
5. North Winds Blowing 4:03
6. Uptown    2:58
7. Punch & Judy    3:45
8. Spain    4:14
9. Laughing    4:14
10. Souls    3:24
11. Mad Hatter    4:00

The Stranglers od początku był zespołem wybitnie osobnym na scenie brytyjskiego punk rocka i nowej fali. Muzycy byli wyraźnie starsi od kolegów z tego nurtu, zaczynali przed zaistnieniem brytyjskiej fali punk rocka a przy tym byli zdecydowanie bardziej sprawnymi instrumentalistami, czego zresztą wcale się nie wstydzili. W książce  Simona Reynoldsa "Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978-1984" >> o grupie nie ma właściwie nic, poza dwukrotnym wzmiankowaniem samej nazwy. Co z jednej strony może świadczyć o specyficznej perspektywie autora książki, ale i o wyjątkowości grupy.

Dusiciele zaczynali od grania muzyki bliskiej punk rocka, ale od początku była to twórczość znacznie bardziej inteligentna od innych przedstawicieli gatunku, dzięki czemu od razu wpisali się w nurt nowej fali, pomijając punkową tromtadrację. Z czasem grupa zaczęła zmierzać w stronę muzyki łagodniejszej, bardziej przebojowej, syntetycznej. Sukces takich piosenek jak: "Golden Brown" (2. miejsce na UK Singles Chart) i "Strange Little Girl" (7. miejsce na UK Singles Chart) z płyty "La Folie" (1981) ośmielił The Stranglers w odważnym kroczeniu dalej w tym kierunku. Za szczytowe osiągnięcie grupy z tego syntetycznego, popowego okresu dosyć powszechnie uznaje się płytę "Feline" (1983). To na niej znalazł się m.in. największy polski hit grupy "Midnight Summer Dream", który w 1983 roku osiągnął pierwszej miejsce listy przebojów Trójki (w Wielkiej Brytanii zaledwie 35. miejsce).

Public Image Ltd. - End Of World

Public Image Ltd. - End Of World
2023 PiL Official 

1. Penge
2. End Of The World
3. Car Chase
4. Being Stupid Again
5. Walls
6. Pretty Awful
7. Strange
8. Down On The Clown
9. Dirty Murky Delight 
10. The Do That 
11. L F C F 
12. North West Passage
13. Hawaii

John Lydon powraca z nowym materiałem PIL, który wydaje niedługo po śmierci żony, którą w ostatnich latach opiekował się. To na pewno wpłynęło na niego, zmieniło go, podobnie jak upływ czasu i proces starzenia, który nie ominął również Lydona -  w styczniu skończył 67 lat. Wielu artystów w starszym wieku zaczyna nagrywać muzykę spokojniejszą, bardziej stonowaną, balladową. Tak dzieje się również z Lydonem, ale on to robi po swojemu i we własnym stylu. W efekcie otrzymujemy płytę znacznie bardziej popową, niż dotychczasowy dorobek byłego lidera Sex Pistols, ale przy tym różnorodną i ciekawą. Na "End Of World" nie ma nudy. Lydon często śpiewa spokojniej, czasami recytuje ("Dirty Murky Delight"), ale potrafi też zaprezentować dawniejszy pazur i charakterystyczny, skrzekliwy i agresywniejszy wokal ("Penge"). Podobnie jest muzycznie. Na płycie usłyszymy elementy funku ("Pretty Awful", bas w "L F C F"), posuwisty, motoryczny pop ("Car Chase") z tradycyjnym wokalem Lydona, pop z wokalem recytującym ("Walls"), ale też rodzaj alternatywnego rocka w bardziej klasycznym stylu ("Penge", "North West Passage", "End Of The World"). Jest też mówiona, spokojna, z czystym, niezabrudzonym wokalem, niemal ballada, choć w bardzo niepokojącym klimacie ("Strange"). W pododbny sposób Lydon używa głosu w utworze "Down On The Clown", również spokojnym, ale motorycznym i wciągającym. Album kończy się nastrojowym, niemal rozmarzonym utworem "Hawaii", który jest hołdem dla zmarłej żony. Inną historią, która łączy się z tym nagraniem jest próba zakwalifikowania się dzięki niemu do... Eurowizji, poprzez irlandzkie eliminacje. Próba nieudana, ale pokazująca, że dla Lydona nie ma żadnego tabu. To jest dla niego charakterystyczne. Robi swoje, mówi to, co myśli, choć nie wszyscy rozumieją, że to nie Lydon zmienił się w swoich poglądach, ale rzeczywistość tak bardzo odjechała przez ostatnie 40 lat.

"End Of World" nie wyważa żadnych drzwi, nie wyznacza nowych trendów, nie jest najlepszą płytą w historii PIL. Ale Lydon udowadnia na niej, że nadal może nagrywać dobrą muzykę, że pozostaje wierny sobie i swoim pomysłom, dostosowując je przy tym do zmieniających się okoliczności. [8/10]

Blur - The Ballad Of Darren

Blur - The Ballad Of Darren
2023 Parlophone

1. The Ballad    3:37
2. St. Charles Square    3:55
3. Barbaric    4:09
4. Russian Strings    3:38
5. The Everglades (For Leonard)    2:56
6. The Narcissist    4:05
7. Goodbye Albert    4:17
8. Far Away Island    2:58
9. Avalon    3:05
10. The Heights    3:24

Zanim o nowej płycie Blur, zacznę od dygresji. Nie należę do fanklubu brit-popu. Nie doceniam nadmiernie roli Morrisseya i The Smiths w rozwoju muzyki "niezależnej". Dostrzegam, że grupa okazała się wpływowa, nawet ją lubię, ale nie na tyle, żeby nie zauważyć, że grupy, które próbują tworzyć, inspirując się muzyką The Smiths przeważnie grają  muzykę przeraźliwie nudną. Moja niechęć do takiego grania sięga zresztą głębiej muzyki brytyjskiej, bo nie jestem również miłośnikiem The Beatles... Doceniam wkład grupy w rozwój muzyki, rozumiem go, dostrzegam talent do tworzenie niesamowicie przebojowych utworów, które bezsprzecznie są wielkimi hitami, ale nigdy nie potrafiłem prawdziwie zachwycić się ich muzyką [patrz mój ranking płyt lat 60. - 100 płyt lat 60. >>]. Nic dziwnego więc, że nie potrafiłem też nigdy w pełni przekonać się do The Smiths a następnie brit-popu, który zdominował scenę brytyjską w latach 90. a jest jakimś dalekim krewnym brytyjskiej muzyki rock i pop lat 60. 

Cały ten długi wstęp jest po to, żeby czytelnik mógł spokojnie opuścić czytanie recenzji najnowszej płyty Blur, jeśli uzna, że nie warto czytać opinii kogoś kto nie docenia w sposób właściwy The Beatles, The Smiths czy Oasis. Gdyby ktoś jednak chciał kontynuować, to oczywiście zapraszam.

This Mortal Coil - Filigree & Shadow

This Mortal Coil - Filigree & Shadow
1986 4AD

1. Velvet Belly    1:20
2. The Jeweller    3:16
3. Ivy And Neet    4:49
4. Meniscus    2:28
5. Tears    0:22
6. Tarantula    4:59
7. My Father    5:58
8. Come Here My Love    3:42
9. At First, And Then    1:59
10. Strength Of Strings    4:41
11. Morning Glory    2:57
12. Inch-Blue    1:08
13. I Want To Live    4:05
14. Mama K (1)    0:53
15. Filigree & Shadow    1:20
16. Firebrothers    3:54
17. Thaïs(1)    1:09
18. I Must Have Been Blind    3:30
19. A Heart Of Glass    3:46
20. Alone    4:14
21. Mama K(2)    0:34
22. The Horizon Bleeds And Sucks Its Thumb    2:53
23. Drugs    3:10
24. Red Rain    3:53
25. Thaïs(2)    3:13

Długo zbierałem się spisania myśli i emocji, jakie towarzyszą mi przy słuchaniu muzyki This Mortal Coil. Od kiedy poznałem ich muzykę, po dziś dzień, jestem pod wielkim wrażeniem ich pomysłu, kunsztu, talentu, poświęcenia, wizji i intencji. Najwspanialsze dziecko Ivo Watts-Russella powstało nie dla zysków, materialnych lub nie, lecz aby przekazać światu co mu leży na sercu; jednocześnie, Ivo chciał stworzyć pole do popisu dla swoich podopiecznych artystów, wypchnąć ich z szuflad. Jako mózg i ‘dyrektor muzyczny’ wytwórni 4AD, przyświecała mu idea ‘poławiania pereł’ w zalewie gwiazd popu i powszechnej komercjalizacji muzyki w latach 80., ukazywania światu talentów ludzi myślących w innych kategoriach niż listy przebojów i single w radiu. Ivo, John Peel (BBC), Daniel Miller (Mute) i Tony Wilson (Factory) – to najważniejsze postaci symbolizujące niezależność muzyczną w latach 80.
 
This Mortal Coil funkcjonowało 8 lat i pozostawiło trzy długogrające arcydzieła, z których "Filigree & Shadow"  jest tym środkowym. Każde z nich zasługuje na perfekcyjną notę, a wszelkie ich ‘mankamenty’ to wyłącznie moje preferencje. Wraz z pomocą Johna Fryera, Ivo zgromadził w studiu kolektyw wokalistów i instrumentalistów jakich udało mu się ‘wyłowić’ na przestrzeni lat. Ideą stojącą za This Mortal Coil, obok ukazywania światu nowych talentów, było także przypominanie pięknych acz zapomnianych piosenek sprzed lat, które odegrały ważną rolę w życiu Iva i były motywacją do jego pracy w muzyce. To łączenie pokoleń ponad twardymi granicami czasu przyniosło chociażby pośmiertny renesans twórczości Tima Buckley’a, autora m.in. „Song to the Siren”, które w wykonaniu This Mortal Coil z Liz Fraser na wokalu przerosło popularnością i geniuszem swój pierwowzór. 

Podobnie stało się z zawartymi tu „Come Here My Love” Vana Morrisona (w mrocznej interpretacji tajemniczej Jeanette Dwyer) oraz „Strength of Strings” Gene’a Clarka, w bardzo dramatycznym wykonaniu Dominica Appletona z Breathless. Tak, w przypadku "Filigree & Shadow" John i Ivo poszli o krok dalej, niż przy pierwszym albumie "It’ll End in Tears" – zatrudnili do This Mortal Coil ludzi spoza 4AD, dając sygnał, że ten super-kolektyw to coś więcej, niż promocja adeptów własnej wytwórni. Wyjątkowe szeregi talentu wokalnego dopełniają tu siostry Louise i Deirde Rutkowski (które z czasem stały się podstawowymi postaciami w szeregach This Mortal Coil), niezwykła Alison Limerick, która nominalnie była wokalistką muzyki house i funk, a także Hubertus Richenel Baars, holenderski gwiazdor muzyki tanecznej, o bardzo podobnym stylu artystycznym i osobistym, co Pete Burns. 

Sinéad O'Connor - The Lion and the Cobra

Sinéad O'Connor - The Lion and the Cobra
1987 Chrysalis

1. Jackie    2:28
2. Mandinka 3:45
3. Jerusalem 4:17
4. Just Like U Said It Would B 4:32
5. Never Get Old 4:38
6. Troy 6:30
7. I Want Your (Hands On Me) 4:38
8. Drink Before The War 5:20
9. Just Call Me Joe 5:50

Sinead O'Connor nie żyje. Ta tragiczna informacja stała się inspiracją dla mnie, by wspomnieć jej debiutancką, najlepszą płytę. Zacznę od osobistego wspomnienia. To musiał być koniec roku 1987 lub początek 1988. Prawdopodobnie "Wieczór płytowy". To tutaj usłyszałem głos Tomasza Beksińskiego, który zapowiedział, że "dzisiaj usłyszymy coś wyjątkowego". Była to debiutancka płyta Sinead O'Connor. To był czas, gdy muzyka syntezatorowa, tak charakterystyczna i dominująca w pierwszej połowie lat 80., wyszła z mody i była powszechnie odbierana jako "obciachowa". Popularny stawał się rock w stylu amerykańskim, który zaczynał dominować w muzyce pop. Tomasz Beksiński cały czas prowadził w II Programie Polskiego Radia audycję "Romantycy Muzyki Rockowej", w której promował muzykę "new romantic". I on szukał jednak czegoś nowego. Płyta "The Lion And The Cobra" była tym czymś. To była zapowiedź nowego kierunku w muzyce pop, który nie miał nic wspólnego z synth popem, ani muzyką nowofalową. Nie był to również amerykański rock w stylu Bon Jovi czy Poison. 

Sinead O'Connor była prawdziwym objawieniem. Na pierwszy plan jej muzyki wysuwał się niesamowity, wibrujący, o zmiennej tonacji i sile przekazu wokal Sinead. Również poszczególne kompozycje były różnorodne. Często nawet w obrębie jednego utworu działo się więcej niż możnabyłoby się spodziewać po wstępie, tak jak w spokojnie zaczynającym się "Just Like U Said It Would B", który w końcówce wybucha niespotykaną energią głosu Sinead O'Connor, za którym podąża reszta kompozycji. Już początek płyty wprowadza słuchacza w ten klimat. Zaledwie dwu i półminutowy "Jackie" zaczyna się spokojną melorecytacją Sinead, szybko zmieniającą się w coraz bardziej niepokojący śpiew Irlandki, który na koniec przeradza się w przeraźliwy niemal krzyk. 

KVB, The - Always Then

The KVB - Always Then
2012 Clan Destine Records

1. Captives    3:01
2. Waiting For The Fall    4:14
3. Hands    3:34
4. Leaning    4:19
5. Here It Comes    3:06
6. Until I'm Cold    4:00
7. Always Then    4:11
8. Boots    2:51
9. Dreams    4:56
10. The Truth    3:54

The KVB są czołowym przedstawicielem nowego pokolenia kontynuującego tradycję osadzonych we wczesnych latach 80. stylów darkwave, post-punk oraz synth-pop. To ironiczna sprawa, ale od drugiej dekady nowego milenium, z nie do końca jasnych przyczyn, przeżywamy renesans tego typu brzmień – prowadzącego basu, klasycznych syntezatorów o lekko prymitywnym brzmieniu i nieomylnie cybernetycznego, chłodnego wokalu. Gdy wspomnimy oryginalną transformację post-punka w synth-pop – którą najlepiej obrazuje transformacja Joy Division w New Order – mówimy tak naprawdę o okresie trzech lat, czyli w praktyce mgnieniu oka. Zadziwiające, a jednocześnie fascynujące jest to, że 30 lat później znalazła się zupełnie nowa generacja, którą interesowało dokładnie to brzmienie: mariaż basu i gitary z syntezatorem i automatem perkusyjnym, z których nikt nie chce grać głównej roli. 

W zupełnie innej rzeczywistości, to alternatywne nowofalowe brzmienie nabrało zupełnie nowego znaczenia, dając życie zespołom takim jak The Soft Moon, The Vacant Lots, Linea Aspera, Boy Harsher czy niezwykle popularnym w Polsce She Past Away. The KVB należą do tej samej nowej generacji, a tworzy je niezwykle sympatyczna i skromna para (a od niedawna także małżeństwo) w osobach Nicholasa Wooda i Kat Day. "Always Then"  to ich długogrający debiut, chociaż u zarania tego projektu, gdy Nicholas tworzył go samodzielnie, krążyły na koncertach niskonakładowe wydawnictwa próbne. Dopiero gdy do Nicholasa (odpowiedzialnego za gitary i wokal) dołączyła Kat (obsługująca elektronikę), The KVB zaistniało na dobre; wtedy też duet nagrał swój album-matkę, na którym zawarł swoje fundamentalne brzmienie, credo i styl, które rzecz jasna z czasem ewoluowały. 

Swans - The Beggar

Swans - The Beggar
2023 Young Gods Records

1. The Parasite    8:28
2. Paradise Is Mine    9:24
3. Los Angeles: City Of Death    3:29
4. Michael Is Done    6:09
5. Unforming    6:10
6. The Beggar    10:15
7. No More Of This    6:56
8. Ebbing    11:26
9. Why Can't I Have What I Want Any Time That I Want?    7:41
10. The Beggar Lover (Three)    43:51
11. The Memorious    7:53

Nagrywanie przez Michaela Girę kolejnych dźwięków to jak poszukiwanie Nienazwanego. On do końca nie umie określić tego, co chce uzyskać, ale intuicja prowadzi go cały czas przed siebie podążając za Dźwiękiem, który ma w głowie. Od swoich współpracowników oczekuje, żeby podążali za tym dźwiękiem razem z nim. Zadanie jest trudne, bo nikt nie wie co w swojej głowie słyszy Gira i na pewno tego nie słyszą jego muzycy. Ale mimo to muszą podążać za swoim liderem, by to wyrazić za pomocą dostępnych środków. Na tym właśnie polega praca w Swans. Na relizacji wizji artystycznej, którą w głowie ma lider i którą stara się ukazać i wyrazić. Na początku istnienia Swans chodziło o stworzenie najbardziej intensywnego hałasu jaki się da. Takiego, jakiego nie jest w stanie stworzyć nikt inny. Nie chodziło o granie najgłośniej, ale o granie głośno o intensywności niedostępnej dla nikogo innego. Pierwsze płyty Swans to właśnie taki hałas. Wraz z pojawieniem się w zespole Jarboe a także wiekiem i procesem starzenia, poszerzały się środki wyrazu Giry, zmieniała perspektywa widzenia sztuki a także zmieniały jego priorytety. Gira dostrzegł, że to, co ma w swojej głowie/duszy może wyrazić nie tylko za pomocą intensywnego hałasu, ale po prostu przy pomocy intensywnej struktury różnych dźwięków, ułożonych w sposób, który wciągnie słuchacza. 

Michael Gira jest tytanem pracy i perfekcjonistą. Każdy, nawet najmniejszy dźwięk, musi być nagrany dokładnie w taki sposób, w jaki Gira czuje, że ma być nagrany. Jeśli drobny ornament zabrzmi mu fałszywie lub po prostu źle w tym konkretnym kontekście, to nawet jeśli to niezależnie od tego kontekstu będzie najpiękniejszy dźwięk pod słońcem, bez żadnych skrupułów usunie go i ponowi próbę aż do uzyskania pożądanego efektu.

Perry, Brendan - Eye of the Hunter 

228 odsłon
Tagi:

Brendan Perry - Eye of the Hunter 
1999 4AD

1. Saturday's Child    4:31
2. Voyage Of Bran    5:33
3. Medusa    6:10
4. Sloth    3:32
5. I Must Have Been Blind    5:07
6. The Captive Heart    4:00
7. Death Will Be My Bride    5:47
8. Archangel    7:35

W przeciwieństwie do Lisy Gerrard, Brendan Perry wydaje płyty solowe rzadko, z częstotliwością jedna na dziesięć lat; przeważnie wtedy, gdy jego macierzyste Dead Can Dance z nieokreślonych powodów nie działa. Związek artystyczno-osobisty Lisy i Brendana to burzliwa saga, której kulisów pewnie nigdy nie poznamy; ale wiemy, jakie zwykle niosła za sobą skutki. Przerwane sesje nagraniowe, odwołane trasy, odstawienie zespołu na bok do odwołania. Gdy działają, przynoszą nam epickie płyty, które poruszą najbardziej skamieniałe serce. Gdy nie działają, uciekają w dorobek solowy, aby ‘pokazać’ drugiej stronie, że potrafią się bez nich obejść. Lisa Gerrard zwykle znajduje wtedy kogoś innego do pracy – nie sposób wymienić wszystkich jej partnerów scenicznych i płytowych, z którymi współpracowała. Z kolei Brendan udaje się na wewnętrzne wygnanie, komponując muzykę tylko dla siebie, transmitując najbardziej osobiste inspiracje i zainteresowania. Nie inaczej jest właśnie z "Eye of the Hunter". 

Brendan nigdy nie krył, że chce nagrywać coś swojego, bez dramatycznych wokaliz Lisy. Na tym polega podstawowy urok Dead Can Dance – na starciu dwóch żywiołów, dwóch głosów, dwóch wrażliwości, którym udało się na siebie trafić. Ale każde z nich twiedzi, że jest ważniejsze w tym układzie – a przynajmniej nie gorsze. Warto zwrócić uwagę, że oboje rzadko śpiewają w duecie, a kompozycje Dead Can Dance wyraźnie należą do jednego albo drugiego. Brendan z reguły wszelkie osobiste pomysły przekuwał na kompozycje Dead Can Dance; ale gdy w 1995 i 1998 roku (czyli w okresie płyty "Spiritchaser", ostatniej przed długą przerwą), Lisa opublikowała swoje dwa solowe albumy – odpowiednio "The Mirror Pool" i "Duality" – Brendan musiał odpowiedzieć. Tak powstał "Eye of the Hunter", zawierający osiem kompozycji (w tym jeden cover), które bez problemu mogłyby znaleźć się na nowej płycie Dead Can Dance; ale ich autor postanowił przearanżować je po swojemu, bez Lisy. 

Murphy, Peter - Deep 

Peter Murphy - Deep 
1989 Beggars Banquet

1. Deep Ocean Vast Sea    
2. Shy    
3. Crystal Wrists    
4. Marlene Dietrich's Favourite Poem    
5. Seven Veils    
6. The Line Between The Devils Teeth (And That Which Cannot Be Repeat)    
7. Cuts You Up    
8. A Strange Kind Of Love (Version One)    
9. Roll Call
10. Roll Call (Reprise)

Trzeci solowy album Petera Murphy jest z wielu powodów uznawany za jego najważniejszy. Po pierwsze, do trzech razy sztuka. "Deep" był tym momentem, kiedy Murphy ostatecznie wyemancypował swoją indywidualną, niezależną tożsamość, która wreszcie przypadła do gustu starym fanom Bauhausu (lub też ci pogodzili się już z myślą, że ich idol jest stracony). Jego solowy styl różni się od tego, co prezentowała macierzysta formacja Murphy’ego, a co drażniło ortodoksyjnych fanów tej pionierskiej dla rocka gotyckiego ekipy. Po drugie, "Deep" pozyskało Murphy’emu zupełnie nową publiczność, która doceniła miks elektrycznych gitar, motorycznej sekcji rytmicznej, klawiszowych melodii i przestrzennych, przebojowych aranżacji. Podobieństw do transformacji, jaką w owym czasie przeszli inni gwiazdorzy gotyku – The Sisters of Mercy – nie da się ukryć, a zawarty tu hit „Cuts You Up” stał się dla Murphy’ego takim znakiem firmowym, jak „This Corrosion” dla Sisters. 

Po trzecie i najważniejsze, "Deep" po latach brzmi wciąż tak genialnie, jak w momencie swojej premiery. Jest to album, który można uznać za esencjonalny, a jednocześnie zajechany; ale takie numery, jak „Deep Ocean Vast Sea”, „Crystal Wrists”, „Marlene Dietrich's Favourite Poem”, czy „Seven Veils” to nadal są szczyty koncepcji, kompozycji, pisarstwa i wykonawstwa, o jakie do tej pory Murphy’ego nie podejrzewano. To był ten moment, gdy Murphy wykonał krok typowy dla swojego największego idola, Davida Bowie – zrzucił starą skórę, a przywdział zupełnie nową, manifestując rozpiętość swoich inspiracji, odwagę artystyczną oraz niezwykłe możliwości swojego głębokiego głosu. A działo się to w niezwykłym nie tylko dla muzyki czasie, jakim był przełom lat 80. i 90. Popowa estetyka ‘złotej dekady’ wciąż obowiązywała, ale zewsząd nadchodziło nowe – większa introwertyczność, drapieżność i surowość; pomału odstawiano keyboardy, a z powrotem sięgano po stare, obdrapane gitary.
 
"Deep"  idealnie chwyta się obu tych kierunków, dobrze oddając moment zmiany warty obowiązującego mainstreamu i alternatywy. Murphy pozornie romansuje z popem, ale zaskarbia sobie zupełnie inną publiczność, a jego single częściej słychać na falach tzw. ‘college radio’, lub też w nocnych pasmach MTV. Nic dziwnego; nawet jeśli "Deep" jest propozycją znacznie ‘weselszą’, niż "In The Flat Field", to pewna myśl przewodnia pozostaje niezmienna. Murphy nadal czaruje enigmatycznymi słowami, dyskretnymi urokami ciemności i tą lekko turpistyczno-romantyczną estetyką, podawaną głosem równie głębokim, ponurym i zimnym, co Eldritch, Cohen, Cash, czy Cave. Jednocześnie, nie ucieka od dynamiki i euforyczności, których standardy wyznaczali wówczas Simple Minds, Tears For Fears czy Pet Shop Boys. "Deep" nie tylko nic nie stracił ze swojej mocy i czaru, ale nadal jest prominentnym dokumentem udanej transformacji artystycznej jednej z ikon światowej muzyki alternatywnej. [8/10]

Cars, The - Heartbeat City

364 odsłon
Tagi:

The Cars - Heartbeat City
1984 Elektra

1. Hello Again    3:47
2. Looking For Love    3:52
3. Magic    3:57
4. Drive    3:55
5. Stranger Eyes    4:26
6. You Might Think    3:04
7. It's Not The Night    3:49
8. Why Can't I Have You    4:04
9. I Refuse    3:16
10. Heartbeat City    4:31

Na to, co myślimy o muzyce, którą słuchamy wpływa wiele czynników. Od okresu, w którym słuchamy; przez okoliczności, w których ją poznajemy; na własnym nastroju kończąc. Oczywiście to nie wyczerpuje wszystkiego. Muzykę The Cars poznałem słuchając listy przebojów Trójki, co w miarę regularnie czyniłem od mniej więcej 1984 roku. Wtedy hitami były na liście "Drive" i "Why Can't I Have You". Ten drugi utwór doszedł do pierwszego miejsca LP3, stając się większym przebojem niż "Drive". I tak właśnie postrzegałem The Cars - jako grupę grającą amerykański, nowoczesny pop, tworzącą świetne hity. Zapragnąłem poznać ich płytę i nie zawiodłem się. Już rozpoczynający album "Hello Again" skłania do podśpiewywania i rytmicznego poruszania nogą. Jest w nim wszystko, czego wtedy szukał w muzyce pop nastolatek. Syntezatory, elektroniczna perkusja, fajny wokal, elementy gitarowe jako ozdobniki, zaskakujące przejścia, efekty, które ubarwiają całość. Tu nie było obciachu.

"Heartbeat City" okazał się zbiorem przebojów po całości. Niestety, Trójka  obudziła się z dużym opóźnieniem i wszystko poznawałem - zresztą tak jak wszyscy inni w komunistycznej Polsce - gdy popularność płyty już powoli wygasała w krajach cywilizowanych. Przypomnę tylko, że Trójka była wtedy praktycznie jedynym miejscem, w którym można było śledzić to, co dzieje się w świecie nowej muzyki pop. Nie było internetu, komórek a w telewizji dostępne były tylko dwa programy TV, w dodatku drugi jedynie kilka godzina dziennie. Dopiero we wrześniu 1984 roku na listę trafił "Drive", wydany na singlu przecież w lipcu 1984 roku. To i tak niezbyt duże opóźnienie, bo wcześniejszych singli w ogóle nie grano. Utwór pojawił się w zestawie do głosowania i osiągnął na liście trzecie miejsce. "Why Can't I Have You" dotarł na szczyt zestawienia w maju 1985 roku. 

Breathless - Between Happiness And Heartache

Breathless - Between Happiness And Heartache
1991 Tenor Vossa Records

1. I Never Know Where You Are    5:43
2. Over And Over    4:14
3. Wave After Wave    5:22
4. You Can Call It Yours    5:57
5. All That Matters Now    6:03
6. Clearer Than Daylight    3:48
7. Flowers Die    4:29
8. Help Me Get Over It    5:09

Oto jest zespół, którego ścieżka artystyczna sprawnie omija przypływy i odpływy mainstreamu, a który po dziś dzień podąża własnym szlakiem, obojętnie od otaczającego ich świata. Od początku pozostają wierni swojemu stylowi, niezależności wydawniczej, sporadycznemu koncertowaniu oraz brakowi ambicji innych niż artystyczne. To romantyczne podejście do ideałów muzycznych towarzyszy im już 40 lat i zapewniło miejsce w sercach fanów, a także uznanie po niezależnej stronie sceny. Mimo to, Breathless należą do tych formacji muzycznych, które pozostają szerzej nieznane, chociaż ich muzyka zasługuje na znacznie więcej, niż otrzymała przez cały czas funkcjonowania zespołu. Być może dlatego tak ciepło wypowiada się o nich sam Ivo Watts-Russell, współtwórca legendarnej wytwórni 4AD, z którą Breathless są kojarzeni, chociaż nigdy pod ich banderą nie byli wydani. 

Muzyka Breathless oparta jest na sepleniącym głosie Dominica Appletona oraz onirycznym brzmieniu gitar, basu, perkusji i klawiszy. Nie bez kozery mówi się o nich jako o protoplastach stylu shoegaze, który rozsławiły w świecie My Bloody Valentine i Slowdive. Breathless odważnie zapuszczają się w terytoria przesterowanych, zawodzących gitar, eterycznych krajobrazów i chłodno odmierzanego rytmu; nieobce są im terytoria space-rockowe, dream-popowe, jak i fatalistyczny klimat ‘pornograficznego’ The Cure. Piękno i siła ich muzyki drzemie w kruchości, niszowości, nieśmiałości i urokowi skarbu skrywanego w najszczelniej tajemnicy. „Between Happiness And Heartache”  to piękne podsumowanie ich kariery zapoczątkowanej w latach 80., gdy z nowej fali rodziły się formy alternatywnego/indie-rocka, które zainspirowały rzesze późniejszych pokoleń. 

Human League, The - Dare

The Human League - Dare
1981 Virgin

1. The Things That Dreams Are Made Of    4:14
2. Open Your Heart    3:53
3. The Sound Of The Crowd    3:56
4. Darkness    3:56
5. Do Or Die    5:23
6. Get Carter    1:02
7. I Am The Law    4:14
8. Seconds    4:58
9. Love Action (I Believe In Love)    4:58
10. Don't You Want Me    3:56

To przełomowa płyta dla The Human League, która zaważyła na dalszym kierunku rozwoju grupy. Ten z kolei wpłynął na sposób, w jaki dzisiaj postrzegany jest zespół. A przecież The Human League wyłonił się w 1977 roku z eksperymentalnej formacji Future, grającej równie intrygująco co mało komercyjnie. Efektem tych pierwszych kroków muzycznych były dwie płyty: "Reproduction" (1979) i "Travelogue" (1980), zawierające muzykę syntezatorową o nowofalowym i często eksperymentalnym obliczu. Nic dziwnego, że grupa nie zaznaczyła wtedy swojej większej obecności w show-biznesie, co nieco frustrowało wokalistę Philipa Oakeya. Wzbudzała wprawdzie zainteresowanie innych muzyków, jako nowatorska formacja szukających nowych, elektronicznych i syntezatorowych brzmień, ale wszystko to działo się bez sukcesu komercyjnego. A na to liczył Philip Oakey.

W tym miejscu warto zrobić dygresję przypominając, że tak naprawdę pomysłodawcami powstania The Human League w 1977 roku byli klawiszowcy Martyn Ware i Ian Craig Marsh, którzy Philipa Oakeya zaprosili do składu, szukając kogoś kto zaśpiewa do ich kompozycji. Gdyby trafili na kogoś innego... pewnie nie powstałaby wtedy płyta "Dare", ani formacja Heaven 17, stworzony przez Ware'a i Marsha po odejściu z The Human League. Panowie Ware i Marsh chcieli bowiem pozostać przy poszukiwaniach elektronicznych brzmień, Oakey chciał iść w kierunku muzyki pop i zdobycia większej rozpoznawalnosći. Na tym tle nastąpiło rozejście się panów. Ware i Marsh opuścili grupę w 1980 roku, zakładając najpierw kolektyw muzyczno-estetyczny British Electric Foundation, a następnie grupę Heaven 17, która notabene również odniosła później sukces komcercyjny, choć bardziej umiarkowany niż The Human League pod wodzą Oakeya. Nie było wielkich kłótni. Nazwa, wtedy niewiele znacząca, pozostała przy Oakeyu.

Kraftwerk - Computerworld

Kraftwerk - Computerworld
1981 EMI

1. Computer World 5:06
2. Pocket Calculator 4:55
3. Numbers 3:19
4. Computer World 2 3:23
5. Computer Love 7:16
6. Home Computer 6:19
7. It's More Fun To Compute 4:14

Muzyka Kraftwerk i pisma BRAVO przywiezione z RFN były moim pierwszym kontaktem z językiem niemieckim. To właśnie dzięki kwartetowi z Dusseldorfu (oraz pewnemu czarodziejowi z Francji) muzyka elektroniczna odegrała w moim życiu tak wielką rolę. To był znak czasów – klawisze, pokrętła i suwaki były w latach 80. dominującymi narzędziami do produkcji muzyki. Każdy, kto chciał odnieść jakikolwiek sukces w radiu czy MTV musiał wzbogacić o nie swoje brzmienie. Przed początkiem lat 80., muzyka elektroniczna była postrzegana jako eksperyment, sztuka awangardowa, ścieżki dźwiękowe do filmów, przedstawień teatralnych, a nawet słuchowisk radiowych. Klawiszy z radością używali prog-rockowcy, tacy jak Yes czy ELP, ale zawsze były to dodatki do całości opartej na gitarach. 

Ale im bliżej Berlina, tym klawiszy było więcej; do tego stopnia, że tacy muzycy jak Klaus Schulze, Tangerine Dream, Popol Vuh czy Kraftwerk zaczęli wykorzystywać wyłącznie je do produkcji muzyki. Nadal był to eksperyment, awangarda – w przeciwieństwie do rozrywki, muzyki pop. To wszystko zmieniło się na przełomie lat 70/80, nie tylko za sprawą pionierów synth-popu, ale przede wszystkim dzięki grupie Kraftwerk, która z płyty na płytę przechodziła z fazy poszukujących artystów do gwiazd. A „Computer World” był apogeum tej ścieżki, płytą innowacyjną, a jednocześnie rozrywkową, która wytyczyła standardy w muzyce nie tylko rówieśnikom, ale na całe dekady naprzód. To dzięki tej płycie zaistniał chociażby hip-hop, w jego ówczesnej formie, stworzonej do popisów tancerzy breakdance. 

Pere Ubu - Carnival of Souls

Pere Ubu - Carnival of Souls
2014 Fire Records 

1. Golden Surf II    4:10
2. Drag The River    4:01
3. Visions Of The Moon    3:33
4. Dr Faustus    4:22
5. Bus Station    4:28
6. Road To Utah    4:20
7. Carnival    5:01
8. Irene    4:13
9. Brother Ray    12:02

„Rzecz dzieje się nigdzie, czyli w Cleveland”

Moje pierwsze spotkanie z Pere Ubu, to połowa lat osiemdziesiątych i usłyszany w Rozgłośni Harcerskiej utwór pt. „30 Seconds Over Tokyo”. Melodyjka, "zamieszanie", melodyjka, duże "zamieszanie" - tak od tej pory z przyjacielem opisujemy ten utwór. Ale pomimo tego, że David Thomas ma niesamowitą charyzmę i niepowtarzalny głos, jakoś płyty Pere Ubu nie przekonywały mnie całościowo. I jakież było moje zdziwienie, gdy w 2014 roku usłyszałem „Carnival of Souls”. To, moim zdaniem, zdecydowanie najlepsza płyta Pere Ubu i jedna z najlepszych w XXI wieku. Już pędzący „Golden Surf II” zapowiada, że będzie inaczej, choć pozornie jest tak samo. „Drag the River” to jeden z moich ulubieńców, ma niesamowitą partię basu i dużo przestrzeni. Jest czym oddychać. Od „Visions of the Moon” następuje wyraźne uspokojenie, już do końca płyty będzie lirycznie. Nawet „Bus Station” z przepięknym riffem, zalatuje nostalgią. W drugiej połówce płyty jest trochę klimatów wczesnego The Residents, ale podanych bez dominacji elektroniki. Jedynymi słabszymi punktami są „Dr Faustus” i Brothey Ray”. O ile jeszcze „Doktor” stroi, jako przerywnik, to według mnie „Brother” jest za długi i nijaki. Płytę powinna kończyć „Irene”. Niestety, kolejne płyty Pere Ubu to, moim zdaniem, powrót do bylejakości, ale "Carnival of Souls" to świetna muzyka warta polecenia.

Gene Loves Jezebel - Discover

Gene Loves Jezebel - Discover
1986 Beggars Banquet

1. Heartache    4:21
2. Over The Rooftops    3:13
3. Kick    3:09
4. A White Horse    3:06
5. Wait And See    3:26
6. Desire    3:18
7. Beyond Doubt    4:22
8. Sweetest Thing    3:08
9. Maid Of Sker    4:25
10. Brand New Moon    3:43

Tam, gdzie dwóch braci bliźniaków i obaj chcą śpiewać, tam musi dojść do katastrofy. Ale to, co udało im się nagrać przed katastrofą, jest intrygująco dobre. Brytyjska ekipa Gene Loves Jezebel to kolejny przykład zespołu, który miał wszystko co potrzeba do sukcesu, ale ten jakoś nie nastąpił. No, może jednak nastąpił, ale trwał pięć minut i został rozpuszczony na wietrze przez kłótnie, batalie sądowe, niekończące się wymiany składu zespołu, itd. Co więcej, rozpiętość tematyczna ich muzyki również w tym nie pomogła; tym bardziej, że glam metalowy image Gene Loves Jezebel stoi w kontradykcji do muzyki, jaką grają. Nawet jeśli jakiś pierwiastek glamu da się tu poznać, o tyle równie dużo w ich muzyce post-punka, rocka gotyckiego, nowej fali, a wreszcie elementów synth-popu i art-rocka. Co ciekawe, zespół nie zmieniał radykalnie stylu swojej muzyki z płyty na płytę, tylko prezentował efemerydę tego wszystkiego – wybuchowy koktajl wokali, rytmu, melodii, romantyzmu i hedonizmu. 

Jeśli jakiś krążek w ich dość skomplikowanym dorobku można nazwać największym, to właśnie Discover. To tu znajdują się dwa kluczowe dla zespołu single, czyli „Heartache” i „Desire”, ale tak naprawdę cały album jest magazynkiem przebojowych pocisków, takich jak „A White Horse” czy „Sweetest Thing”. Ich muzyka jest z jednej strony bardzo mainstreamowa, a z drugiej niszowa, wycelowana w konkretnego słuchacza. Zespół u swojego zarania mierzył w stadiony, ale skończyło się na klubach – w których pozostają do dziś. Można spekulować czy słusznie czy nie, ale ich etos super-gwiazd rocka nie przeszkadzał im w pisaniu naprawdę chwytliwych, tanecznych, dynamicznych przebojów, jakby skrojonych pod potrzeby radia. Właśnie to jest powodem dla którego piszę te słowa, aby zwrócić uwagę szanownych czytelników na ten wielce przegapiony, mylnie oceniany zespół. Tym bardziej w Polsce, gdzie ich nazwa i marka praktycznie nic nie oznacza i nie bije w żaden dzwon.
 
O braciach Jay’u i Michaelu Aston mówi się od samego początku, że są po wsze czasy związani miłością i rywalizacją. I owszem, w ich brzmieniu jest dużo ego, gwiazdorstwa, sprayu do włosów, makijażu i wszystkiego, co kojarzymy z etosem super-gwiazd rocka lat 80. Ale gdy wsłuchamy się w taki krążek jak Discover, wtedy odkryjemy, no właśnie, że pod tym całym make-upem czai się wciągająca, porywająca, inteligentna i głęboka muzyka. To zespół pełen paradoksów, które prześladowały całą ich ‘niewypaloną’ karierę – chcieli być jak Skid Row czy Motley Crue, ale muzykę nagrywali znacznie bardziej brytyjską, bliższą The Cure, Killing Joke czy The Cult. Ich magia tkwiła nie w męskim hard-gitarowym graniu, lecz drapieżnym, tanecznym, alternatywnym koktajlu nowej fali, rocka i popu. Ich glamowy image został zaakceptowany przez fanów niszowych stylów, takich jak bat cave, a niejednoznaczny styl muzyki zaintrygował offowe stacje radiowe. Słowem, wszystko na opak. 

Faith No More - The Real Thing

Faith No More - The Real Thing
1989 Slash/London Records

1. From Out Of Nowhere    3:20
2. Epic    4:51
3. Falling To Pieces    5:12
4. Surprise! You're Dead!    2:25
5. Zombie Eaters    5:58
6. The Real Thing    8:11
7. Underwater Love    3:49
8. The Morning After    3:41
9. Woodpecker From Mars    5:38
10. War Pigs 7:43
11. Edge Of The World    4:10

Był początek roku 1990, gdy w MTV zobaczyłem teledysk do utworu "Epic". Nazwa Faith No More wcześniej obiła mi się o uszy, ale niezbyt mnie poruszała. Coś tam słyszałem, ale bez entuzjazmu. Tymczasem klip i utwór "Epic" kompletnie rozłożyly mnie na łopatki. Patton wyłaniający się z pokręconej animacji z okiem, który zaczyna swoje śpiewo-rapowanie, sabbathowskie riffy, punkowa energia, zmiany tempa, szalony wzrok Pattona, no i ten romantyczny fortepian na koniec, który jest ilustracją dla konającej rybki wyjętej z wody. Ta mieszanka kompletnie mną zawładnęła. Rapu nie lubiłem - choć kilka lat wcześniejszy teledysk Beastie Boys był zabawny, jednak kooperacja Aerosmith z Run DMC już niezbyt mnie przekonywała - ale tutaj rapowanie Pattona było elementem większej całości, która była obezwładniająca. Musiałem poznać cały album. Udałem się do najbliższej przegrywalni i zamówiłem przegranie a następnie słuchałem płyty na okrągło. To było jak objawienie. Metal, nie-metal, funk, punk, rap, hard rock, melodie, szaleństwo - wszystko składało się w jakąś niesamowity miks, wobec którego ciężko było przejść obojętnie. Mnie się nie udało. 

Płyta zaczyna się hard rockowym, motorycznym "From Out Of Nowhere" z nosowo-wrzaskliwym wokalem Pattona, który raczej pasuje do jakiejś alternatywno-rockowej, albo punkowej kapeli. I to właśnie stało się jedną z cech charakteryzujących muzykę Faith No More - połączenie metalizującego brzmienia oraz raczej punkowego wokalu. No i oczywiście do tego wszystkiego dochodzi mieszanie innych styli, z funkiem na czele. Później zaczęto kwalifikować grupę jako grającą "alternatywny metal". Drugiem utworem na płycie jest singlowy "Epic", który stał się wówczas moim przebojem roku. "Falling To Pieces" jest zbudowany wokół funkującego basu i jest spokojniejszy, bardziej standardowy. "Surprise! You're Dead!" to znowu numer o szalonym, połamanym tempie i wrzaskliwym, skandowanym wokalu. "Zombie Eaters" zaczyna się spokojnie, niemal jak ballada, ale z wolna rozwija się nabierając tempa i mocy a przy tym połamanego rytmu. Tytułowy "The Real Thing" to najdłuższy numer na płycie, trwający ponad osiem minut. Zaczyna się od pracy perkusisty, który łagodnie wprowadza w nastrój, by w drugiej minucie zostać przyćmiony przez hard rockową gitarę. Utwór nabiera też cech motoryczności, ale nie ma tu nadmiernej agresji. "Underwater Love" również jest spokojniejszy, niemal klasycznie rockowy. Tylko nosowo-zaczepny wokal Pattona nadaje nagraniu cech bardziej "alternatywnych". Początek "The Morning After", przez mocno funkujący bas, można pomylić z Red Hot Chili Peppers. Zresztą niektórzy wytykali Faith No More kopiowanie stylu kalifornijskiej grupy. Jednak Faith No More ma większą moc i sumarycznie jest bardziej hard rockowy od swoich kolegów z Kalifornii. 

Murphy, Peter - Love Hysteria

Peter Murphy - Love Hysteria
1988 Beggars Banquet

1. All Night Long    5:44
2. His Circle And Hers Meet    6:01
3. Dragnet Drag    5:49
4. Socrates The Python    6:41
5. Indigo Eyes    5:54
6. Time Has Got Nothing To Do With It    5:19
7. Blind Sublime    3:55
8. My Last Two Weeks    6:37
9. Fun Time    3:48
10. I've Got A Miniature Secret Camera    4:25
11. Fun Time (Cabaret Mix) 5:57

Solowa twórczość Petera Murphy to temat odrębny od jego macierzystego Bauhausu, aczkolwiek nie z zupełnie innej parafii. Oczywiście, fani Bauhaus, którzy usłyszeli pierwsze solowe albumy Petera w latach 80. byli innego zdania – to popłuczyny. Król rocka gotyckiego sprzedał się do mainstreamu, przestał być wampirem, a stał się zwykłym człowiekiem, etc. Owe dziecinne zarzuty typowe dla ortodoksyjnych fanów nie były bezpodstawne – tak, solowy Murphy jest znacznie cieplejszą, ludzką muzyką, niż pełen wstających z trumien ożywieńców i upiorów w klatkach lodowaty Bauhaus. Ale czy to w jakikolwiek sposób odbiera jej jakości i indywidualności? Wielu tak właśnie widziało solową muzykę Petera, dopóki na światło dzienne nie wyjrzał "Deep" – album dla niego przełomowy, którym przekonał do siebie swoich solo-sceptyków. Ci wcześniej musieli przełknąć dwie gorzkie pigułki w postaci debiutanckiego "Should The World Fail To Fall Apart", oraz przedmiotowego "Love Hysteria".
 
Chciałbym wyróżnić ten album jako moim zdaniem bardzo ciekawą płytę, bez oglądania się na inne krążki Petera, a już na pewno nie na Bauhaus. Owszem, mamy tu jeden numer, który stylistycznie bliski jest Bauhausowi, mianowicie „Socrates The Python”. Ale reszta to Peter bez maski, ukazujący co mu w duszy gra jako człowiekowi, artyście, performerowi, ikonie, obdarzonemu nie tylko wspaniałym głosem, ale też osobistą wrażliwością. „Indigo Eyes” czy „All Night Long” to doskonałe, alternatywno-popowe numery, z dużym potencjałem radiowym i scenicznym, które często powracają w repertuarze Petera na żywo. No dobrze, a pozostałe numery? To właśnie im krytycy tego krążka zarzucają zbytnią różnorodność, brak spójności z resztą płyty, a wręcz brak podstaw do istnienia. Peter zebrał tu muzyków grających inaczej, niż jego macierzysty zespół, ale sam nadal operuje tym dramatycznym, gotyckim głosem, który gryzie się z ciepłą, przebojową, art-rockową muzyką. Więc jak jest naprawdę?

Uważam, że wielu artystów chciałoby wydawać takie płyty, jak "Love Hysteria". Być może od tamtej pory standardy muzyki popularnej znacznie upadły, a być może chodzi o standardy, jakie sam sobie chcąc nie chcąc wyznaczył Murphy. Moim zdaniem kluczem do prawidłowej oceny "Love Hysteria" jest największy z idoli Petera, David Bowie i jego słynne zmiany stylistyki z płyty na płytę. Sądzę, że Peter chciał zrobić tu coś podobnego, pokazać, że nie jest tylko księciem ciemności i dzieckiem wiecznej nocy; w końcu łatka ‘gotyku’ doprowadzała go do furii. "Love Hysteria" nie jest gotycka z najmniejszym stopniu, a zamiast tego jej bardzo mocno ‘ejtisowa’ i art-rockowa. Peter pokazuje, że potrafi wyrwać się szablonom, wyrazić wielorakość swoich inspiracji i zainteresowań, zmienić oblicze i przedstawić siebie innej publiczności. Robi to z gracją, przytupem, odrobiną mistycyzmu, tajemnicy i elegancji, jak to zawsze u niego. Warto odkryć ten krążek (na nowo), bez jakiegokolwiek kontekstu. [8/10]

Echo & The Bunnymen - Reverberation

Echo & The Bunnymen - Reverberation
1990 Sire

1. Gone, Gone, Gone    4:15
2. Enlighten Me    4:37
3. Cut & Dried    3:45
4. King Of Your Castle    4:35
5. Devilment    4:40
6. Thick Skinned World    4:25
7. Freaks Dwell    4:05
8. Senseless    4:50
9. Flaming Red    5:33
10. False Goodbyes    5:38

Ze wszystkich członków zespołu rockowego, wokaliści są najtrudniejsi do zastąpienia. Historia muzyki zna całkiem prominentne przypadki, gdy to zastępca wokalisty osiągał sukces większy od poprzednika, chociażby Bruce Dickinson czy Ian Gillan. Ale z reguły wszelka zmiana wokalisty oznacza ingerencję w tożsamość zespołu, a ortodoksyjni fani nie dają na to swojej zgody. Taka sytuacja miała miejsce, gdy Echo & The Bunnymen opuścił Ian McCulloch, ich gwiazda, głos, twarz, ikona i rzecznik prasowy w jednym. Za swoją motywację podawał wypalenie zespołu jako twórczej drużyny i chęć większej swobody artystycznej - czyli, między słowami, Will Sergeant, Les Pattison i Pete DeFreitas zbytnio temperowali jego gwiazdorskie ego. Jak postanowił, tak zrobił i odpalił krótkotrwałą, acz udaną karierę solową (o czym opowiem w innym odcinku), pozostawiając resztę ekipy na lodzie. 

Paradoks sytuacji polegał na tym, że stało się to, gdy The Bunnymen byli na szczycie, tzn. po serii swoich klasycznych albumów, dzięki którym po dziś dzień działają i cieszą się popularnością. Co zatem mieli zrobić pozostali członkowie z tak doskonale rozwijającą się karierą? Nie chcąc zostawać ofiarami kaprysu gwiazdora, Will, Less i Pete zrekrutowali nowego wokalistę, jegomościa z Belfastu imieniem Noel Burke. Dlaczego wybór padł na niego – to pytanie do dziś zadaje sobie wielu fanów The Bunnymen. Wyjaśnienie jest takie, że zespół chciał zmienić oblicze i nie zatrudniać sobowtóra McCullocha, tylko kogoś o odmiennym głosie i temperamencie. I tak też się stało, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Jedyna płyta, którą nagrali z Noelem, czyli „Reverberation”, została zmiażdżona przez krytykę i fanów i do dziś stanowi temat tabu, do którego zespół nie nawiązuje. Ale, czy słusznie? 

Bush, Kate - Hounds Of Love

  Kate Bush - Hounds Of Love 1985 EMI   Hounds Of Love   1. Running Up That Hill (A Deal With God) 4:56 2. Hounds Of Love 3:01 3. The Big Sky 4:35 4. Mother Stands For Comfort 3:05 5. Cloudbusting 5:07   The Ninth Wave   6. And Dream Of Sheep 2:40 7. Under Ice 2:22 8. Waking The Witch 4:17 9. Watching You Without Me 4:06 10. Jig Of Life 4:03 11. Hello Earth 6:10 12. The Morning Fog 2:32   Nie jestem fanem Kate Bush i nigdy nie będę. Tej niewątpliwej urody performerka, muza Tomka Beksińskiego, jest postacią ze świata muzycznego, który jest mi odległy, żeby nie powiedzieć obcy. Nie lubię, gdy muzyka jest skoncentrowana wokół głosu; chociaż sopran Bush ze swoimi mistycznymi naleciałościami jest godzien podziwu, do mojego serca profana nigdy nie dotarł. Z jednym wyjątkiem. Płytę "Hounds of Love", wydaną w szczytowym okresie lat 80., uważam za arcydzieło. Nie tylko ja; podobnego zdania jest jeden z największych guru współczesnej muzyki rozrywkowej, Steven Wilson. A renesans popularności, jaką zafundował Bush serial "Stranger Things", ma swój fundament właśnie tu: to ten album zawiera w sobie genialny kawałek, jakim jest „Running Up That Hill (A Deal With God)”, a który wypływa na światło dzienne nie po raz pierwszy. Przypomnę tylko, że wiele lat temu cover tego numeru nagrało Placebo, a ich interpretacja na stałe weszła do ich programu na żywo.   Bush od zawsze zgrabnie balansowała pomiędzy muzyką pop- a art-, czego "Hounds of Love" są chyba najwybitniejszym przykładem. Płyta wyraźnie dzieli się na pół: stronę A (w wersji winylowej oczywiście) wypełniają hity. Całość otwiera „Running…”, ale to nie jedyny przebój tu mieszkający – „The Big Sky”, tytułowe „Hounds of Love”, a nade wszystko „Cloudbusting” to wybitne numery i wielkie przeboje, które nic się nie zestarzały, ani nie utraciły ze swojej magii. Z kolei strona B to już sztuka – oniryczny, eksperymentalny kolaż dźwięków, słów, motywów, głosów – całkowite przeciwieństwo popowej strony A. Właśnie to jest sednem tego krążka – nie brzmi on jak typowy owoc muzyki lat 80., lecz płyta, która operuje ponad podziałami na dekady i style; podobnie jak "Boys and Girls" Bryana Ferry, nomen omen, wydane w tym samym roku. Wobec tych płyt nie działa zatem element vintage, ciekawego starocia; ich siłą jest nieprzemijająca świeżość, magnetyzm i miodność.    Wspomniana przeze mnie na początku koncentracja wokół głosu Bush, w przeciwieństwie do innych jej krążków, również nie ma tu zastosowania; towarzyszący jej w studiu zespół i orkiestra naprawdę dają do wiwatu. Zresztą Bush nie tylko śpiewa, ale także manipuluje przy syntezatorach, pianinie, a nade wszystko przy stole producenckim. To jej spełniony sen, w którym nie jest już pacynką w rękach studyjnych macherów, lecz niezależną artystką, której niebagatelny talent i konkretna wizja muzyki przeradza się w namacalną rzeczywistość. Przebojowości nadaje albumowi studyjne wsparcie Juliana Mendelsohna, tego który pomagał wielu gwiazdom lat 80., takim jak Pet Shop Boys, Level 42, Nik Kershaw, a który wspierał także Paula McCartneya w tamtym okresie. Innymi słowy, Hounds of Love to dzieło kompletne, którego siłę doceniono zarówno wtedy, jak i po wielu latach, po wielokroć. To niebagatelna muzyka, która zasłużyła na nieśmiertelność, nie tylko dzięki serialowi. [9/10]   Jakub Oślak 29.05.2023 r.  

Turner, Tina - Break Every Rule

Tina Turner - Break Every Rule
1986 Capitol

1. Typical Male    4:14
2. What You Get Is What You See    4:27
3. Two People    4:09
4. Till The Right Man Comes Along    4:09
5. Afterglow    4:26
6. Girls    4:54
7. Back Where You Started    4:24
8. Break Every Rule    3:59
9. Overnight Sensation    4:34
10. Paradise Is Here    5:30
11. I'll Be Thunder    5:20

"Break Every Rule" to szósty solowy album Tiny Turner, a przecież wcześniej było jeszcze kilkanaście płyt nagranych w duecie Ike & Tina Turner, z którego aż do lat 80. była najbardziej znana. A jednak dla mnie to właściwie drugi album "prawdziwej", odrodzonej Tiny Turner, która nabrała blasku jako solistka dopiero w latach 80. Wcześniej, w latach 60. i 70. była cieniem swojego męża, z którym rozstała się w połowie lat 70. Pierwsze dwa solowe albumy Tiny nagrywane były jeszcze w czasie istnienia małżeńskiego duetu Turnerów. Po rozstaniu Tina wydała dwie płyty solowe - w 1978 i 1979 roku - ale przeszły one bez większego echa. Na początku lat 80. Tina Turner była przebrzmiałą gwiazdą dawnych czasów, która śpiewała do kotleta w małych klubach. Wszystko zmieniło się w 1983 roku, gdy w listopadzie  wydała cover nagrania Ala Greena "Let's Stay Together", który odniósł sukces na światowych listach przebojów. Dzięki temu wytwórnia Capitol Records zaproponowała Tinie Turner nagranie na szybko płyty długogrającej, żeby zdyskontować sukces singla. Przy udziale muzyków sesyjnych powstał w dwa tygodnie album "Private Dancer", który m.in. dzięki nagraniu tytułowemu, którego autorem był Mark Knopfler oraz przebojowi "What's Love Got to Do with It" wyniósł Tinę Turner na szczyt popularnośći.

To było odrodzenie, a właściwie prawdziwe narodzenie gwiazdy. Bo wcześniej Tina Turner była postrzegana cały czas jako była żona i członkini słynnego duetu Ike & Tina. Od teraz gwiazda Tiny Turner zaczęła świecić niezależnie. Płyta "Private Dancer" okazała się przepustką do wielkiej, solowej kariery Tiny Turner. Kto w latach 80. z nowej publiczności wiedział kto to jest Ike Turner? Każdy natomiast znał Tinę Turner. 

Dinosaur Jr. - Bug

Dinosaur Jr. - Bug
1988 Blast First

1. Freak Scene    3:35
2. No Bones    3:42
3. They Always Come 4:25
4. Yeah We Know    5:30
5. Let It Ride    3:34
6. Pond Song    2:54
7. Budge    2:29
8. The Post    3:36
9. Don't    5:39

Jest rok 1989, mam 16 lat i świat coraz mniej mi się podoba. Z jednej strony upada komuna - jest okrągły stół, za chwilę quasi-demokratyczne wybory. To wszystko wokół mnie niby idzie ku lepszemu i świat powinien mi się bardziej podobać, ale ja jestem zbuntowanym nastolatkiem i szukam swojego miejsca w nim. Od zawsze zanurzony jestem za to w świecie muzyki i podążam za zmieniającym się stylami, które odpowiadają na moje aktualne potrzeby emocjonalne. Całą klasykę rocka już mniej więcej znam. "New romantic", z którym się utożsamiałem we wcześniejszym wieku, zmarł śmiercią naturalną i fascynację Ultravox, OMD czy Depeche Mode uznałem za błędy "młodości". Słucham wtedy przede wszystkim The Cure, Bauhaus i wchodzę głębiej w "alternatywę" - m.in. The Young Gods, Cassandra Complex, Nitzer Ebb, Laibach, Alien Sex Fiend, Swans - a także hc/punk, posiłkując się również metalem (Metallica, tak wiem - ta skończyła sie na "Kill'em All", ale wszystko dzieje się jeszcze przed wydaniem "Czarnej płyty"). Czytam z wypiekami na twarzy rubrykę "Mroczni niezależni" w miesięczniku Magazyn Muzyczny. To moja ówczesna "biblia" muzyczna. Tomasza Beksińskiego zaczynam traktować jak lekko śmiesznego i nawiedzonego faceta, który wyraźnie "odlatuje". Przestaję się utożsamiać z tym, co gra w swoich audycjach. Chcę mocniejszych wrażeń, choć w każdej, nawet najbardziej ekstremalnej muzyce szukam jednak jakiejś melodii i chwytliwośći. Dlatego bardziej eksperymentalne rzeczy nigdy mnie specjalnie nie interesują.

W jednym z numerów "MM" natrafiam na tekst Przemysława Mroczka o grupie Dinosaur Jr. a w nim cytaty wypowiedzi 22-letniego lidera grupy J Mascisa: "Nie znoszę pracy w stylu od 9 do 5, całe moje życie tego unikałem. Moją ambicją jest nie mieć ambicji. Pewnie dlatego raczej będę bogaty, niż biedny. Mój zespół dużo koncertuje. Po prostu lubię podróże. Ekscytuje mnie ciągła zmiana miejsca. Jeżeli tak się do tego podchodzi, nie jest to męczące. Dlatego nie potrzebuję narkotyków, alkoholu, grouppies ani innych takich spraw". Wow, co ja czytam! To tak można?! W końcu jakiś normalny muzyk, myślę sobie. I czytam jego kolejną wypowiedź: "Pod maską niewinności w naszej muzyce kryje się agresja. To sprawa kontrastów. Wiem, że nie potrafię dobrze śpiewać i to czasami doprowadza mnie do szału. Myślę, że taka jest cała muzyka pop. Uwielbiasz i nienawidzisz jednocześnie. Tak się dzieje, kiedy na przykład oglądam koncert The Cure. Jest to świetna muzyka, lecz kiedy otworzę oczy i widzę idiotycznie wyglądającego Roberta Smitha mam ochotę go zabić.  To takie miotanie się między sprzecznościami". Koniec cytatu. Rany - myślałem - on wyraża to, co ja myślę o muzyce! The Cure gra świetną muzykę, to prawda - to był wtedy mój ulubiony zespół - ale czemu ten Smith tak debilnie wygląda?! Też tak uważałem. No nic. Minęło grubo ponad 30 lat i Robert Smith nadal stosuje ten sam makijaż, co w połączeniu z procesem starzenia się nie powoduje, że wygląda lepiej niż w młodośći. No ale "fani" oczekują, to trzeba...

Orkiestra Ósmego Dnia, Jan A.P. Kaczmarek - Muzyka Na Koniec (LP)

216 odsłon
Tagi:

Orkiestra Ósmego Dnia, Jan A.P. Kaczmarek - Muzyka Na Koniec (LP)

A1. Pierwsze światło    4:04
A2. Cień    7:54
A3. Nim zastukałem    5:15
A4. Głos wołającego    4:54
B1. W wiejskim śnie    4:26
B2. Walc Sans Soucci    2:47
B3. Dlaczego wschodni wiatr niesie mróz    7:05
B4. Pieśń żałobna    8:55

Orwellowski rok 1984, Olsztyn a na łuku wiaduktu na Bałtyckiej tajemniczy baner - Orkiestra Ósmego Dnia „Music For The End”. Byłem głodny muzyki i mimo bardzo wysokiej ceny - 600 zł - postanowiłem kupić tę płytę. Do zakupu jednak ostatecznie nie doszło. Czy odradził mi starszy brat, czy skończyły się złotówki - nie pamiętam. 

Płytę rozpoczyna obłędna fraza na flecie, powtarzana w różnych wariacjach i tempach. Nastrojowy "Cień" wprowadza nas w inny wymiar - nostalgię i drżący na jej końcu niepokój. Jazz, muzyka poważna, instrumentalny gotyk z 4AD, folk? Trudno zdefiniować muzykę Orkiestry i w sumie po co?

New Order - Brotherhood

New Order - Brotherhood 
1986 Factory

1. Paradise    3:51
2. Weirdo    3:53
3. As It Is When It Was    3:46
4. Broken Promise    3:47
5. Way Of Life    4:06
6. Bizarre Love Triangle    4:22
7. All Day Long    5:12
8. Angel Dust    3:44
9. Every Little Counts    4:28

Z pytaniem o najlepszy album New Order mam taki sam problem, jak w przypadku OMD. Oba zespoły słyną ze swoich przebojowych singli, które stały się znakami rozpoznawczymi epoki, ale ich longplaye to inny temat. U OMD istnieje rozstrzał pomiędzy popowymi singlami a bardziej artystyczną resztą albumów. Z kolei u New Order siła ich hitów nie przekłada się na albumy – gdyż nie były one na nich zawarte! Tę tradycję zapoczątkowało Joy Division, których najsłynniejsze „Love Will Tear Us Apart”, „Transmission” czy „Atmosphere” nigdy nie ukazały się na albumie. Tak samo działo się później z „Blue Monday”, „True Faith” czy „Temptation” New Order. Argumentem było to, aby fani przykładali tyle samo uwagi do singli i albumów - u Cocteau Twins to zadziałało - ale powiedzcie to słuchaczom w USA, którzy usłyszawszy w radiu „Blue Monday” lecą kupić album, a tu guzik z pętelką. 

Ostatecznie wersje albumowe na rynek US zawierały single (oraz tytuły albumów na okładkach ku zgrozie Peter’a Saville), ale fakt pozostaje faktem – albumy New Order są bytami osobnymi, które należy rozpatrywać niezależnie od wybitnych singli. I tu wracam do punktu wyjścia – który z nich wskazać jako najlepszy? Osobiście uważam, że najlepszym albumem New Order jest powrotowy „Get Ready”,  wydany w sposób normalny, z singlami zawartymi na albumie, ale to była już inna epoka. W latach 80., gdy New Order byli u szczytu sławy, na takie miano zasługuje prawdopodobnie „Brotherhood”. Mówię prawdopodobnie, gdyż mam z tym problem – żadna z tych płyt nie jest jednoznacznie przekonująca. Począwszy od „Movement”, każdy kolejny ich longplay był czymś w rodzaju fazy przejściowej – manifestacją tego skąd przychodzą, ale bez wizji dokąd zmierzają. 

Pet Shop Boys - Please (2)

208 odsłon
Tagi:

Pet Shop Boys - Please 
1986 Parlophone

1. Two Divided By Zero    3:34
2. West End Girls    4:45
3. Opportunities (Let's Make Lots Of Money)    3:43
4. Love Comes Quickly    4:19
5. Suburbia    5:30
6. Tonight Is Forever    4:31
7. Violence    4:27
8. I Want A Lover    4:30
9. Later Tonight    2:46
10. Why Don't We Live Together    4:44

Genialny debiut, arcydzieło synth-popu, symbol epoki. To w skrócie o "Please" Pet Shop Boys, albumie którym duet Neil Tennant / Chris Lowe wyznaczył sobie na starcie jak najwyższe standardy. Muzyczny tandem, jaki zrodził się wówczas i który trwa do dziś mogę porównać wyłącznie do tych najwybitniejszych: Lennon-McCartney oraz Jagger-Richards. I wcale nie poznali się w sklepie zoologicznym, jak głosi mit, tylko muzycznym, gdzie Chris pracował jako ekspedient, a Neil kupował syntezator. Ich nazwa nawiązująca do sklepu zoologicznego nie ma głębszego znaczenia – po prostu brzmi dobrze, rytmicznie, oddaje to, co połączyło jej członków, czyli zamiłowanie do muzyki elektronicznej, tanecznej, klubowej. Właśnie owa wspólna pasja legła u podstaw "Please", które jest najbardziej dyskotekowym albumem w ich dorobku (nie licząc serii Disco, zbudowanej na remiksach). 

Być może nie każdy o tym wie, gdy słyszy „West End Girls” w radiu Złote Przeboje, ale ten singiel jaki wszyscy znamy istniał już kilka lat wcześniej. Raczkujących PSB wziął wtedy pod swoje producenckie skrzydła czarodziej z Nowego Jorku, Bobby Orlando. Owa pierwotna wersja największego przeboju duetu nie zwojowała wiele; była typową produkcją przeznaczoną dla didżejów ówczesnej sceny dance – pełnej wpływów italo oraz house. To, że „West End Girls” stał się hymnem epoki i znakiem firmowym PSB zawdzięczamy Stephenowi Hague, który ‘spowolnił’ ten numer, nadał mu głębi i tej rozmarzonej melancholii, która będzie towarzyszyć chłopakom przez całą ich karierę, i zapewni im fanów na całym świecie. Właśnie tu leży serce całego "Please" – w pół drogi pomiędzy odtwarzaniem swoich inspiracji i wpływów, a identyfikacją i manifestacją swojej indywidualnej tożsamości twórczej. 

VNV Nation - Electric Sun

VNV Nation - Electric Sun
2023 Anachron Sounds

1. Electric Sun    6:43
2. Before The Rain    4:46
3. The Game    4:14
4. Invictus    4:34
5. Artifice    4:55
6. In The Temple    4:45
7. Prophet    5:41
8. Wait    7:26
9. At Horizon's End    5:29
10. Run    6:24
11. Sunflare    5:33
12. Under Sky    2:56

No i mamy to - nowy VNV Nation po pięciu latach przerwy. Poprzedni album pt. "Noire" dosyć powszechnie został pozytywnie odebrany przez fanów. Jak jest w przypadku najnowszego - "Electric Sun"? Zrekapitulujmy najpierw to, czym jest VNV Nation i jaką drogę przeszedł, bo zespół - w tej chwili już tylko jednoosobowy projekt głównego mózgu od początku istnienia VNV, Ronana Harrisa - istnieje ponad 30 lat, a od połowy lat 90. jest mocnym punktem w świadomości fanów muzyki elektronicznej. Grupa zaczynała jako część szeroko rozumianej sceny EBM i electro-industrial. Od początku jednak, brzmienie VNV wyróżniało się na tle innych formacji EBM, skłonnością do patosu a także mieszaniem elementów innych stylistyk, takich jak trance czy pop. Podstawą pozostawał jednak mocny beat. Może właśnie ta skłonność do melodii i melancholii spowodowała jednak, że grupa była na celowniku fanów i twórców synth popu. To zrodziło swoistą konwergencję stylistyki electro pop i EBM, w wyniku której część twórców synth popu zaczęła stosować motorykę EBM-ową, a niektórzy przedstawiciele electro-industrialu - np. Evils Toy, czy właśnie VNV Nation - łagodzili swoje brzmienie. Efektem było powstanie nowej, pośredniej między synth popem a EBM-em, stylistyki, nazwanej futurepopem. I to właśnie VNV Nation jest odpowiedzialny, chcąc nie chcąc, za to zamieszanie. 

VNV Nation z jednej strony stała się wzorcem dla grup synth popowych, które skręciły w stronę futurepopu, niektórzy jak np. Angels And Agony, wręcz kopiowali stylistykę VNV, z drugiej strony VNV w praktyce samo zaczęło grać w tym stylu. Płyta "Futureperfect" z 2002 roku była sztandarowym przykładem futurepopu, stając się dla wielu punktem odniesienia w tym zakresie. To był też koniec ewolucji muzycznej VNV - od EBM-u do futurepopu. Kolejno nagrywane płyty - "Matter + Form" (2005), "Judgement" (2007), "Of Faith, Power and Glory" (2009) - były tworzone jednak według tego samego schematu, przez co czasami nużyły. Wydaje się, że Ronan Harris zagubił wtedy umiejętność wydobycia z tego schematu czegoś więcej. Część słuchaczy  odsunęła na bok VNV i straciła zainteresowanie grupą. Ale mniej więcej od albumu "Automatic" (2011) - tu oczywiście każdy będzie miał swoje zdanie kiedy dokładnie to się stało - zaczęło to "coś" powracać u Ronana. Zwieńczeniem tego powrotu był dla wielu - na pewno dla mnie - album "Noire" (2018). Skoro już prześledziliśmy w skrócie drogę, jaką przebył Ronan Harris, to wracamy teraz do kluczowego pytania - co z nową płytą "Electric Sun"? Jest dobrze, proszę państwa, jest dobrze! Ronan Harris powrócił i nie zamierza zejść ze ścieżki grania dobrego electro popu.

ABC - How to Be a ... Zillionaire!

ABC - How to Be a ... Zillionaire!
1985 Neutron

1. Fear Of The World    3:51
2. Be Near Me    3:39
3. Vanity Kills    3:29
4. Ocean Blue    3:33
5. 15 Storey Halo    5:35
6. A To Z    2:50
7. (How To Be A) Millionaire    3:35
8. Tower Of London    3:39
9. So Hip It Hurts    4:19
10. Between You & Me    3:19

Nie mam wątpliwości, że najbardziej prominentną płytą w dorobku ABC jest "The Lexicon of Love", ich pionierski album z 1982. To jeden z najwybitniejszych krążków stylu new romantic – jedną nogą w rocku, drugą w synth-popie – który wystrzelił ekipę Martina Fry’a do stratosfery, a także ukazał światu geniusz producencki Trevora Horna. Upakowany jest takimi hitami jak „Poison Arrow” czy „The Look of Love”, kwintesencją stylu, jakim ABC i Martin Fry zaczarowali na chwilę świat. Pozostałe albumy tego zespołu z Sheffield są odstawione przez Lexicon na dystans pod kątem rozpoznawalności i ogólnego sukcesu. Nie oznacza to, że nie ma wśród nich przegapionych pereł, którymi lubimy się tu zajmować. Jedną z nich jest trzeci album ABC, zupełnie niedoceniony, a w zasadzie niezrozumiany przez krytykę i publiczność, brawurowo zatytułowany "How to Be a Zillionaire!".

Pod kątem kompozycyjnym, tekstowym, oraz studyjnym Zilionaire nie ustępuje Leksykonowi pod żadnym względem. Jest ultra-popowy, ale taka była filozofia za nim stojąca. ABC z zespołu stało się duetem Martin Fry – Mark White, którzy odpowiadali za całość brzmienia, a towarzyszący im „muzycy” byli tam tylko na pokaz. O to właśnie chodziło, aby obnażyć muzykę pop jako wydmuszkę, złudzenie, sztuczny twór i komiksową karykaturę. Żart nie chwycił i album, chociaż promowany dobrze przygotowanymi singlami i teledyskami, także okazał się niewypałem, nie dał rady wspiąć się na szczyty list, tak jak Lexicon. Ale to tylko komercyjny punkt widzenia a co z meritum, czyli muzyką? Bez kontekstu Zilionaire słucha się świetnie, to przebojowy dynamit, który wciąga, porywa, zachwyca i zastanawia, dlaczego publiczność nie polubiła go wtedy, gdy takie brzmienia były na topie? 

Blue Nile, The - Hats

The Blue Nile - Hats
1989 Linn Records 

1. Over The Hillside    5:03
2. The Downtown Lights    6:26
3. Let's Go Out Tonight    5:12
4. Headlights On The Parade    6:11
5. From A Late Night Train    3:59
6. Seven A.M.    5:09
7. Saturday Night    6:26

Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy w pisaniu recenzji retro jest odnajdywanie arcydzieł, które z różnych powodów nie zdobyły większego rozpoznania. Do takich należy album "Hats", druga płyta dość osobliwej i tajemniczej formacji The Blue Nile. Pochodzące ze Szkocji trio, pod przewodnictwem utalentowanego wokalisty, muzyka, kompozytora i tekściarza Paula Buchanana, ukazało światu swój niezwykle udany debiut "A Walk Across The Rooftops" w roku 1984. Na album numer dwa musieliśmy jednak czekać aż pięć lat, co w tamtych czasach było nie do pomyślenia. Spowodowane było to chorobliwym perfekcjonizmem zespołu, niechęcią do pracy pod presją wytwórni i widowni oraz stylem bycia niezrozumiałych ‘odludków’. The Blue Nile byli anty-gwiazdami, podobnie jak Talk Talk czy Mike Oldfield. Nie lubili udzielać wywiadów i pokazywać się w mediach. Wychodzili z założenia, że muzyka obroni się sama. Chwalebna idea, ale niezupełnie pasująca do hedonistycznego etosu lat 80. 

"Hats" w swojej podstawowej wersji to raptem siedem utworów, z których każdy jest arcydziełem. To siedem rozdziałów opowieści o samotności w wielkim mieście, melancholii, niespełnionej miłości i ogólnym weltschmerzu. Jest to bardzo tożsame z etosem synth-popu, szczególnie tego wczesnego. "Hats" ukazało się jednak w czasie, gdy złota dekada dobiegała już końca, a syntezatory zaczynały wychodzić bokiem. Ich muzyka jednakże to nie były te same brzmienia, co Ultravox czy Gary Numan. To jakby new romantic odarty z elementu "pop", w miejsce którego postawiono na "art". Paul Buchanan śpiewa w sposób rozdzierający serce, zupełnie jak Bryan Ferry, a jego towarzysze – Paul Joseph Moore i Robert Bell – nadają całości oszczędne, acz wysublimowane, dojrzałe, wrażliwe brzmienie. Synth-pop spotyka się tu z art-rockiem, a atmosfera jest eteryczna, chwilami ambientowa, przypominająca to, z czego zasłynęła w świecie wytwórnia 4AD i kultowi artyści z jej ówczesnego katalogu. 

Flowers - Icehouse

Flowers - Icehouse
1980 Regular Records

1. Icehouse    4:22
2. We Can Get Together    3:46
3. Fatman    3:53
4. Sister    3:22
5. Walls    4:22
6. Can't Help Myself    4:41
7. Skin    2:41
8. Sons    4:32
9. Boulevarde    3:14
10. Nothing To Do    3:22
11. Not My Kind    3:35

Debiuty płytowe bywają genialne, wstydliwe, nijakie, albo oderwane od reszty dorobku zespołu. Icehouse, australijscy pionierzy nowej fali, a później synth-popu, debiutowali dwa razy: najpierw w Australii, potem w reszcie świata. Ze współczesnego punktu widzenia to dość osobliwe zjawisko, ale na przełomie lat 70. i 80. nie było niczym nadzwyczajnym – wystarczy wspomnieć ‘dwukrotny’ debiut ich rodaków z AC/DC – najpierw "T.N.T." w Australii, a później "High Voltage" o światowym zasięgu. Powodem takich zabiegów były bardziej wyraźne, niż dziś różnice kulturowe dzielące kontynenty i lokalne widownie, których jeszcze nie spajała globalna sieć internetowa. W przypadku Icehouse nie chodziło wyłącznie o remiks albumu, dostosowany do gustów słuchaczy w Europie czy Ameryce. Oni całkowicie zmienili swój image, brzmienie, a nawet nazwę. Pierwotnie bowiem Icehouse nosili nazwę Flowers, a Icehouse było tytułem ich albumu, który pozostaje do dziś fundamentem ich brzmienia. 

Jak zatem brzmiało Icehouse, gdy jeszcze nosili nazwę Flowers? Pioniersko, oryginalnie, a jednocześnie hybrydowo, poszukująco, odważnie. Ich debiut płytowy przypadł w tym samym roku, co wydanie przełomowego Vienna Ultravox i to do tej płyty porównałbym zawartość oraz ogólne wrażenie, jakie pozostawili po sobie Flowers. Ich brzmienie wywodzi się z kultury pub rocka, buńczucznej odmiany muzyki gitarowej, która równolegle z punkiem miała na celu reset rocka i powrót do jego prostych podstaw, bez progresywnych suit i blichtru glamu. To pierwsze odniesienie. Z kolei drugie, to typowe wpływy większości ówczesnych zespołów rockowych, inspirujących się Roxy Music, Davidem Bowie, Iggy Popem i The Stooges, a nawet Lou Reedem i The Beatles. Brzmi jak misz-masz i tak jest w istocie rzeczy. Słychać, że Flowers szukają swojej tożsamości, w typowym dla przełomu dekad stylu – próbując wszystkiego po trochu. I wyszło im to całkiem dobrze. 

Wieże Fabryk - Doskonały świat

Wieże Fabryk - Doskonały świat
2023 Hasiok Records

1. Los, Zguba    3:07
2. Jeszcze Będzie Czas    2:58
3. Kroki    2:33
4. Rozmyte Zło    3:38
5. Linia Prosta    3:14
6. Nikt Nie Woła    3:15
7. Wracam    3:08
8. Doskonały Świat    2:30
9. Wybieram Słowa    2:46
10. Zamiast Nostalgii    2:45
11. Pali Się Dom    2:20

Wieże Fabryk przedstawiają na swoim najnowszym materiale studyjnym wizję doskonałego świata a właściwie to jak bardzo on od tej wizji odstaje. Muzyka Wież to tradycyjna formuła postpunkowo-zimnofalowa z tekstami, które z nią korespondują. To nie jest wielowarstwowa poezja, ale raczej krótkie, skandowane ciosy w sam środek głowy. Mam wrażenie, że teksty opisują jednocześnie strategię przetrwania a zarazem są dokumentacją sposobu, w jaki to zrobić. Czasami trzeba siebie samego przekonać, że należy trzymać się linii prostej, mimo że widok "nie jest piękny" i "nie ma miejsca". Otoczenie jest klaustrofobiczne i mało optymistyczne, ale śpiewanie i granie pomagają w osiągnięciu celu. Mimo, że pali się dom i nikt nie woła a zamiast nostalgii jest rozmyte zło. Tak, zgadzam się, choć nie do końca, bo idziemy wytrwale. Rany po bliźnich zalewa lodowata woda a korytarze rzek mrożą serce. Nikt nie tęskni, mimo że wracam a z oddali słychać kroki. Mam nadzieję jednak, że jeszcze będzie czas a los nie stanie się zgubą. Niektórzy też tęsknią za kolejnymi utworami Wież Fabryk, bo te mają w sobie moc. Muzyka jest prosta, śpiew nie daje nadziei, bo nie ma znikąd ratunku. Ale dzięki "Doskonałemu światu" otrzymujemy namacalne świadectwo tego stanu rzeczy. Płyta trwa pół godziny, czyli w sam raz, żeby nie znużyć. Mimo że nie angażuję się w nic i nie wychodzę, to jednak słucham tych dźwięków i muszę przyznać, że panowie wiedzą co robią. [8/10]

Andrzej Korasiewicz
21.04.2023 r.

New Order - Be a Rebel (Remixed)

New Order – Be a Rebel (Remixed)
2020/2021 Mute

1. Be a Rebel 4:48
2. Be a Rebel (Bernard’s Renegade Mix) 6:25
3. Be a Rebel (Stephen’s T34 Mix) 5:25
4. Be a Rebel (Bernard’s Renegade Instrumental Mix) 6:18
5. Be a Rebel (Paul Woolford Remix New Order Edit) 6:41
6. Be a Rebel (JakoJako Remix) 4:29
7. Be a Rebel (Maceo Plex Remix) 6:56
8. Be a Rebel (Melawati Remix) 5:17
9. Be a Rebel (Bernard’s Outlaw Mix) 6:41
10. Be a Rebel (Arthur Baker Remix) 8:07
11. Be a Rebel (Mark Reeder’s Dirty Devil Remix) 5:26
12. Be a Rebel (Edit) 3:35
13. Be a Rebel (Renegade Spezial Edit) 3:10

"Be a Rebel" ukazał się w okresie pandemicznym, jako singiel, najpierw w serwisach streamingowych, plikach oraz na winylu w 2020 roku. Pierwotnie miał promować trasę koncertową zaplanowaną na jesień 2020, która jednak z przyczyn oczywistych nie doszła do skutku. Może aby to wynagrodzić, grupa w roku następnym wydała singiel na płycie kompaktowej oraz w jeszcze kilku innych formatach, ale za to w wersji rozszerzonej, z remiksami. I tak, dzięki jednemu, nowemu utworowi, otrzymujemy nową płytę New Order, zawierającą 73 minuty muzyki. 

Szkoda, że wszystko sprowadza się do jednego utworu, powielonego trzynaście razy. Mimo wszystko, fan New Order będzie zadowolony. Wiadomo, że brakuje Petera Hooka, ale New Order to nie tylko Hook, co grupa udowodniła już na płycie "Music Complete" (2015), a także robi to dzięki nowemu utworowi "Be a Rebel". Sam byłem sceptyczny, bo bas Hooka dodawał New Order charakterystycznego brzmienia, które było głównym łącznikiem grupy z przeszłością w Joy Division. Jednak to przecież nie bas kształtował nowy wymiar twórczości byłych członków Joy Division, ale zrobił to utwór "Blue Monday", którym panowie kreowali nowe trendy w muzyce synth pop i nowej fali. I właśnie do tych, dla których "Blue Monday" jest głównym punktem odniesienia w twórczości New Order, skierowany jest ten bardzo rozbudowany singiel z remiksami. Sam utwór "Be a Rebel" jest bardzo udanym, nieco transowym, ale pogodnym i śpiewnym synth popem. Nie ma wątpliwości, że słyszymy New Order. Dlatego, doceniając rolę Petera Hooka w zespole, jeszcze raz podkreślę że nie można pozostałym członkom grupy odmawiać prawa do działalności i twierdzić, że teraz to już nie jest "prawdziwy" New Order. To nie jest sprawiedliwe.

Schilling, Peter - Coming Home - 40 Years Of Major Tom

219 odsłon
Tagi:

Peter Schilling – Coming Home - 40 Years Of Major Tom
2023 Warner Music

CD 1

1. Major Tom (...Völlig Losgelöst) (Single Version)    4:00
2. Weiße Fahnen (...Hymne Auf Das Leben)    3:10
3. Alles Bleibt    3:39
4. Die Wüste Lebt (Radio Version)    4:05
5. Regensong (... Ich Lieb' Es, Wenn Es Regnet)    3:25
6. ...Dann Trügt Der Schein    3:25
7. Das Gute Gefühl Des Richtigen Wegs    3:01
8. Rubikon (... Ein Weg Zurück?)    3:33
9. Terra Titanic    4:34
10. Das Prinzip Mensch    3:21
11. Was Ist, Wenn Gott...(Live)    3:48
12. Wenn Sie Es So Wollen    3:36
13. Alles Endet Bei Dir    4:19
14. Ich Hab Keine Lust    3:31
15. Das Ende Der Unschuld    3:16
16. Komm....Tauch Mit Mir    3:16
17. Ich Vermisse Dich    3:18
18. Willkommen In Der Zukunft    3:27
19. Hurricane    4:31
20. Major Tom ("Klassisch Losgelöst" Für Großes Orchester)    7:39

CD 2

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Crush

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - Crush 
1985 Virgin

1. So In Love    3:30
2. Secret    3:56
3. Bloc Bloc Bloc    3:28
4. Women III    4:26
5. Crush    4:27
6. 88 Seconds In Greensboro    4:16
7. The Native Daughters Of The Golden West    3:58
8. La Femme Accident    2:50
9. Hold You    4:00
10. The Lights Are Going Out    3:57

Reputacja Orchestral Manoeuvres in the Dark jako pionierów i jednych z najwybitniejszych przedstawicieli muzyki synth-pop opiera się przede wszystkim na renomie ich singli. Andy McCluskey i Paul Humphreys to działająca po dziś dzień maszyna do produkcji hitów, takich jak „Enola Gay”, „If You Leave”, „Electricity” czy „So In Love”, z których każdy jest symbolem lat 80. Ich numery znają wszyscy, nawet jeśli nie potrafią wskazać konkretnego tytułu albo nawet nazwy zespołu. To nie tylko zasługa list przebojów i wspomnień tamtych czasów, ale także stacji radiowych typu ‘Złote przeboje’ oraz składanek spod znaku ‘Forever 80’s’. A co z albumami? No właśnie. Płyty długogrające OMD od zawsze jawiły się jako zupełnie osobna historia: trochę niedocenione, trochę zlekceważone, trochę niezbadane. Ponadto, OMD - podobnie jak New Order - nie mają w swoim dorobku albumu typu ‘opus magnum’ – takiego jak „Violator”, „Actually”, „Forever Young”, czy „Hunting High and Low”. 

Skąd taki stan rzeczy? Odpowiedź jest prosta – albumy OMD, szczególnie te z wczesnych lat 80., były mocno eksperymentalne, eksplorujące ‘odkryte’ możliwości elektroniki jako narzędzia do produkcji muzyki rozrywkowej. Ich ówczesnym płytom takim jak „Organisation”, „Dazzle Ships”, a nawet „Architecture & Morality”, bliżej do stylu Kraftwerk, niż radosnej muzyki pop, jaką prezentowali ich rówieśnicy z Depeche Mode. Ale w połowie lat 80. coś zaczęło się zmieniać. Wspomniani DM wydali kamień milowy w postaci „Black Celebration”, który na zawsze odmienił kierunek ich muzyki. OMD wcześniej zaprezentowali płytę „Crush”, która miała wnieść równie zasadniczy powiew zmian. Po części to się udało – „Crush” jest krążkiem pilotowanym przez jeden z flagowych singli OMD „So In Love” oraz równie ciekawy „Secret”. Z drugiej strony, reszta płyty odpadła pod ciężarem materiału – okazała się zbyt artystyczna i dziwaczna, aby zasłużyć na więcej uwagi w ówczesnych, bezwzględnych mediach. 

Joy Division - Closer

Joy Division - Closer
1980 Factory

1. Atrocity Exhibition    6:03
2. Isolation    2:53
3. Passover    4:44
4. Colony    3:52
5. A Means To An End    4:04
6. Heart And Soul    5:48
7. Twenty Four Hours    4:26
8. The Eternal    6:01
9. Decades    6:08

"Closer", album o cmentarnej atmosferze, przeszedł do historii, jako kluczowa pozycja dla  wielu zespołów, które zainspirowane Joy Division, zaczęły grać muzykę określoną mianem "zimnej fali". 

Na płytę składają się jednak dwa nieco inne sposoby grania. Pierwszy z nich posłużył do zarejestrowania utworów wyraźniej gitarowych, w duchu punkowym - "Atrocity Exhibition", "Passover", "Colony", "A Means to an End", "Twenty Four Hours". Na drugi rodzaj nagrań składają się te, w których mniej lub bardziej wyraźnie słychać syntezatorowe plamy - „Isolation”, „Heart and Soul”, „The Eternal” i „Decades”. Oba rodzaje utworów są ze sobą wymieszane na płycie. Dlatego nie można powiedzieć, że do siebie nie pasują. Przeciwnie, są tak dobrane i ułożone, że "Closer" tworzy kompletną całość, a różnice słychać dopiero przy dogłębniejszej analizie poszczególnych nagrań. Nie są one jednak przypadkowe. Kompozycje bardziej gitarowe powstały w drugiej połowie 1979 roku. Wszystkie były ogrywane wtedy na żywo, a niektóre nawet nagrane na potrzeby sesji radiowych. Utwory, w których tle słychać syntezatory, zostały napisane na początku 1980 roku. Widać więc, że kierunek, w którym grupa podążała był wyraźny już za życia Curtisa. Dlatego powstanie New Order i nowa muzyka, którą grupa zaproponowała po jego śmierci, nie mogła być tak naprawdę niczym zaskakującym. Zresztą debiutancki album New Order pt. "Movement", brzmi bardziej jak "syntezatorowe" utwory z "Closer" - "Ceremony" grany był przecież już przez Joy Division - a jeszcze nie jak "Blue Monday". "Blue Monday" to kolejny krok na drodze grupy - moim zdaniem logiczny - ale to już temat na inną opowieść. 

Penderecki, Krzysztof - Jutrznia/Utrenja (1970/71)

194 odsłon
Tagi:

Krzysztof Penderecki - Jutrznia/Utrenja (1970/71)
1989 Polskie Nagrania Muza

I. Złożenie Chrystusa Do Grobu / The Entombment Of Christ
    
1. Tropar    5:38
2. Wieliczanije    17:30
3. Irmos    6:47
4. Nie Wydaj Mienie Mati    3:09
5. Stichira    7:41

II. Zmartwychwstanie / The Resurrection Of Christ
    
6. Ewangelia    2:20
7. Stichira    7:13
8. Psalm Z Troparionem Paschalnym    8:27
9. Kanon Paschy, Pieśń 1, 3, 6, 9    3:42
10. Kanon Paschy, Pieśń 8    2:48
11. Kontakion    2:51
12. Oikos    1:18
13. Kanon Paschy, Fragmenty Śpiewów Poprzednich    6:13

Przyznam, że zasłuchiwałem się tą kompozycją w okresie studenckim w latach 90. Była to jedna z pierwszych pozycji z tzw. "klasyki", która zrobiła na mnie wrażenie, nie jako jakaś historyczna ramota, którą należy poznać i docenić, ale muzyka żywa, aktualna - bo Zmartwychwstanie to temat ciągle aktualny - a także muzycznie korespondująca z moimi mroczno-industrialnymi zainteresowaniami. Bo w istocie, muzyka Pendereckiego w tym dziele jest bardzo bliska atmosferze industrialnych dokonań np. wczesnego Laibacha. Oczywiśćie musimy na nią inaczej spojrzeć. U Pendereckiego jest zupełnia inna instrumentacja. Są wokalizy chóru z prawdziwego zdarzenia, a nie pokrzykiwania, wycia czy inne ryki "awangardowe", jak to jest w przypadku twórców industrialnych. Jest tutaj w końcu śpiew prawdziwej sopranistki, która skalę głosu musi mieć jak śpiewaczka operowa a także operowy bas i inne głosy. A jednak, gdy wsłuchamy się w kompozycję Pendereckiego, to usłyszymy bardzo podobny, ciężki, klimat utworu, powolnie rozwijący się temat, brak melodii i chaos strukturalny - jak jest w wielu momentach części drugiej kompozycji "Wieliczanije". 

Tears For Fears - Elemental

216 odsłon
Tagi:

Tears For Fears - Elemental 
1993 Mercury

1. Elemental    5:30
2. Cold 5:05
3. Break It Down Again 4:31
4. Mr. Pessimist 6:16
5. Dog's A Best Friend's Dog    3:38
6. Fish Out Of Water    5:07
7. Gas Giants    2:40
8. Power    5:49
9. Brian Wilson Said    4:22
10. Goodnight Song 3:53

"Elemental" obchodzi w tym roku swoje 30. urodziny, a nadal pozostaje czymś w rodzaju ‘nieodkrytego arcydzieła’ Tears For Fears. Po trzech platynowych płytach, hitach które zdefiniowały brzmienie muzyki pop w latach 80., oraz serii stadionowych koncertów, T4F przestali istnieć jako zespół. Dziś Roland Orzabal i Curt Smith z tego się śmieją, ale 30 lat temu mówili inaczej, obwiniając siebie nawzajem o "różnice artystyczne", nadmierne ego, przeciwstawne wizje kierunku rozwoju, itd. Fakty są takie, że u szczytu popularności, pod koniec lat 80., Smith opuścił zespół, przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, aby próbować sił w twórczości solowej. Orzabal z kolei postanowił, że zachowa nazwę T4F i uda się w dalszą podróż sam, skoro i tak do niego należały główne obowiązki kompozycyjne. Rolę Smitha przejął współpracownik zespołu i muzyk sesyjny Alan Griffiths, który wspólnie z Orzabalem napisał większość nowego materiału, a za stołem producenckim usiadł Tim Palmer.
 
Różnice w brzmieniu są ewidentne już od pierwszych chwil. Mniej syntetycznych super-hitów, hymnów epoki, a więcej rockowego kombinatorstwa, twórczej dojrzałości, alternatywnego podejścia do kompozycji i słów, które w dużej mierze są gorzkim żalem po odejściu Smitha. Dwa najbardziej prominentne numery na płycie – singlowy „Break It Down Again” oraz ukryty skarb w postaci „Fish Out of Water” – to bezpośrednie nawiązanie do emocji, jakie gotowały się w Orzabalu po rozstaniu ze Smithem. Szczególnie „Fish” jest numerem, który miał zadatki na bycie kolejnym wielkim hitem T4F, gdyby nie nadmiar osobistego przekazu zawartego w tekście, oraz druga linia wokalna nagrana przez Orzabala w stylu Smitha, dająca złudzenie, że Curt jest obecny na płycie. To pierwszy z grzechów głównych tego albumu i jeden z powodów, dla którego, mimo sukcesu komercyjnego na fali popularności zespołu, ten longplay nigdy nie dorównał swoim wybitnym poprzednikom. 

Drugim powodem jest sama muzyka, odstająca od tego, co zespół prezentował do tej pory, wyraz nieskrępowanej swobody artystycznej Orzabala w duecie z Griffithsem, będącym reakcją na to, co w owym czasie działo się w mainstreamie popu i rocka. Synth-pop wylądował w lamusie, syntezatory i saksofony w stylu „Baker Street” Gerry’ego Rafferty wróciły na strych, skąd z kolei przyniesiono stare gitary elektryczne i ciuchy przeznaczone na zwałkę. W przeciągu kilku lat grunge i rock alternatywny osiągnęły zbyt wysoki pułap, aby inne gatunki nie zaczęły spoglądać w jego kierunku, szukając punktów wspólnych i drogi do bycia istotnym i współczesnym. To samo zjawisko miało miejsce w przypadku synth-popu na starcie lat 80. Grunt, że Orzabal czuł, że powinien coś zmienić i chociaż nie zaczął grać brudnego rocka, to zaserwował słuchaczom koktajl doskonałych numerów, z których każdy jest małym dziełem samym w sobie, owocem głębokich inspiracji i reakcji na zmieniający się świat. 

Soft Cell - Happiness Not Include 

Soft Cell - Happiness Not Include 
2022 BMG

1. Happy Happy Happy    4:46
2. Polaroid    4:41
3. Bruises On My Illusions    4:45
4. Purple Zone    3:11
5. Heart Like Chernobyl    3:24
6. Light Sleepers    4:41
7. Happiness Not Included    4:55
8. Nostalgia Machine    4:34
9. I'm Not A Friend Of God    4:35
10. Tranquiliser    3:50
11. New Eden    6:29

"Happiness Not Include", to zaledwie piąty studyjny album Soft Cell, jeśli nie liczyć "remiksowego" "Non Stop Ecstatic Dancing", wydany na przestrzeni ponad 40 lat. To niewiele, ale w ciągu tych 40 lat grupa tak naprawdę istniała tylko kilkanaście. Najbardziej intensywny okres aktywności to początek - od 1977 do 1984 roku - kiedy ukazały się trzy płyty studyjne oraz wspomniane wydawnictwo z remiksami. Później Marc Almond rozpoczął z powodzeniem karierę solową, a David Ball znacznie zwolnił aktywność w branży muzycznej. Próbował wprawdzie własnej działalności, ale bez większego powodzenia. Znacznie lepiej mu szło jako producentowi - pracował m.in. z Kylie Minogue. Ball jednak jakiegoś spektakularnego sukcesu, w przeciwieństwie do Almonda, nie odniósł. Nic więc dziwnego, że obaj artyści wracali po latach do współpracy jako Soft Cell, szczególnie że pamięć o zespole cały czas trwała. Pierwszy raz Soft Cell wrócił w 2000 roku, gdy rozpoczęła się pierwsza fala nostalgii za latami 80. Ukazała się wtedy płyta "Cruelty Without Beauty" (2002), która spotkała się z przychylnymi recenzjami. Duet nie poszedł jednak za ciosem i po krótkiej trasie koncertowej oraz wydaniu płyty z unikatami "The Bedsit Tapes" (2005), działalność grupy zaczęła gasnąć. Almond, niezależnie od Soft Cell, cały czas prowadził swoją karierę solową. Drugi powrót nastąpił w 2018 roku, kiedy panowie spotkali się, by dać w Londynie 30 września 2018 roku ostatni, jak wówczas zapowiadali, koncert na żywo w Wielkiej Brytanii jako duet - czas pokazał, że nie było to prawdą. Już wtedy panowie nie wykluczyli jednak możliwości koncertowania za granicą i wspólnego nagrania materiału studyjnego. I tak się stało! W zeszłym roku ukazał się nowy album pt. "Happiness Not Include".

Co można powiedzieć o płycie? Na pewno jest to udany powrót po latach dla tych, którzy oczekują od Soft Cell tradycyjnego, ejtisowego grania. Grupa nie wymyśla prochu, ale stara się odtworzyć pierwotne, synth popowe brzmienie z lat 80. I przeważnie udaje się to uzyskać. Gorzej zawsze jest z jakością kompozycji, ale i w tym przypadku Soft Cell poradził sobie bardzo dobrze. Mamy tutaj zarówno dynamiczne, synth popowe killery w rodzaju "Nostalgia Machine", kraftwerkowe electro "Nighthawks", jak i spokojniejsze, refleksyjne "Heart Like Chernobyl". "Light Sleepers" jest bliski solowym, balladowym utworom Almonda, różnicę robi jedynie wyraźnie ejtisowe brzmienie. Mamy też utwór "Purple Zone" nagrany razem z Pet Shop Boys, który brzmi bardziej jak Pet Shop Boys i to niestety raczej w wersji dancingowej, niż synth popowej. Minus za ten utwór. Cała płyta jednak bardzo dobrze płynie na fali ejtisowej nostalgii. Nie wyznacza nowych kierunków, nie kreuje nowych trendów, ale dzięki takim utworom jak "Polaroid" przywołuje klimat epoki. Płyta jest ładnie wydana w twardym digipacku. Jest też wersja winylowa i na kasecie. Z ejtisową, syntezatorową beztroską brzmienia, kontrastują zgorzkniałe, rozliczeniowe teksty Marca Almonda, który patrzy na otaczający go świat, swoje życie i nie ma zbyt optymistycznych wniosków. Bardzo udana płyta. [8/10]

Modern English - After the Snow

203 odsłon
Tagi:

Modern English - After the Snow
1982 4AD

1. Someone's Calling    4:03
2. Life In The Gladhouse    4:38
3. Face Of Wood    5:55
4. Dawn Chorus    4:41
5. I Melt With You    4:10
6. After The Snow    3:49
7. Carry Me Down    4:33
8. Tables Turning    4:33

bonus CD

9. Someone's Calling (Remix) 3:46
10. Life In The Gladhouse (Remix) 5:00
11. I Melt With You (7' Mix)    3:50
12. The Prize 3:32
13. Life In The Gladhouse (12' Mix)    5:55
14. The Choicest View 11:39

Copeland, Stewart - Rumble Fish (Original Motion Picture Soundtrack)

Stewart Copeland - Rumble Fish (Original Motion Picture Soundtrack)
1983 A&M

1. Don't Box Me In 4:41
2. Tulsa Tango    3:42
3. Our Mother Is Alive    4:20
4. Part At Someone Else's Place    2:26
5. Biff Gets Stomped By Rusty James    2:27
6. Brothers On Wheels    4:21
7. West Tulsa Story    4:02
8. Tulsa Rags    1:42
9. Father On The Stairs    3:02
10. Hostile Bridge To Benny's    1:57
11. Your Mother Is Not Crazy    2:51
12. Personal Midget/Cain's Ballroom    6:00
13. Motorboy's Fate    2:0

Stewart Copeland, czyli pan perkusista z The Police, wydał w 1983 roku płytę solową, która jest soundtrackiem do filmu "Rumble Fish". Film chyba widziałem, ale nie jestem pewien, około trzydzieści lat temu, więc nawet jeśli widziałem, to niewiele z niego pamiętam. Ciekawa jest jednak muzyka stworzona do obrazu, autorstwa Copelanda.

Od początku słychać, że komponuje i gra tutaj pałker The Police. Brzmienie jego charakterystycznej perkusji jest jedną z wiodących cech muzyki na "Ramble Fish". Płyta zaczyna się jednak od jedynego w zestawie nagrania wokalnego. Rolę wokalisty pełni Stan Ridgway, znany przede wszystkim z przeboju "Camouflage" (1986) a także nowofalowej grupy Wall of Voodoo. 

Depeche Mode - Memento Mori

Depeche Mode - Memento Mori
2023 Mute

1. My Cosmos Is Mine    5:16
2. Wagging Tongue    3:24
3. Ghosts Again    3:58
4. Don't Say You Love Me    3:48
5. My Favourite Stranger    3:57
6. Soul With Me    4:15
7. Caroline's Monkey    4:16
8. Before We Drown    4:05
9. People Are Good    4:24
10. Always You    4:18
11. Never Let Me Go    4:03
12. Speak To Me    4:35

Na nową płytę Depeche Mode czekaliśmy dłużej niż zwykle, ale nie z winy muzyków. Normalny, czteroletni cykl nagrywania kolejnych płyt, które stają się zaczątkiem nowej trasy koncertowej, został zaburzony przez nieprzewidziane okoliczności. Nie miał na nie wpływu ani zespół, ani nikt inny, ale te okoliczności wpłynęły na zespół oraz na cały świat. Mowa tutaj oczywiście o pandemii covid, która na prawie dwa lata zamknęła w domach niemal cały świat. I to właśnie stało się inspiracją, nie tylko zresztą dla muzyków Depeche Mode, szerszego spojrzenia na własne życie a także cały ludzki los. W przypadku muzyków Depeche Mode, którzy w czasie trwania pandemii weszli w wiek 60+, dodatkowym elementem stał się upływający zegar ich życia, który nieubłaganie narzuca autorefleksję nad sensem istnienia. Temat na płytę był już gotowy. 

"Memento Mori" to średniowieczna maksyma, która miała przypominać każdemu, że jesteśmy tylko gośćmi na tym świecie i w każdej chwili możemy odejść. Gdy Depeche Mode stworzyło już cały materiał na nową płytę, nagle w grupę uderzył niespodziewany cios, który ze zdwojoną siłą potwierdził ulotność ludzkiego życia. Zmarł Andy Fletcher, wspólzałożyciel grupy, który spajał cały zespół i motywował do dalszego działania. Na całe szczęście, grupa miała już gotowy materiał na nową płytę - trzeba było ją tylko dograć, wyprodukować i wydać. Machina już została uruchomiona i działała. Możliwe, że śmierć Andy Fletchera podziałała nawet dodatkowo mobilizująco na pozostałych członków Depeche Mode. I dzięki temu cieszymy sie z kolejnego, piętnastego już albumu grupy z Basildon.

Rozmazani - Hard Times

Rozmazani - Hard Times
2023 Rozmazani

1. Hard Times
2. Zamykam oczy
3. L.O.V.E
4. Bezgłos
5. Jeziora Nieskończone
6. Unspoken Words
7. NINe Days of Falling
8. Elementos Der Terror
9. Brylanty
10. Oddalenie
11. Ciężar
12. Thoughts speak to you
13. Szklana P
14. Ostatni taniec

Rozmazani to duet łódzko-krakowski Wojciecha Szczygłowskiego i Ewy Baran. "Hard Times" to już druga pozycja w dyskografii grupy, ale pozwolę sobie napisać o płycie w oderwaniu od poprzedniego wydawnictwa. 

Płyta od razu zaczyna się mocnym, tytułowym uderzeniem - "Hard Times - które definiuje muzykę Rozmazanych. Świat, który grupa ukazuje to nieco klaustrofobiczna, mroczna, zimnofalowa rzeczywistość ujęta w ramy pulsującego bitu i syntezatorów. Czuć, że twórcy dobrze pamiętają klimat lat 80., bo odwołują się właśnie do takiej estetyki. Ale nie ma tutaj chwytliwych i miłych dla ucha melodii. Jest ciężko i mało optymistycznie, ale intrygująco. Muzyka Rozmazanych to też elementy psychodelii jak w utworze "Jeziora Nieskończone". Łódzko-krakowski duet proponuje mieszankę wpływów cold wave, synth popu, electro/EBM, pobrzmiewa również electroclash. W tej materii grupa próbuje rzeźbić własne propozycje, które korzystają z lubianych stylistyk, ale nie po to, by przykryć brak pomysłów, jak to czasami bywa szczególnie u młodych zespołów. W przypadku Rozmazanych mamy do czynienia z doświadczonymi artystami, którzy przy wykorzystaniu lubianych przez siebie środków wyrazu, kreują własny świat a raczej starają się go ukazać w taki sposób, w jaki go sami postrzegają. 

Naked Eyes - Burning Bridges

Naked Eyes – Burning Bridges
1983 EMI

1. Voices In My Head    3:46
2. I Could Show You How    3:24
3. A Very Hard Act To Follow    4:01
4. Always Something There To Remind Me    3:41
5. Fortune And Fame    3:16
6. Could Be    2:48
7. Burning Bridges    3:34
8. Emotion In Motion    4:40
9. Low Life    3:51
10. The Time Is Now    3:22
11. When The Lights Go Out    3:00
12. Promises, Promises    4:26

Naked Eyes to kolejny przykład dobrze zapowiadającego się zespołu synth-popowego, który po kilku minutach sławy i "jednorazowym" sukcesie… przestał istnieć. Mimo to, ich spadek do dziś robi wrażenie i komu synth-pop jest miły, ten powinien poznać ich dokonania. Trudno mówić tu o jakimś wielkim przeboju – być może wierni słuchacze audycji radiowych rozpoznają „Promsies, Promises”, ale to wszystko. Tym bardziej interesującym jest spotkanie po tylu latach z tą płytą, zupełnie na świeżo, bez oczekiwań, ale z radarami mocno nastawionymi na wrażenia muzyczne do potęgi retro. Dziedzictwo lat 80. nie przestaje zadziwiać popularnością, w muzyce, filmie, modzie, designie – cóż zatem prostszego w sięgnięciu do źródła, które nigdy nie zostało należycie odkryte i pochwalone, zamiast oddawać ster do rąk epigonów, którzy próbują czarować dźwiękami starszymi, niż oni sami? 

Naked Eyes tworzyli klawiszowiec Rob Fisher oraz śpiewający gitarzysta Peter Byrne. Na początku był w Anglii krótkotrwały zespół Neon, z którego rozeszli się z kolegami na dwie strony świata: Byrne i Fisher założyli Naked Eyes, a pozostali… Tears For Fears. Ideą muzyków było pionierskie na owe czasy wykorzystanie syntezatorów, w takiej ilości i sile, jaka na początku lat 80-tych była znakiem rozpoznawczym artystów spod znaku Kraftwerk. Naked Eyes chcieli, aby nowoczesne instrumenty, kojarzone głównie z pracą studyjną, wynieść do ludzi. To zadanie jednak ich przerosło i zespół Naked Eyes… nigdy nie koncertował! Wynikało to właśnie z ilości instrumentów, jakich warstwowo używali w studio, a których wierne wykorzystanie na scenie nie było możliwe. Warto wspomnieć, że Fisher był popularyzatorem syntezatora Fairlight CMI, którego używał właśnie do celów muzyki pop. 

Real Life - Heartland

Real Life - Heartland
1983 MCA Records

1. Send Me An Angel    3:54
2. Catch Me I'm Falling    4:04
3. Under The Hammer    3:24
4. Heartland    4:57
5. Breaking Point    4:11
6. Broken Again    4:01
7. Always    3:12
8. Openhearted    3:53
9. Exploding Bullets    4:11
10. Burning Blue    4:45

Historia muzyki synth-pop usiana jest żywotami zespołów, które nie osiągnęły światowego sukcesu takiego jak a-ha, Duran Duran, Pet Shop Boys, Tears For Fears, czy nade wszystko Depeche Mode. Ta prawidłowość dotyczy rzecz jasna wszelkich gatunków – każdy ma swoje światowe sławy, wyrobników, podziemie, gwiazdy jednego przeboju. Synth-pop jest szczególnie znany pod kątem tych ostatnich, tzw. one hit wonders – jednorazowych zespołów i muzyków, którzy nagrali dosłownie jeden przebój, mieli swoje pięć minut sławy na listach przebojów, a nawet w MTV, aby po chwili zniknąć. Ich imię pozostaje nieśmiertelne za sprawą niezliczonej ilości składanek w stylu Forever / Golden / Ultimate / Essential 80’s. Gwiazd jednego przeboju często nie podejrzewamy o to, że nagrali jakiś album, a nawet jeśli tak, to że jest to materiał choćby odrobinę wart naszej uwagi. Przecież znamy już ich największy przebój, więc po co psuć go kontekstem dziewięciu innych nic nie wartych numerów? 

Real Life łatwo wrzucić do szuflady one hit wonders, gdyż nagrali jeden znany szerzej numer – fantastyczny, zimny, syntetyczny „Send Me an Angel”. Nawet jeśli nie kojarzymy tego tytułu, ani nazwy zespołu - skądinąd mało charakterystycznej - to wystarczy chwila na odsłuch tego kawałka, aby go sobie przypomnieć i poczuć jego magię na nowo. Albo poznać go zupełnie od nowa – nie zestarzał się ani na chwilę. Mało tego, z perspektywy czterech dekad łatwo usłyszeć w nim elementy, które posłużyły późniejszym przedstawicielom gatunku synth-pop za silną inspirację. Oczywiście, w latach 80. nikt nie korzystał z tego terminu – to był po prostu pop, ewentualnie new wave. „Angel” to pomost pomiędzy ówczesnym mainstreamem, a klubową niszowością; świadczy o tym ilość remiksów, jakiej dorobił się ten numer ze strony dj-ów i producentów. Ale ambicją Real Life nie była ‘klubowa legenda’ – oni chcieli czegoś więcej i mieli ku temu wiele właściwych argumentów. 

Berlin Blondes - The Complete Recordings 1980-81

Berlin Blondes - The Complete Recordings 1980-81
2018 Strike Force Entertainment 

Berlin Blondes (1980')

1. Framework    3:36
2. Astro    3:55
3. Science    3:26
4. Romance    5:46
5. Trail To Istanbul    3:54
6. Secret Days    3:14
7. Mannequin    4:55
8. Neon Probe    3:34
9. Zero Song    9:12

Bonus Tracks    

Japan - Tin Drum 

Japan - Tin Drum 
1981 Virgin

1. The Art Of Parties    4:09
2. Talking Drum    3:34
3. Ghosts    4:33
4. Canton 5:30
5. Still Life In Mobile Homes    5:32
6. Visions Of China 3:37
7. Sons Of Pioneers 7:07
8. Cantonese Boy    3:44

Największym sukcesem komercyjnym grupy Japan był koncertowy album "Oil on Canvas" wydany w 1983 roku, czyli już po rozpadzie zespołu. To paradoks w historii Japan, który najlepiej unaocznia dziwne losy grupy. Japan z płyty na płytę miotał się między obecnie obowiązującymi modami stylistycznymi, a pragnieniem stworzenia czegoś oryginalnego i niepowtarzalnego. Album "Tin Drum" z 1981 roku, ostatni studyjny, jest chyba najbardziej udanym a jednocześnie najbliższy temu celowi. 

Japan powstał w 1974 roku. Początkowo muzyka grupy oscylowała wokół modnego wówczas glam rocka. Pierwszy album ukazał się w 1978 r. "Adolescent sex" brzmiał jeszcze glamowo, ale już korzystał również z patentów nowofalowych. Druga płyta "Obscure Alternatives", wydana w 1978 r., to pójście za ciosem i o ile grupa na debiut czekała cztery lata, to "Obscure Alternatives" ukazała się kilka miesięcie po "Adolescent sex". Muzyka tam zawarta jeszcze wyraźniej korzystała ze stylistyki nowofalowej. Mimo tego że obie płyty nie odniosły sukcesu, już w kolejnym roku - 1979 - ukazał się trzeci album Japan pt. "Quiet Life". Zespół na fali popularności syntezatorów również poszedł w tym kierunku. I to w końcu spotkało się z uznaniem, choć umiarkowanym, publiczności. "Quiet Life" to najbardziej synth popowa płyta w dyskografii Japan, która w Wielkiej Brytanii osiągnęła top 20 listy sprzedaży albumów. Mimo tego żaden z singli promujących album nie zwrócił uwagi. 

Fontaines D.C. - Skinty Fia 

Fontaines D.C. - Skinty Fia 
2022 Partisan Records

1. In Ár gCroíthe Go Deo    5:59
2. Big Shot    4:13
3. How Cold Love Is    3:24
4. Jackie Down The Line    4:01
5. Bloomsday    4:30
6. Roman Holiday    4:28
7. The Couple Across The Way    3:57
8. Skinty Fia    3:55
9. I Love You    5:05
10. Nabokov    5:21

Fontaines D.C. to irlandzka, młoda grupa nawiązująca na trzeciej już swojej płycie do brzmienia wypracowanego przed czterdziestu lata przez nowofalowych buntowników sceny postpunkowej. W przciwieństwie do neo-postpunkowych grup, które wysypały przed dwudziestu laty, nowa fala młodych zespołów takich jak - Fontaines D.C., Idles, Black Midi, Black Country, New Road, Squid - ma do zaprezentowania zdecydowanie więcej. O ile grupy ze starszego pokolenia jak Interpol, próbowały nawiązać raczej do Joy Division a jeśli do Wire, to robiły to mniej udolnie, o tyle nowe pokolenie wyraźnie inspiruje się bardziej esperymentalnymi grupami postpunkowymi. Oczywiście jest to Wire, ale też tacy wykonawcy jak This Heat czy Camberwell Now. I robi to po swojemu, wyrażając własne lęki i emocje. Choć Fontaines D.C. jest znacznie bardziej melodyjny i mniej eksperymentalny niż np. Black Country, New Road. Czuć jednak w tej muzyce szczerość i prawdziwe zaangażowanie. W przypadku Fontaines D.C. muzyka neo-pustpunkowa to jedynie środek do wyrażania swoich niepokojów, a nie cel estetyczny, jak, mam wrażenie, ma to miejsce w przypadku starszych grup w rodzaju Interpol czy Editors. 

Album "Skinty Fia" jest zwarty i nie nuży. Czterdzieści parę minut muzyki słucha się z uwagą i należnym zaangażowaniem. Grupa wciąga słuchacza w swój świat emocji. Z zaprezentowanego materiału da sie też wyłowić bardziej zwracające uwagę utwory. Dla mnie to jest numer trzy na płycie pt. "How Cold Love Is", który jest moim prywatnymi hitem albumu. Motoryczna śpiewo-mowa, transowe prowadzenie rytmiki, chwytliwy refren, to wszystko sprawia, że chcę do niego wracać. Jak zresztą do całej płyty. Pozycja warta polecenia, jedno z bardziej interesujących wydawnictw minionego roku. [8/10]

Interpol - The Other Side of Make-Believe 

Interpol - The Other Side of Make-Believe 
2022 Matador Records

1. Toni    4:35
2. Fables    4:34
3. Into The Night    5:28
4. Mr. Credit    3:48
5. Something Changed    3:56
6. Renegade Hearts    4:11
7. Passenger    4:14
8. Greenwich    4:01
9. Gran Hotel    4:04
10. Big Shot City    4:04
11. Go Easy (Palermo)    2:47

Z grupą Interpol mam problem od samego początku jej poznania, czyli już od dwudziestu lat, gdy Amerykanie zadebiutowali w 2002 roku albumem "Turn On the Bright Lights". Zespół okrzyknięty został wtedy niemal następcą Joy Division i wraz z innymi wówczas młodymi grupami neo-postpunkowymi, nazwany odnowicielem muzyki postpunkowej i nowofalowej. Cóż ja poradzę, że Interpol zachwycić mnie nigdy nie chciał? Nie słyszałem w tej muzyce nic co chwyciłoby mnie za serce, co spowodowałoby rosnące zainteresowanie muzyką grupy, nic ekstra ponad to, co już znałem z twórczości grup tworzących na przełomie lat 70. i 80. A już porównywanie Interpolu do Joy Division wydawało mi się zawsze kompletnie niezrozumiałe. Nie czuję tutaj nic z klimatu Joy Division. Muzyka Iana Curtisa i spółki była twórczością na wskroś emocjonalną, płynącą prosto z trzewi. Interpol i inni epigoni grają bardzo poprawnie, jednak ani nie wnoszą wiele nowego, ani nie czuć w tej muzyce prawdziwych emocji. Przyjemnie nawet tego się słucha, ale to wszystko. Jako muzyka tła całkiem dobre, ale nic więcej.

Taka również jest dla mnie ostatnia, zeszłoroczna płyta pt. "The Other Side of Make-Believe". Niby muzycznie wszystko się zgadza, ale trudno zawiesić ucho na jakimś konkretnym numerze. Wszystko jest jakby wyprane z emocji. Może taka wyprana z emocji muzyka to jakiś program Amerykanów? Możliwe, ale nawet wtedy, to zblazowanie musi coś wnosić, czymś zainteresować. Ja tutaj niczego takiego nie słyszę. Kolejne utwory toczą się w sposób niezauważalny, przechodząc jeden w drugi. Brakuje tutaj choćby jednej bardziej chwytliwej kompozycji, albo bardziej złożonej, która przyciągnęłoby uwagę. Może wystarczyłoby popracować nad aranżacjami? Może brakuje jakiś szczegółów, które spowodowałyby, że kompozycje Interpolu byłyby bardziej wciągające? A może zwyczajnie panowie nie mają talentu do dobrych kompozycji? Summa summarum płyty "The Other Side of Make-Believe" można posłuchać. Jeśli ktoś lubi brzmienie nowofalowe, to muzyka będzie się podobać, ale nie zachwyci. To jest porządna muzyka, ale bez wzlotów, fajerwerków i niczego co bardziej zapadłoby w pamięć. (6.5/10)

Vicious Pink - Vicious Pink (Remastered)

Vicious Pink - Vicious Pink (Remastered)
1986/2012 Cherry Pop 

1. Cccan't You See    3:32
2. Spooky 3:17
3. The Spaceship Is Over There    4:21
4. Blue (Love Mix)    3:22
5. Fetish    3:21
6. Take Me Now 3:59
7. Always Hoping    3:56
8. 8:15 To Nowhere / Great Balls Of Fire 4:57
9. Cccan't You See (Exxx-tended Re-mixxx)    6:05
10. Cccan't You See (French Extended Mix)    7:19
11. Cccan't You See (Re-mixxx)    3:20
12. Cccan't You See (7'' Version)    4:09
13. Cccan't You See (7" DJ Mix / Master Mix)    4:07
14. Fetish (Extended Mix / Feteeesh)    6:19
15. Take Me Now (Extended Version) 6:21
16. I Confess    3:57

Vicious Pink to duet założony w Leeds w Anglii w 1981 roku. Zaczynali od wspierania wokalnie Soft Cell i to chyba najbardziej interesujący fakt z historii grupy. Jako samodzielny zespół grali lekko kiczowaty, podchodzący pod disco, ale chwilami dosyć falowy synth pop, skierowany przede wszystkim do klubów tanecznych. Istnieli tylko pięć lat i wydali jedną płytę studyjną w 1986 roku. Album zawierał oryginalnie dziewięć utworów, z czego numer dziewięć był remiksem ich najbardziej rozpoznawalnego utworu "Cccan't You See". W 2012 roku firma Cherry Pop, sublabel Cherry Red Records, wydała wznowienie płyty zawierające dodatkowe siedem utworów, z czego cztery to remiksy "Cccan't You See". Nagranie dotarło w 1984 roku do 67. miejsca listy UK Charts, co było największym, acz mało oszałamiającym sukcesem Vicious Pink. W 2022 roku ukazała się kompilacja "West View" gromadząca single i rzadsze dema zespołu. Na razie skupię się jednak na "Vicious Pink".

Co można powiedzieć o płycie "Vicious Pink"? Po latach muzyka nadal brzmi kiczowato. Choć są tutaj momenty bardziej mroczne, np. "Fetish", który określiłbym mianem "dark disco". W nagranie numer osiem wpleciony jest motyw z rock'n'rolowego klasyka "Great Balls Of Fire". Ogólnie płytę należy traktować raczej jako ciekawostkę godną polecenia hardkorowym fanom muzyki lat 80.. Może spodobać się też tym, którzy lubią italo disco. Próżno na płycie szukać jakiegoś przełomu muzycznego, czy zagubionych perełek epoki. "Vicious Pink" przywołuje ducha 80's, ale jednak, jeśli brać pod uwagę tylko to wydawnictwo, to mamy do czynienia z mniej ciekawym przedstawicielem epoki. Trudno spośród utworów zgromadzonych na wydawnictwie zawiesić ucho na czymś na dłużej. (6/10)

Apoptygma Berzerk - SDGXXV (digipack)

Apoptygma Berzerk - SDGXXV (digipack)
2019 Artoffact Records 

I    
1. Like Blood From The Beloved (Part 1) (Interpreted By Steven R. Sellick)
2. Burning Heretic (Cycles Of Absolute Truths Mix By Ancient Methods)
3. Backdraft (Deviced By The Invincible Spirit)
4. Stitch (Restitched By Cronos Titan)
5. ARP (No Sleep Mix By Beranek)
6. The Sentinel (Southern Discomfort Mix By Blackhouse)

II    
7. Walk With Me (FRXTA Skyline Mix By Mortiis)
8. Backdraft (Kill The Light Mix By Codex Empire)
9. Spiritual Reality (Gold Golem Version By Portion Control)
10. Stitch (Amplified Version By Clock DVA)
11. Bitch (Weil Mix By Substaat)
12. Borrowed Time (Sublime Mix By Atropine)

III    
13. The Sentinel (Doom Electronics Version By Prurient) Featuring – Maniac
14. Stitch (Patched & Processed By O/E)
15. Ashes To Ashes (Diabolic Mix By Bal Paré)
16. Skyscraping (Cricket Mix By Monster Apparat)
17. All Tomorrow's Parties (Evolve Or Die Mix By Naked Lunch)
18. Like Blood From The Beloved (Part 2) (Reworked By Erik Wøllo)

Rendez Vous - Rendez Vous (reedycja 2022)

Rendez Vous - Rendez Vous 
1986/2022 GAD Records

1. A na plaży… (Anna)
2. W każdą złą noc
3. Trafiony tobą
4. Zawsze o północy
5. Maszyna zła
6. Nie okłamuj
7. Nie umiem cię
8. Jestem w gwiazdach

bonus tracks

9. I na okrągło
10. Przez auta szybę
11. Na skrzyżowaniu ulic
12. Kradnij mnie
13. Leż bez słów
14. Shiny-Wet

Mesh - Touring Skyward (A Tour Movie) [Blu-ray+2CD]

205 odsłon
Tagi:

Mesh - Touring Skyward (A Tour Movie) [Blu-ray+2CD]
2022 Dependent

1. Kill Your Darlings
2. My Protector
3. Circles
4. You Didn't Want Me
5. Tactile
6. Once Surrounded
7. The Fixer
8. Two +1
9. Too Little Too Late
10. Runway
11. I Fall Over
12. Little Missile
13. Leave You Nothing
14. The Last One Standing
15. Confined
16. The Traps We Made
17. Just Leave Us Alone
18. Taken For Granted
19. There Must Be A Way
20. Born To Lie
21. Before This World Ends
bis:    
22. Born To Lie
23. My Protector

Mesh jest już na rynku niezależnego synth popu od ponad 30 lat. Mimo tak długiego okresu działalności nigdy nie zdobyli uznania w rodzimej Wielkiej Brytanii, za to doskonale wpasowali się w niemiecki rynek synthpopowy oraz scenę dark independent. Niewątpliwie Mesh to rzecz dla fanów Depeche Mode, którzy chcieliby powrócić do bardziej klasycznego brzmienia z lat 80.. Mesh to jednak nie grupa z Basildon, więc nie ma tylu dobrych kompozycji w repertuarze, dlatego na dłuższą metę muzyka Mesh zawsze wydawała mi się nieco monotonna. Zresztą tak jest w przypadku większośći epigonów Depeche Mode. Jednak takie utwory jak "You Didn't Want Me" czy "My Procector" zawsze wywołują u mnie lekki dreszczyk. Jest naprawdę nieźle.

"Touring-Skyward" to nie pierwsze wydawnictwo video grupy, bo mieliśmy już wydane na DVD: "We Collide Tour" (2007) oraz w symfonicznym anturażu "Live At Neues Gewandhaus Leipzig" (2017), ale "Touring-Skyward" to pierwsze wydawnictwo na blu-ray. Płyta wydana została w dużym boksie o formacie kwadratu odpowiadającego wielkośći A4. Twarda, kartonowo-kredowa okładka zawiera kilkadziesiąt kredowych stron ze zdjęciami z touru i wszystkimi tekstami utworów, które znalazły się na wydawnictwie. Album składa się z jednego krążka blu-ray i dwóch CD, na których znajdziemy ten sam zestaw utworów. Blu-ray ma dźwięk Dolby Digital, dwukanałowy, zatem nie ma DTS Master Audio, znanego z większości wydawctw blu-ray, ani innej formy dźwięku przestrzennego. To minus wydawnictwa, ale nie na tyle wielki, żeby z niego zrezygnować. W końcu bootlegi z komórki brzmią gorzej :). Z drugiej strony jak się wydaje koncert na blu-ray, to przydałoby się jednak zadbać o doskonalszą formę dźwięku. Utwory na wydawnictwie video mają przerwy, nie jest więc to płynny zapis koncertu, bo nagrania wybrane zostały z trzech różnych występów. Realizacja video jest poprawna, nie przeszkadza. Są zbliżenia na muzyków, szerszy plan sceny a także widok na publiczność. Mój egzemplarz wydawnictwa działa, ale słyszałem o problemach z odtwarzaniem płyty blu-ray u niektórych, więc proponuje podchodzić z pewną ostrożnością, gdyby ktoś chciał nabyć płytę.

Ure, Midge - Orchestrated

Midge Ure - Orchestrated
2017 BMG

1. Hymn    6:56
2. Dancing With Tears In My Eyes    5:03
3. Breathe    4:47
4. Man Of Two Worlds    4:46
5. If I Was    5:14
6. Vienna    5:07
7. The Voice    5:18
8. Ordinary Man    4:32
9. Death In The Afternoon    7:06
10. Lament    4:29
11. Reap The Wild Wind    4:01
12. Fragile    6:19

Gdy kilka lat temu płyta "Orchestrated" ukazała się, niemal całkowicie ją zignorowałem. Zawsze podchodziłem podejrzanie do nagrywania muzyki w wersji pod orkiestrę. Rzadko to się udaje, no i prawie zawsze jest raczej przejawem wypalenia twórczego, niż wzlotem na wyższy poziom. Przyznam jednak, że z upływem czasu stałem się coraz bardziej tolerancyjny na takie wydawnictwa i gdy któregoś dnia włączyłem "Orchestrated" Midge Ure'a odpłynąłem. Z pewnością więcej to świadczy o mnie, upływie czasu, pewnie starzeniu się i zmianie perspektywy samego słuchacza a nie o słuchanej muzyce. Cóż poradzić jednak, że tak jest a każdy słuchacz jest niejako skazany na takie przeobrażenia. Pytanie tylko, która perspektywa spojrzenia na muzykę jest bardziej adekwatna do jej oceny?

Muzyka Midge Ure'a z tej nowej perspektywy nabrała dla mnie niesamowitego dostojeństwa, szlachetności, ale i ciepła. Zatraciła oczywiście wszelkie aspektywy rockowo-nowofalowe, ale dlaczego nie rozpatrywać muzyki Ultravox i Midge Ure'a również z perspektywy dostojnej i przyjemnej? Przecież taka jest również twórczość Midge Ure'a. Już otwierający album utwór "Hymn" doskonale pokazuje, że niektóre nagrania Ultravox są niemal skrojonie pod taką aranżację. "Dancing With Tears In My Eyes" zatracił pewną dynamikę, ale znowu zyskał dostojeństwa. Ta wersja również jest interesująca! Nie wszystkie utwory tutaj pasują. "Vienna" moim zdaniem nie wypada korzystnie w orkiestrowej aranżacji. Oryginał jest dostatecznie doskonały i nie potrzebuje dodatkowego symfonicznego patosu. Patrząc jednak na całość wydawnictwa, które składa się w znacznej części z klasycznych utworów Ultravox oraz wybranych utworów z solowej kariery Midge Ure'a, płyty słucha się bardzo dobrze. Potrzebne jest jednak odpowiednie nastawienia, bo na płycie próżno szukać rockowej zadziornośći, czy dynamicznej przebojowości. Najbardziej  żwawo wypadają: "Death In The Afternoon", "Reap The Wild Wind" i one są chyba najbardziej zbliżone do oryginałów. Smyczki są tutaj jedynie dodatkiem, a konstrukcja kompozycji pozostaje w głównej mierze nienaruszona. Pozostałe utwory albo z natury są już podniosłe, albo spowolnione i uwznioślone, żeby pasowały do konwencji albumu. W jesienno-zimowe wieczory, na uspokojenie, ukojenie i po to, żeby poczuć się milej, album jest doskonały. (7/10)

Dom Mody - Samouwielbienie (LP)

Dom Mody - Samouwielbienie (LP)
2022 No Pasaran Records

A1. Samouwielbienie
A2. Oda
A3. Auto Da-Fe
A4. Drugi Księżyc
A5. Smuga Cienia
B1. Nadchodzi Noc
B2. Deszcz Słów (Tonpress)
B3. Szyfry (Tonpress)
B4. Holowizja
B5. Oda (Soclos Cover)

Z cyklu "ocalić od zapomnienia". Kielecka ekipa Dom Mody znana z występu w Jarocinie ’83, singla w Tonpressie i udziału na składaku „Jeszcze młodsza generacja” (1985) została odrestaurowana i wydana przez punkowy label No Pasaran Records. Dom Mody to namacalny dowód na to, że polski new romantic to nie tylko Kapitan Nemo czy "Nowy Rozdział". Była również szansa na bardziej nowofalowy wymiar tej stylistyki i tą szansą była muzyka kielczan. Grupa jednak wtedy nie przebiła się. Pozostała w pamięci niewielu a jedynymi dotychczas zachowanymi śladami świadczącymi o podjęciu próby były wspomniane wcześniej dwa nagrania dla Tonpressu z singla i składanki "Jeszcze młodsza generacja". Zresztą wtedy Dom Mody też niespecjalnie mi podszedł, choć przecież słuchałem i Ultravox, i OMD, i innych przedstawicieli new romantic. W muzyce Domu Mody z jednej strony było coś zbyt alternatywnego dla fana typowego synth popu, z drugiej strony twórczość była zbyt syntetyczna dla fana alternatywy. Pewnie dlatego Domowi Mody nie udało się. Z dzisiejszej perspektywy należy tego żałować, bo to kawałek świetnej muzyki.  Może trochę surowej, niedopracowanej, ale z dużym potencjałem. 

Na płycie "Samouwielbienie" znajdziemy dziesięć utworów. Dwa znane już nagrania dla Tonpressu, siedem nagranych przez grupę w styczniu 1983 roku w Wojewódzkim Domu Kultury w Kielcach oraz jeden cover numeru Dom Mody nagrany przez grupę Soclos. Jakość nagrań jest nieco garażowo-bootlegowa, ale da się słuchać. Na pewno słychać w muzyce Domu Mody moc syntezatorowo-nowofalowego stylu, który w Polsce wtedy praktycznie nie zaistniał. Na polskiej scenie w latach 80. mieliśmy albo wysyp grup zimnofalowo-nowofalowo-postpunkowych (Made in Poland, Madame, Aya Rl, 1984, Aurora, postbudzyńska Siekiera), albo wykonawców mainstreamowego popu i rocka, którzy zaczęli używać syntezatorów i wzorować się na brytyjskich grupach synth pop (Kapitan Nemo, Kombi, Klincz). Dom Mody wywodząc się z ducha nowej fali próbował grać synth pop. Najwyraźniej w Polsce wówczas taka muzyka nie miała prawa się przyjąć i nie przyjęła się. Cudem zespół w ogóle pozostawił po sobie wspomniane dwa nagrania dla Tonpressu.

Editors - EBM 

Editors - EBM 
2022 Play It Again Sam

1. Heart Attack    5:49
2. Picturesque    5:10
3. Karma Climb    5:18
4. Kiss    7:51
5. Silence    5:40
6. Strawberry Lemonade    6:17
7. Vibe    3:40
8. Educate    6:50
9. Strange Intimacy    6:25

No i proszę. Neo-nowofalowy Editors pokazuje, że nie obce jest mu brzmienie EBM (Electronic Body Music), czyli Nitzer Ebb, Front 242 itd. Choć tak naprawdę nowa płyta Editors brzmieniowo nie za wiele ma wspólnego z EBM. Grupa oddaje jednak hołd tej muzyce i chce podkreślić, że mimo niszowości jest to stylistyka wpływowa, która odcisnęła swoje piętno na historii muzyki rozrywkowej. Tytuł płyty ma też nawiązywać do faktu współpracy Editors z twórcą z kręgu muzyki elektronicznej Blanck Massem, który stał się oficjalnym członkiem grupy. EBM to: Editors + Blanck Mass. 

"EBM" jest nieco bardziej elektroniczne niż niektóre wcześniejsze płyty Editors, ale przecież używanie bardziej syntetycznych dźwięków przez zespół nie jest nowością. Tak było chociażby na płycie "In This Light And On This Evening" (2009). Na "EBM" słyszymy przede wszystkim ten sam co dotychczas wokal, mało charakterystyczny dla EBM - monotonny, nosowy i przywołujący klimat brytyjskiej sceny nowofalowej przełomu lat 70. i 80. a także brit pop z lat 90. Może i rytmicznie muzyka jest nieco bardziej EBM-owa - jak np. w utworze "Picturesque" a przede wszystkim "Strawberry Lemonade" - ale całość jest zbliżona do dotychczasowych dokonań Editors. Jest całkiem przyjemnie, są przybrudzone gitary, ale jednak dosyć przeciętnie i bez zachwytów.

Jones, Howard - Dialogue 

205 odsłon
Tagi:

Howard Jones – Dialogue 
2022 Dtox Records

1. Celebrate It Together    3:41
2. Formed By The Stars    4:55
3. My One True Love    4:12
4. Be The Hero    3:50
5. Who You Really Want To Be    4:28
6. You Are The Peacemaker    4:16
7. To Feel Love    5:10
8. I Believe In You    4:25

Tak, ten pan nadal nagrywa i wydaje kolejne płyty! W dodatku wrócił do swojego klasycznego brzmienia synth pop. 67. letni dziś Howard Jones przenosi nas wehikułem czasu do lat 80. nagrywając w tym samym stylu co kiedyś. Poza tym koncertuje i korzysta z wypracowanego przed laty brzmienia. Gdyby ktoś był zainteresowany skorzystaniem z tego wehikułu czasu to jest taka możliwość dzięki najnowszewmu wydawnictwu Howarda pt. "Dialogue".

Płyta zawiera osiem nowych utworów, całośc trwa ledwo 35 minut. Album ukazał się we wrześniu 2022 r. wcześniej poprzedzony kilkoma singlami. Numery znajdujące się na krążku są może nieco mniej chwytliwe niż te z lat 80., ale naprawdę niewiele im brakuje do starych przebojów. Trudno wprawdzie którąś z kompozycji wyróżnić, ale wszystkie prezentują równy, dobry poziom. Płyta powinna przypaść do gustu fanom takich hitów jak "What is Love?", "New song" czy "Things Get Only Get Better", ale fajerwerków nie należy się spodziewać. [6.5/10]

Tears for Fears - The Tipping Point

313 odsłon
Tagi:

Tears for Fears - The Tipping Point 
2022 Concord Records

1. No Small Thing    4:42
2. The Tipping Point    4:13
3. Long, Long, Long Time    4:31
4. Break The Man    3:55
5. My Demons    3:08
6. Rivers Of Mercy    6:08
7. Please Be Happy    3:05
8. Master Plan    4:37
9. End Of Night    3:23
10. Stay    4:36

Premierę pierwszej od 18 lat nowej płyty Tears for Fears poprzedziło wydanie już pod koniec 2021 roku singla i videoclipu "The Tipping Point". Utwór zwiastował powrót grupy nie tylko do nagrywania, ale i do formy oraz stylu znanego z lat 80. Melodyjna, nieco melancholijna kompozycja lekko podlana syntezatorowym sosem na pewno nie jednego wychowanego na muzyce lat 80. zakłuła w serce i zrobiło mu się miło.

Po premierze płyty w lutym 2022 r. wysłuchałem jej i wrażenia miałem już mieszane. Całość tak trochę "przelatywała". Może wpływ miała na to sytuacja wojenna, może nie. Postanowiłem jeszcze wstrzymać się z oceną. Po ponownych odsłuchach wrażenie jednak pozostaje. Na albumie jest mało konkretów a dużo rozwodnionego, spokojnego, mało przebojowego popu, który w odpowiednim nastroju może się podobać, ale nie chwyta za serce tak jak "Change", "Pale Shelter", "Shout" czy nawet "Everybody Wants to Rule the World". Nadal najbardziej podoba mi się z płyty "The Tipping Point" a także dynamiczny "My Demons", chyba najbardziej w klimacie 80s.

Marcin Masecki - Die Kunst (Jan Sebastian Bach - Die Kunst der Fuge)

Marcin Masecki - Die Kunst (Jan Sebastian Bach - Die Kunst der Fuge)
2012 Lado ABC

Według Pierwszego Rękopisu Z 1742:

1. Fuga
2. Fuga (Temat W Inwersji)
3. Fuga (Temat Ornamentowany)
4. Fuga (Temat Ornamentowany, Prosty I W Inwersji, Z Użyciem Stretta)
5. Fuga (Fuga Podwójna)
6. Fuga (Fuga Podwójna, Temat Ornamentowany, W Inwersji)
7. Fuga (Fuga W Stylu Francuskim, Temat W Inwersji, Agumentacji I Dyminucji)
8. Fuga (Temat W Inwersji, Największej Agumentacji I Dyminucji)
9. Canon In Hypodiapason (w Oktawie) Perpetuus
10. Fuga (Fuga Potrójna, 3-głosowa)
11. Fuga (Fuga Potrójna, 4-głosowa)
12. Canon In Hypodiatesseron Al Roversio Per Augmentationem (w Kwarcie, Inwersjii I W Augmentacji) Perpetuus

Plus Dodatki Z 1747:
    
13.1. Fuga (fuga Lustrzana, 4-głosowa – Rectus)
13.2. Fuga (fuga Lustrzana, 4-głosowa – Inversus)
14.1. Fuga (fuga Lustrzana, 3-głosowa – Inversus)
14.2. Fuga (fuga Lustrzana, 3-głosowa – Rectus)
12a. Canon Al Roverscio Et Per Augmentationem (w Inwersjii I Augmentacji) Druga Wersja

Laibach - Wir Sind Das Volk (Ein Musical Aus Deutschland)

Laibach - Wir Sind Das Volk (Ein Musical Aus Deutschland)
2022 Mute

1. Philoktet    4:09
2. Der Vater    3:20
3. Medea Material    4:11
4. Ich Bin Der Engel Der Verzweiflung    5:51
5. Flieger, Grüß Mir Die Sonne 4:37
6. Ordnung Und Disziplin (Müller Versus Brecht) 4:24
7. Lessing Oder Das Ende Der Aufklärung    4:02
8. Traumwald    4:32
9. Im Herbst 197.. Starb... (Instrumental)    5:21
10. Ich Will Ein Deutscher Sein    4:33
11. Ich War Die Wunde    2:41
12. Das Lied Vom Einsamen Mädchen (Live) 3:54
13. Im Herbst 197.. Starb... (Live)    13:36
14. Wir Sind Das Volk Nur Durch Die Liebe (Abschlussrede Von Peter Mlakar, Live)    5:08

Postanowiłem bliżej przyjrzeć się nowej płycie Laibach. Po pobieżnym przesłuchaniu kilka miesięcy temu i stwierdzeniu, że nie ma tu bitu, odłożyłem na półkę stwierdzając, że na razie nie. Okazało się jednak, że Laibach przyciąga mnie niezależnie od tego czy nagrywa płyty beatowe, czy teatralno-neoklasyczno-pierwotno-industrialne. Bo właśnie z tą drugą płytą mamy do czynienia. Jak zwykle atmosfera grozy miesza się tu z klimatem totalitaryzmu, ale nie może być inaczej skoro to muzyka skomponowana na potrzeby przedstawienia teatralnego Wir Sind das Volk (We are the People) z 2020 roku. Sztuka została oparta na tekstach Heinera Müllera, stawianego w jednym rzędzie z Bertoltem Brechtem. Oczywiście słychać, że to jest muzyka użytkowa, ale nie można powiedzieć, że nie da się jej słuchać niezależnie od przedstawienia, do którego została stworzona. Przedstawiania nie znam. Płytę Laibach wysłuchałem i przy odpowiednim nastawieniu wypada bardzo przekonująco. Dla fanów Słoweńców obowiązek. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
07.01.2023

U2 - Songs Of Innocence

373 odsłon
Tagi:

U2 - Songs Of Innocence
2014  iTunes

1.Miracle (Of Joey Ramone)
2.Every Breaking Vave
3.California (There Is No End To Love)
4.Songs For Someone
5.Iris (Hold Me Close)
6.Volcano
7.Raised By Wolves
8.Cedarwood Road
9.Sleep Like A Baby Tonight
10.The Story Of A Little White Deer
11. The Troubles

Modne jest dzisiaj, żeby pisać i mówić, że U2 wydało kolejną nudną i nieciekawą płytę powielającą patenty z poprzednich, ale bez potrzebnego ognia i "poweru".  Ogólnie to już nie to samo co za czasów "War", "The Joshua Tree" czy "Achtung Baby". Oczywiście, że nie to samo! Zwłaszcza, że każda z tych płyt to zupełnie inna bajka, którą łączy tylko jedno - nazwa U2. Po "Songs Of Innocence" nie powinni sięgać malkontenci, których denerwuje międzynarodowa kariera Irlandczyków, których irytują charytatywne szopki Bono i nie są w stanie zrozumieć jak to możliwe, że taki "bezbarwny pop" zapełnia stadiony na całym świecie. Skoro wcześniej nie zrozumieli na czym polega fenomen U2, to z pewnością nie stanie się to dzięki nowej płycie. Powinni się nad nią pochylić natomiast ci, którzy wiedzą na czym polega czar U2, bo "Songs Of Innocence" na to zasługuje. Jednego na pewno nie da się napisać - że nowemu wydawnictwu brakuje "poweru". "Songs Of Innocence" jest naładowane energią!

Przyznaję, że w przeszłości też byłem krytyczny wobec kolejnych wydawnictw U2. Wielbiłem muzykę U2 w latach 80. i później miałem zbyt duże oczekiwania. Już wynoszona pod niebiosa płyta "Achtung Baby" była dla mnie "zdradą" takiego U2 jaki kochałem w latach 80. Dzisiaj jednak obniżyłem swoje wymagania i kolejne wydawnictwa cieszą mnie czasami mniej, czasami bardziej, ale cieszą. Podobnie jak kolejne wydawnictwa Depeche Mode. Wolę, żeby były niż, żeby ich nie było i żebym był skazany jedynie na nowe zespoły, które myślą, że grają coś nowego a naprawdę wyważają otwarte drzwi.  Zwłaszcza, że w przypadku "Songs Of Innocence" jest zdecydowanie lepiej niż gorzej. Panowie z U2 postanowili wrócić do brzmień z pierwszej połowy lat 80. i nawet jeśli nie całkiem się to udaje a i sama produkcja jest nowoczesna, to jednak czuć w tej muzyce ducha wczesnego U2. Oczywiście, że trudno się tym zachwycić tak jak płytami "Boy", "October" czy "War". Wtedy U2 było czymś świeżym, dzisiaj stara się jedynie nawiązać do tamtej świeżości. A nawiązanie zawsze musi być czymś innym niż to do czego się nawiązuje. Ale jednak po pierwszym wysłuchaniu "Songs Of Innocence" czułem się niemal tak jak wtedy, gdy poznałem "The Unforgettable Fire". Po którymś z kolei przesłuchań, "Songs Of Innocence" nieco spowszedniała, ale i tak mogę ją polecić tym, którzy lubią bardziej nowofalowe oblicze Irlandczyków.

God's Own Medicine - Drachma

214 odsłon
Tagi:

God's Own Medicine - Drachma
2014 Alchera Visions

1. Clocks 04:58
2. Down Below 04:45
3. Into The Sun 04:07
4. Wrong 04:31
5. Down Is The Only Way Out 02:37
6. Glass Of Jar 04:51
7. Low 04:35    
8. Fever 03:33
9. Coin Of Gold 03:32
10. Rainbows 06:17 

Ten rzeszowski projekt oczarował przed piętnastu laty płytą "Retro". Obok God's Bow byli wówczas jedynymi krzewicielami w Polsce brzmień a la Diary of Dreams czy Deine Lakaien. Po wydaniu w 2005 roku drugiej płyty "Star Therapy" o grupie słuch zaginął. Kilka lat temu okazało się jednak, że God's Own Medicine nadal istnieje, ale pod tym szyldem działa tylko jeden z członków oryginalnego składu. Od tego czasu wokalista Andy zapewnia również warstwę instrumentalną dla twórczości GoM. Począwszy od 2010 roku God's Own Medicine wydał kilka płyt poruszając się w ramach szeroko rozumianego nurtu dark wave. Niektóre pozycje były mocno stechnicyzowane. Najnowsza propozycja Andy'ego nadal mieści się w estetyce dark wave, ale tym razem brzmienie wyraźnie jest bliższe rockowi gotyckiemu. Na "Drachmie" pobrzmiewa echo The Mission, Love Like Blood czy The Sisters of Mercy, ale też Clan of Xymox (po powrocie z lat 90.). 

Oprócz mrocznego brzmienia, mamy tutaj dużo melodii, dzięki czemu płyta nie jest monotonna. Klimatyczny wokal Andy'ego z wzorcowym angielskim sprawia, że God's Own Medicine mógłby stać się gwiazdą na niemieckiej scenie dark independent. W niektórych utworach wręcz pobrzmiewa The Sisters of Mercy. "Fever" spokojnie mógłby znaleźć się na płycie "Vision Thing". "Rainbows" jest bardziej hymnowy, "Wrong" refefleksyjny a początek "Down Below" to znowu coś w stylu Sisters of Mercy, tym razem z czasu "Floodland". Te nawiązania (może nieświadome) do klasyków rocka gotyckiego z jednej strony są zaletą albumu - dla tych, którzy szukają takich brzmień - z drugiej strony mogą być powodem zarzutu o nieco epigoński charakter "Drachmy". Nowej płycie God's Own Medicine nie można jednak odmówić profesjonalizmu, klimatu a samemu Andy'emu należy się podziw, że w pojedynkę zdołał taką płytę nagrać. [7/10]

Ure, Midge - Fragile

Midge Ure - Fragile
2014 Hypertension Music

1. I Survived
2. Are We Connected
3. Let It Rise
4. Become
5. Star Crossed
6. Wire And Wood
7. Dark Dark Night
8. For All You Know
9. Bridges
10. Fragile Released

07.07.2014 Tegoroczna płyta Midge Ure'a to pierwsze jego wydawnictwo z premierowym materiałem od 13 lat i pierwsze od 6 lat w ogóle. W 2008 roku ukazał się album "10", na którym wokalista Ultravox zaprezentował własne interpretacje utworów innych wykonawców. W międzyczasie Midge Ure wraz z kolegami z Ultravox ucieszył fanów powrotem macierzystej grupy i premierowym wydawnictwem Ultravox w 2012 r., pierwszym od 26 lat. Ta wyliczanka wskazuje, że James Ure to już pan dosyć wiekowy jak na artystę tworzącego muzykę popularną a przy tym klasyk, którego każde kolejne wydawnictwo wzbudza zainteresowanie wielbicieli talentu Szkota. Dodajmy, że krąg wielbicieli jest raczej topniejący niż powiększający się. Nowe wydawnictwa Midge Ure'a czy Ultravox interesują głównie "starych" fanów, bo jakoś młodzieży ta muzyka nie obchodzi. Nie dziwi mnie to zresztą, bo Midge Ure nie odkrywa w muzyce niczego nowego, a z wiekiem ostrze jego muzyki wyraźnie osłabło. Kompozycje, które tworzy sam lub z kolegami zespołu napisane są według klasycznych wzorów, ale odarte z zadziorności i świeżości, którą posiadały na przełomie lat 70/80. I taką muzykę otrzymujemy też na albumie "Fragile".

Gdy usłyszałem pierwszą w całości ujawnioną piosenkę pt. "Become" przygotowywałem się na dynamiczny, taneczny synth pop. Po pierwszym przesłuchaniu całego "Fragile" byłem rozczarowany. Zamiast chwytliwych, nowo-romantycznych utworów syntezatorowych, na płycie mamy dwa utwory instrumentalne oraz siedem leniwych, pastelowych nagrań pop, które nie mają szans stać się przebojami. No i jest wspomniany "Become", przebojowy, choć nawet na liście Trójki radzi sobie słabo. Po kilkukrotnym przesłuchaniu "Fragile" moje rozczarowanie ustąpiło miejsca coraz większemu zachwytowi. Na płycie mamy do czynienia z wysmakowanym, nieco nudziarskim popem, ale wsłuchując się w każdy kolejny utwór słychać coraz więcej smaczków i nawiązań do noworomantycznej przeszłości Midge Ure'a. Jednym z najlepszych utworów jest "Dark Dark Night", w którym gościnnie udziela się nie kto inny jak... Moby, który odpowiada za programowanie i grę na keyboardach. "Dark Dark Night" ma w sobie coś z monumentalności "Vienny" i klimatu "Fade to Grey", choć nie jest tak przebojowy. Na uwagę zasługują również "Star Crossed" czy "Let It Rise". Ten ostatni numer ma chyba najwięcej z klimatu dawnego Ultravox.

Płyta kojarzy mi się trochę z powrotem Red Box i albumem "Plenty". Na obu wydawnictwach króluje podobny nostalgiczny, sentymentalny klimat, choć "Fragile" jest zdecydowanie bliższa 80's, dzięki zastosowaniu większej dawki elektroniki. "Fragile" to płyta dobra, albo nawet bardzo dobra, ale wymaga większej uwagi i skupienia. Podejrzewam, że dla młodych Midge Ure może być kimś takim jak dla mojego pokolenia Jerzy Połomski ;). Ale nic to. Człowiek się starzeje i nic na to nie poradzimy. Dla fanów Ultravox i Midge Ure'a to pozycja obowiązkowa. [8/10]

Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division 

Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division 
2013 2.47 Records

1. Eternal [feat. Hania Malarowska]     
2. Transmission [feat. The Shipyard]     
3. A Means To An End [feat. Łukasz Lach]     
4. Dead Souls [feat. Bela Komoszyńska]     
5. Passover [feat. Olleck Bobrov]     
6. Heart & Soul [feat. Łukasz Lach]     
7. Decades [feat. Rykarda Parasol]

Joy Division cieszy się szczególnym uznaniem w tzw. "światku alternatywnym" a od czasu prezentacji filmu "Control" jest zauważony również przez szerszą publiczność. Formacja, która wydała zaledwie dwie regularne płyty odcisnęła zauważalne piętno na współczesnej muzyce. Projekt Heart & Soul to z jednej strony hołd dla Joy Division, ale z drugiej próba zdyskontowania tej rozpoznawalaności. O ile projekt powołali do życia muzycy starszego pokolenia – Bodek Pezda i Sławek Leniart (kiedyś Agressiva 69, dzisiaj 2Cresky) oraz Piotr Pawłowski (Made In Poland i The Shipyard) o tyle główne role wokalne na płycie "Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division" obsadziła młodzież. 

Większą część repertuaru stanowią numery z płyty "Closer". Album uzupełniają dwa utwory z epek ("Dead Souls", "Transmission"). Mimo różnorodności stylistycznej poszczególnych coverów płyta "Heart & Soul Presents Songs Of Joy Division" jest integralnym aktem twórczym. Większość wykonań stanowią numery w konwencji nowofalowej i punkowej "Transmission" [feat. The Shipyard], "Dead Souls" [feat. Bela Komoszyńska], "Heart & Soul" [feat. Łukasz Lach], "A Means To An End" [feat. Łukasz Lach] niewiele odbiegające od oryginałów. Czasami tylko przyprawione są bardziej elektroniką ("A Means To An End" [feat. Łukasz Lach]) albo zadziorniejsze niż oryginał "Transmission" [feat. The Shipyard]. Najbardziej interesujące są jednak te numery, które przynoszą swobodniejszą interpretacją utworów Curtisa i spółki. Nie wszystkie wykonania sprawdzają się. "Eternal" [feat. Hania Malarowska], zachowując oryginalną motyrykę, ma bardziej elektroniczną, "zakwaszoną" oprawę, co wypada bardzo przekonująco. Ale przenoszący nas w świat dubstepu "Passover" [feat. Olleck Bobrov]  moim zdaniem nie jest już tak udany. Monotonny bit i bezpłciowy falset Ollecka Bobrova niszczą klimat oryginału nie dając nic w zamian. "Passover" najbardziej odbiega od wersji Joy Division i wypada najmniej przekonująco. Na koniec mamy jeden z moich ukochanych utworów JD pt. "Decades" w wykonaniu Rykardy Parasol. Żeński wokal z lekką chrypką wypada bardzo ciekawie a całość coveru przynosi odświeżenie brzmienia pierwowzoru nie burząc przy tym jego przejmującego klimatu. [7/10]

K-essence - Prince of Pawns

K-essence - Prince of Pawns
2013 Requiem Records
 
01. Prince of Pawns
02. I'm drowning, babe
03. Dog for birthday
04. I want to see you smoke
05. Oh mum
06. Late night show
07. Far Away Land
08. Genuine Blues
09. You lack the balance
10. Since you put it this way
11. Suicide 28
 
Kiedyś polska muzyka raziła prowincjonalnością i, mimo prób naśladownictwa zachodniego stylu, była często przaśna. Próby przebicia się na zachodni rynek w latach 80. przez polskie tuzy ówczesnej muzyki - Republikę, Maanam, Lady Pank czy TSA - kończyły się niepowodzeniem. Pomijając problemy wynikająca z tego, że Polska była wtedy państwem, w którym trudno było od władz komunistycznych otrzymać paszport i bez problemu podróżować po świecie, wokaliści nie bardzo potrafili śpiewać po angielsku a produkcja pozostawała wiele do życzenia. W latach 90. było już lepiej. Zmienił się ustrój, wróciła swoboda podróżowania po świecie, co jest istotycznym czynnikiem w osiągnięciu sukcesu zagranicą. W tych nowych warunkach, zaistniało też nowe pokolenie muzyków, którzy podbili rynek krajowy, często korzystając z zachodnich wzorców. Myslovitz udanie skopiowało stylistykę brit popu, Edyta Bartosiewicz zaczęła karierę od płyty z utworami sprawnie śpiewanymi po angielsku. Dzisiaj, nawet młodzi, nieznani szerszej publiczności debiutanci nie mają problemu z nagraniem płyty, która spokojnie mogłaby być wydana przez przysłowiowego Johna Smitha w Londynie. Płyta "Prince of Pawns" projektu K-essence do takich należy. Wokalista śpiewa tutaj nienaganną angielszczyzną a muzyka nawiązuje do modnych trendów popularnych w muzyce indie. Mimo tych wszystkich różnic na korzysć współczesnych twórców, nadal nie udaje się przebić na rynek zachodni - jeśli nie liczyć kilku metalowych kapel. Dlaczego tak się dzieje? 

K-essence to projekt Bartka Księżyka, wokalisty grypy NeLL. Artysta do współpracy zaprosił perkusistę Łukasza Lacha (L.Stadt), a za produkcję odpowiedzialni są Maciej Staniecki i Krzysztof Tonn (Tonn Studio). Efektem jest bardzo interesująca muzyka w klimacie takich twórców jak Nick Cave czy Tom Waits. Chwilami jest więcej elektroniki - wtedy "Prince of Pawns" budzi skojarzenia z solowymi dokonaniami Martina L.Gore'a. Gdyby nie męski wokal, można też napisać, że jest tu coś z klimatu PJ Harvey. Do muzyki na "Prince of Pawns" nie ma się o co przyczepić. K-essence dobrze śpiewa, kompozycje nie są wymuszone, słychać w nich pasję i zaangażowanie. Płyta jest klimatyczna i wciągająca. Wydaje mi się jednak, że K-essence wyważa otwarte drzwi. Podobnej muzyki jest sporo i to nie tylko na płytach wspomnianych twórców zagranicznych. Kto więc może sięgnąć po wydawnictwo K-essence'a? Znajomi? Zapewne. Ludzie z branży? Tak. Sympatycy NeLL? Na pewno. Fani Toma Waitsa? Niekoniecznie. Dlaczego? Na płycie nie ma niczego, co wyróżniałoby artystę na tle tak wybitnych artystów jak Nick Cave czy Martin L.Gore albo Tom Waits. Moim zdaniem K-essence brakuje tej iskry, która tworzyłaby podmiotowość artysty.

To oczywiście bardzo trudne zadanie - wyróżnić się albo przynajmniej odróżnić od artystów tej miary co Nick Cave. Ale takie wyzwanie trzeba podjąć jeśli chce się przejść do historii muzyki albo przynajmniej zaistnieć w szerszej świadomości. Autor musi znaleźć to coś w sobie i to pielęgnować. Być może niczego takiego nigdy nie znajdzie. Mimo wszystko trzeba napisać, że K-essence nie ma się czego wstydzić. "Prince of Pawns" to dobrze nagrana płyta na wysokim poziomie wykonawczym. [7/10]

Andrzej Korasiewicz
13.12.2013 r.

Classix Nouveaux - Secret

Classix Nouveaux - Secret
1983/2006 Liberty/Cherry Red

1. All Around The World
2. Manitou
3. Heart From The Start
4. The Fire Inside
5. Forever And A Day
6. Never Never Comes
7. The Unloved
8. When They All Have Gone
9. No Other Way

"Secret" to trzeci i ostatni album Classix Nouveaux. Po jego wydaniu zespół rozwiązał się z powodu braku zainteresowania w swojej ojczyźnie - Wielkiej Brytanii. Płyta przeszła tam bowiem bez echa. Ani album, ani żaden z singli - "Forever And A Day", "Never Never Comes" - nie został nawet odnotowany na brytyjskiej liście przebojów. Za to w Polsce, grupa była coraz bardziej popularna. Singiel "Forever and a Day" wspiął się na 5. miejsce LP3, "Never Never Comes" osiągnął 2. pozycję a wykrojony z płyty przez trójkowych didżejów "Heart from the Start" stał się megaprzebojem w 1984 roku. Nie tylko doszedł do 1. miejsca LP3, ale pozostał na nim przez cztery kolejne tygodnie. Na trójkowej liście znalazł się również utwór "When They All Have Gone", ale nie został już takim przebojem. Sal Solo, żeby zdyskontować popularność w Polsce, reaktywował grupę specjalnie, by przyjechać do Polski na koncerty. W sumie grupa odwiedziła nasz kraj aż trzy razy. I tak zespół, który już nie istniał, stał się jedną z największych gwiazd w komunistycznej Polsce. Ten fenomen do dzisiaj zadziwia.

Co można powiedzieć o samej płycie? W porównaniu do dwóch wcześniejszych wydawnictw, brzmienie Classix Nouveax na "Secret" jest wyraźnie złagodzone i "upopowione". Ten album został skrojony pod komercyjny sukces. Nie dziwi więc frustracja Brytyjczyków, że nie tylko tego sukcesu w Wielkiej Brytanii nie było, ale płyta okazała się najgorzej przyjętym albumem z wszystkich dotychczasowych. Po takim odbiorze, łatwo zrozumieć decyzję zespołu o samorozwiązaniu. Z punktu widzenia komercyjnego płyta była klapą. Z punktu widzenia artystycznego, w porównaniu do "Night People" i "La Verité" płyta jest bezbarwna. Poza wymienionymi wcześniej "polskimi" przebojami, piosenki są nijakie i nie zwracają uwagi. Gdyby nie charakterystyczny wokal Sala Solo, trudno jest rozponać w nich brzmienie Classix Nouveaux.  O ile wcześniejsze dokonania CN mieściły się w kanonach "new romantic", o tyle "Secret" to syntezatorowy pop zmierzający w stronę nijakiego pop rocka.  Poszczególne utwory nie wzbudzają też zainteresowania pod względem kompozycyjnym.

Fotoness, The - When I Die

  The Fotoness - When I Die 1988/2013 Polskie Nagrania   1.What Comes First 2.Border Line 3.When I Die? 4.Another Man 5.Like A River 6.15 10 5 7.Again Again 8.Midnight In The City Of War 9.Too Far Run Away bonusy: 10. Moje serce płonie 11. Foto 12. To co pierwsze 13. Another Man 14. 15 10 5 15. Border Line 16. Wiatr wieje nareszcie   The Fotoness to super-grupa założona w 1986 roku przez trzech muzyków: Tomasza Lipińskiego - śpiew, gitara; wcześniej Tilt i Brygada Kryzys, Marcina Ciempiela - gitara basowa; wcześniej Lady Pank i Oddział Zamknięty oraz Jarosława Szlagowskiego - perkusja; wcześniej Lady Pank i Oddział Zamknięty. Zespół zadebiutowali w warszawskim klubie Riviera-Remont na początku 1987 roku, wziął udział w festiwalach w Jarocinie i „Poza kontrolą". W 1988 roku Lipiński reaktywował Tilt co zakończyło działalnośc Fotoness. Po formacji została jedna jedyna płyta oraz kilka nagrań radiowych. Mimo efemeryczności projektu i faktu, że płyta nigdy aż do teraz nie została wydana na CD, Fotoness pozostał w pamięci tych, którzy chłonęli muzykę w latach 80. Jak na tamte czasy zespół wyróżniał się chociażby tym, że prawie cały repertuar wykonywał w języku angielskim, co wówczas nie było typowe.   The Fotoness brzmieniowo przypominał Tilt z pierwszej płyty z piosenek takich jak "Mówię ci że...". Choć w latach 80. muzyka Fotoness wydawała się powiewem świeżości a płytę 'When I Die" można było oceniać w samych superlatywach, to z dzisiejszej perspektywy już tak różowo nie jest. "When I Die" jest płytą nierówną. Obok świetnych, dynamicznych, "nowowalowych" killerów takich jak otwierający album "What Comes First" czy przebojów "Another Man", "Again Again" są utwory niezbyt udane jak "Border Line", który brzmi tandetnie i sztucznie przez plastikowe brzmienie klawiszy. Nie zachwyca też balladowy, rozleniowiony "When I Die?". Po jego wysłuchaniu chciałoby się zapytać autorów "po co?". I tak na krążku przeplatają się utwory lepsze - "Like A River" - i gorsze - "15 10 5". Płyta nie jest też koncept albumem a to co jest jej największą wartością to wymiar historyczny. Dzięki "When I Die" można przenieść się w czasie i przypomnieć sobie "jak to było". Tym, którzy nie wiedzą "jak to było" "When I Die" może posłużyć jako artefakt, który w tym pomoże.   Kompaktowego wydania albumu The Fotoness słucha się zdecydowanie przyjemniej niż winyla. Niestety, ale dźwięk na winylu był bardzo złej jakości. Prawdopodobnie była to wina tłoczenia. Ówczesne polskie produkcje winylowe często psuły jakość dźwięku przez zastosowane kiepskich materiałów albo błędy popełnione na etapie produkowania płyty. Klasycznym przykładem jest pierwsz płyta Armii, którą wytłoczono w oparciu o zdeformowane brzmienie z taśmy matki. Na CD Fotoness, dzięki remasteringowi, uzyskano soczyste, selektywne brzmienie, które sprawia, że do muzyki chętniej się wraca. Zaletą są też bonusy. Wśród nich utwór "To co pierwsze", który okazał się największym przebojem Fotoness na Liście Przebojów Trójki, a który nie znalazł się na oryginalnej wersji winyla. Podobnie jak pierwszy w ogóle nagrany przez Fotoness utwór pt. "Moje serce płonie" oraz nagranie "Foto", które ukazało się na winylowej składance „Radio nieprzemakalnych". Pozostałe bonusy to inne wersje nagrań, które były na wersji winylowej. The Fotoness to muzyka o korzeniach nowofalowych, ale będąca częścią mainstreamu. Piękna pamiątka z lat 80. i dobrze, że płytę w końcu wznowiono w wersji kompaktowej. [6.8/10]   Andrzej Korasiewicz 03.10.2013 r.    

Depeche Mode - Delta Machine

Depeche Mode - Delta Machine 2013 Columbia Records   1. Welcome To My World 2. Angel 3. Heaven 4. Secret To The End 5. My Little Universe 6. Slow 7. Broken 8. The Child Inside 9. Soft Touch / Raw Nerve 10. Should Be Higher 11. Alone 12. Soothe My Soul 13. Goodbye   Deluxe edition   1. Long Time Lie 2. Happens All The Time 3. Always 4. All That’s Mine   Od wydania nowej płyty DM minęły już trzy miesiące a ja nadal nie potrafię jednoznacznie ocenić "Delta Machine". Od pierwszego wysłuchania wiedziałem, że jest to płyta co najmniej niezła. Ale nie potrafię do dzisiaj stwierdzić czy można ją ocenić wyżej. Na razie cały czas utrzymuję, że "Delta Machine" to płyta "niezła". Na pewno "Delta Machine" nie zawiera muzyki, która od razu wpada w ucho. Dla kogoś kto oczekuje łatwych przebojów, ta płyta może być rozczarowaniem. Na najnowszym albumie Depeche Mode znajdziemy przede wszystkim miks tłustej, "oldskulowej" elektroniki syntezatorowej oraz niemal bluesowego feelingu. Zresztą sami muzycy mówią, że do tego wprost nawiązuje tytuł albumu. "Delta" to odwołanie do "delty Mississippi", która jest źródłem bluesa a "machine" to zaznaczenie, że jeśli mamy do czynienia z bluesem to jest to blues mechaniczny, syntetyczny. Oczywiście z tym bluesem to trochę przesada. Tak naprawdę na płycie nie ma żadnego bluesa. Tutaj chodzi raczej o podkreślenie nieco mrocznego, ciężkiego klimatu jaki chwilami pojawia się w muzyce, np. "Slow". W przeciwieństwie do mroku noworomantycznego znanego choćby z "Black Celebration", tutaj mamy do czynienia rzeczywiście z czymś bliskim nastrojowo bluesowi, ale to może wychwycić tylko wprawne ucho. Dla postronnego słuchacza nawiązania do bluesa mogą być czymś mocno naciąganym.   Oprócz konstrowersji związanych z "bluesowością" "Delta Machine", słyszymy jednak przede wszystkim na płycie dużo "oldskulowych" brzmień nawiązujących do klasycznego syntezatorowo-elektronicznego image'u Depeche Mode. Utwór "Broken" jest chyba najbliższy takiemu klasycznemu DM. "The Child Inside" to z kolei klasyczny balladowo-akustyczny wtręt wokalny Martina Gore'a - coś jak "Somebody". Natomiast singlowy "Heaven" to całkiem udana syntezatorowa ballada zaśpiewana przez Gahana. Równie udany, nieco w stylu "Personal Jesus" jest drugi singiel "Soothe My Soul". Bardzo dobrym, dynamicznym numerem jest też "Soft Touch / Raw Nerve", nieco w duchu stylistyki z "Playing The Angel". Trzeba też wspomnieć, że "Delta Machine" ma swój wstęp -n "Welcome To My World" - oraz zakończenie - "Goodbye". Depeche Mode postanowili poukładać nagrane utwory w pewną całość. Dlatego na podstawową wersję płyty nie trafiły cztery bardzo dobre utwory, które umieszczono na dodatkowym dysku w wersji deluxe - "Long Time Lie", "Happens All The Time", "Always", "All That’s Mine". Według wypowiedzi muzyków, nagrania te również oni uważali za dobre, ale nie pasowały im do koncepcji "Delta Machine". Mam pewne wątpliwości czy rzeczywiście taki "All That’s Mine" zakłóciłbym koncepcję płyty, gdyby znalazł się na niej np. zamiast "Alone". No ale stało się tak jak się stało i była to suwerenna dezycja Depeche Mode. Dobrze, że dodatkowe utwory ocalały i ukazały się jako bonusy.   Reasumując. "Delta Machine" to dobry album Depeche Mode. Nie odkrywa w muzyce niczego nowego, nie jest też próbą cofnięcia się w czasie. Na "Delta Machine" mamy do czynienia  raczej z solidnym rzemiosłem i próbą ukazania fanom DM nowych rejonów emocjonalnych przy użyciu tradycyjnego - dla Depeche - instrumentarium. Próbą  udaną, choć nie zwalającą z nóg. (8/10)   Andrzej Korasiewicz 14.06.2013 r.    

Visage - Hearts And Knives

Visage - Hearts And Knives 2013 Blitz Club Records   1. Never Enough 2. Shameless Fashion 3. She's Electric (Coming Around) 4. Hidden Sign 5. On We Go 6. Dreamer I Know 7. Lost In Static 8. I Am Watching 9. Diaries Of A Madman 10. Breathe Life   "Hearts And Knives" to chyba najbardziej zaskakujący powrót nie tylko tego roku, ale w ogóle ostatnich kilku lat.  Steve Strange, lider Visage, od wielu lat nie miał zbyt wiele wspólnego z tworzeniem muzyki. Ten, dzisiaj 54-letni pan zajmował się natomiast organizacją imprez klubowych, czyli tym od czego zaczynał. Ale Strange to przecież faktyczny kreator i inicjator stylistyki new romantic, która narodziła się w jego klubie Blitz. Visage, muzyczne "dziecko" Strange'a, wylansował utwór "Fade to Grey", który obok "Vienna" Ultravox stał się sztandarowym nagraniem "new romantic". Visage nagrał w sumie trzy płyty i w 1984 roku odszedł w otchłań historii muzyki rozrywkowej. Tak się przynajmniej wydawało. Nikt nie sądził, że Steve Strange będzie miał jeszcze coś muzycznie do zaproponowania. Visage był przecież projektem jednej stylistyki, w której nie chodziło o rozwijanie walorów artystycznych. Visage miał być tłem dla mody new romantic i taką rolę spełniały płyty "Visage" (1980) oraz "The Anvil" (1982). Gdy moda zaczęła się wypalać powstał album "Beat Boy", na którym Strange próbował oderwać się od stylistyki syntezatorowej. Okazało się jednak, że nie jest zbyt utalentowanym twórcą, bo album był komercyjną i artystyczną klapą.   Płyta "Hearts And Knives" jest potwierdzeniem tego, że muzyki Strange'a nie należy traktować jako przejawu działalności artystycznej. Bo mamy tutaj do czynienia z sentymentalnym powrotem do początku lat 80. i miłą dla ucha muzyczna rekonstrukcją new romantic. Tak jak niektórzy bawią się w historyczne rekonstrukcje, odtwarzając bitwy, które już się kiedyś odbyły, tak "Hearts And Knives" jest taką "Bitwą pod Grunwaldem" synth popu. Album jest więc skierowany do miłosników muzycznego sentymentalizmu i w takich kategoriach należy rozważać muzykę zawartą na "Hearts And Knives". Przyjrzyjmy się więc czy dochowano wierności szczegółom i czy czuć na płycie "ducha czasu"? Niewątpliwie odpowiedż na to pytanie musi być twierdząca. Już samo nagranie singlowe, które zapowiadało album - "Shameless Fashion" - wskazywało na to, że Strange cofnął się w czasie i potrafi odtworzyć klimat początku lat 80. To samo można powiedzieć o otwierającym album "Never Enough" oraz następnych nagraniach: "She's Electric (Coming Around)", "Hidden Sign", "On We Go". Soczyste, konkretne syntezatory z epoki, niezmienny, nieco niedbały i mechaniczny wokal Strange'a, dobre melodie, aura syntezatorowej dekadencji - to wszystko usłyszymy do połowy płyty. Coś zaczyna się psuć wraz z utworem numer sześć - "Dreamer I Know". Nagle klimat zmienia się i słyszymy utwór do bólu banalny, tandentny, utworzony jakby na siłę. Podobnie jest z numerem siedem na płycie - "Lost In Static". Dobra atmosfera powraca wraz z numerem osiem - "I Am Watching" i kontynuowana jest w numerze dziewięć - "Diaries Of A Madman". Płytę kończy jednak dosyć przeciętny "Breathe Life", trochę lepszy od wcześniej wymienionych najgorszych nagrań, ale nie dorówujący pięciu pierwszym z ""Hearts And Knives".   Na dziesięć nagrań mamy więc siedem dobrych rekonstrukcji, dwie słabawe i jedną przeciętną. Oceniając płytę w kategoriach sentymentalnych i "rekonstrukcyjnych" wystawiam siedem punktów na dziesięć możliwych. Mimo utworów wadliwych, płyta dobrze oddaje ducha epoki. Warto również podkreślić, że oprócz rekonstrukcji muzycznej, mamy również do czynienia z graficznym i wizerunkowym nawiązaniem do new romantic. Okładka "Hearts And Knives" to niemal kopia debiutanckiego "Visage". Podobna kolorystyka, te same makijaże, to samo logo. Zaskakujący, ale bardzo sympatyczny powrót, który musi sprawić fanom 80's sporo przyjemności. [7/10]   Andrzej Korasiewicz 27.05.2013 r.    

Controlled Collapse - Babel

180 odsłon
Tagi:

Controlled Collapse - Babel
2013 Machineries
    
1. Pain 04:07
2. Numb 03:57
3. Change The World 04:01
4. Dzień Sądu 04:28
5. Fragment Of Time (Feat. Aleksandra Burska) 05:10
6. Runner 03:46
7. Cube 04:10
8. Alone 04:23
9. Demons 04:06
10. My Fault 03:52
11. Too Late 04:20 

Controlled Collapse, kiedyś jednoosobowy projekt Wojtka Króla, dzisiaj to już cała electro-industrialna machina, w którą zaangażowany jest również jego brat Piotr. Choć kroolik pozostaje cały czas głównym autorem wszystkich kompozycji i głównym mózgiem odpowiedzialnym za całość. "Babel", trzeci regularny album CC, przynosi zbiór jedenastu numerów osadzonych w estetyce electro-industrial. Controlled Collapse próbuje jednak wyrzeźbić w tej estetyce coś własnego, odciskając tym samym piętno na całej stylistyce. To odważne wyzwanie, biorąc pod uwagę, że scena electro w Polsce to kilka projektów, których liczbę można policzyć na palcach jednej ręki. W dodatku na takim poziomie, na jakim działa CC, nie znajduje się chyba nikt więcej. Czy udaje się zrealizować ten cel? 

Płyta zaczyna się mrocznym numerem "Pain", później jest bardziej "melodyjny" utwór pt. "Numb". Numer trochę pod The Klinik. Nastrój apokaliptycznego electro utrzymuje "Change The World". "Dzień Sądu" zaskakuje pozytywnie polskim tekstem i dynamicznym, połamanym rytmem. Nastrój płyty siada przy "Fragment Of Time (Feat. Aleksandra Burska)". Zbyt wolno, zbyt jednorodnie. "Runner" zaczyna się charakterystycznym plumkaniem jak w Suicide Commando i choć dalej idzie szybciej to numer pozostaje dosyć monotonny. "Cube" z kolei zaczyna się jak klasyczny numer Nitzer Ebb i energetyczność płyty zdecydowanie się poprawia. Następny numer "Alone" przynosi połamany rytm i zniekształcony, zwokoderowany wokal CC. Co ciekawe, wcześniej wokalista w wielu miejscach niemal śpiewa, bez zastosowanie charakterystycznego dla electro przesteru. Spowolniona dynamika płyty zostaje utrzymana w numerze "Demons". Utwór bardzo zgrabnie operuje klimatem mroku, posiadając przy tym wewnętrzną spójność. Zastanawiam się czy nie lepiej by to brzmiało, gdyby wokal był akurat w tym przypadko nieco mniej zniekształcony. Dalej jest bardzo dobry "My Fault", który ma pomieszany wokal - przesterowany i bez przesteru. Album kończy się powolnie snującycm się numerem "Too Late"

Podsumowując, mimo że płyta jest dosyć zróżnicowana brzmieniowo, to paradoksalnie są na niej miejsca dosyć monotonne (wspomniane "Fragment Of Time", "Runner"). Na płycie prawie nie ma przesterowanych wokali, co należy zapisać na plus, bo ile można słuchać tych zdeformowanych wyziewów piekielnych? Nie znaczy to, że nie ma deformacji głosu. Są i bardzo dobrze że są, bo pewnie nie chcielibyśmy usłyszeć śpiewającego całkiem swoim głosem Wojciecha Króla ;). Ale nie każda deformacja musi oznaczać bezmyślny przester. Poszukiwanie nowych środków wyrazu to właściwy kierunek rozwoju muzycznego Controlled Collapse. (7/10)

Pet Shop Boys - Elysium

146 odsłon
Tagi:

Pet Shop Boys - Elysium
2012 Parlophone

1 Leaving
2 Invisible
3 Winner
4 Your Early Stuff
5 A Face Like That
6 Breathing Space
7 Ego Music
8 Hold On
9 Give It A Go
10 Memory Of The Future
11 Everything Means Something
12 Requiem In Denim And Leopardskin

Nowa płyta Pet Shop Boys za pasem, a ja nie rozprawiłem się jeszcze z poprzednią. Niecały rok odstępu pomiędzy albumami to niecodzienna sytuacja, chociaż tutaj ma ona swoje uzasadnienie. Gdy PSB komponowali materiał do następcy bardzo udanego "Yes" z 2009 r., ich należąca do EMI wytwórnia Parlophone zaczęła być obiektem zainteresowania konkurencji. Do transakcji doszło, a nabywcą został amerykański Warner. Kontrakt PSB z Parlophone pod banderą EMI przewidywał wydanie albumu, dlatego też zdecydowano się opublikować to, co już było gotowe. Właśnie tu fani upatrują źródła kontrowersyjności płyty "Elysium". 

Płyta należy do tych bardziej refleksyjnych w dyskografii zespołu, takich jak wspaniałe "Behaviour" czy intymne, skromne "Release". Neil Tennant przegląda się na niej w lustrze i stwierdza, że w jego wieku należy się wyciszyć i żyć chwilą póki trwa, zanim nie przeminie ostatecznie jako człowiek i artysta. Ta warstwa liryczna ma także swój wydźwięk w muzyce: przeważają spokojne, stonowane dźwięki w średnim tempie, jedynie miejscami przeplecione przypadkowym, mocniejszym bitem. Sama muzyka została stworzona z baczeniem na nowoczesne trendy w popowej elektronice (zasługa Andrew Dawsona), ale jak zawsze z klasą i wyczuciem. 

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - English Electric

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - English Electric 2013 BMG/100% Records   1. Please Remain Seated 2. Metroland 3. Night Café 4. The Future Will Be Silent 5. Helen of Troy 6. Our System 7. Kissing The Machine 8. Decimal 9. Stay With Me 10. Dresden 11. Atomic Ranch 12. Final Song   Drugi album OMD po reaktywacji w 2006 roku w oryginalnym składzie, przynosi brzmienie jeszcze bardziej nawiązujące do klasycznego synth pop/new romantic niż płyta "History of Modern". Najbardziej kojarzy mi się z debiutanckim albumem "Orchestral Manoeuvres in the Dark" z 1980 roku. Nawet okładka z prostą grafiką geometryczną nawiązuje nieco do tej pozycji. Muzyka jaką odnajdujemy na "English Electric" to proste, syntezatorowe kompozycje, których autorzy nie silą się na poszukiwanie "nowych brzmień". Po krótkim wstępie pt. "Please Remain Seated" mamy promowany jako singiel "Metroland", do którego udostępniono w sieci miesiąc przed premierą teledysk. Słyszymy prosty, jednostajny bit okraszony syntezatorowymi melodyjkami rodem z Atari czy Commodore 64. I właśnie duch takiej pierwotnej, prymitywnej wręcz elektroniki unosi się nad całym albumem. "English Electric" nie jest więc płytą, która spodoba się każdemu.   Mimo nieco odświeżonego brzmienia, muzyka OMD anno domini 2013 brzmi archaicznie i nienowocześnie. Z drugiej strony wielu poszukuje właśnie takich "oldskulowych" brzmień, bo ile można słuchać starych, znanych na pamięć płyt?  Nowa propozycja OMD skierowana jest właśnie do takich słuchaczy. Tych, którzy nie szukają "nowych brzmień", ale nowych płyt ze starymi brzmieniami. Z tego punktu widzenia płyta OMD jest doskonała. A jednak pozostawia we mnie pewien niedosyt. Po pierwsze czasami OMD "przesadza" z tym archaizmem, jak w utworze "Kissing The Machine", który moim zdaniem brzmi jakby do syntezatora dorwało się dziecko, które tworzy jedynie dla zgrywy. Po drugie, na "English Electric" brakuje przynajmniej jednego numeru bardziej chwytliwego - przeboju. Mimo że właściwie wszystkie nagrania są rytmiczne, taneczne, "popowe", to nie odnajdziemu tutaj czegoś na miarę "Electricity" czy "Messages".   Reasumując. Mam wrażenie, że panowie Andy McCluskey, Paul Humphreys, Malcolm Holmes i Martin Cooper wrócili za pomocą maszyny czasu, którą najwyraźniej posiadają do przełomu lat 70/80, ale nie udało im się stworzyć choć jednego utworu klasy wspomnianych "Electricity" i "Messages". Promujący płytę "Metroland" jest wprawdzie dosyć chwytliwy, ale ta chwytliwośc opiera się na jednostajnym bicie i rytmice a nie na melodii, przez co dla niektórych może być nieco nużący. I właśnie dobrych melodii trochę brakuje na "English Electric". Mimo tego mankamentu pozycja obowiązkowa dla fanów 80's. [7/10]   Andrzej Korasiewicz 12.04.2013 r.    

Alphaville - Catching Rays On Giant 

153 odsłon
Tagi:

Alphaville - Catching Rays On Giant 
2010 Universal Music Group, We Love Music

1. Song For No One 
2. I Die For You Today 
3. End Of The World 
4. The Things I Didn't Do 
5. Heaven On Earth (The Things We've Got To Do) 
6. The Deep 
7. Call Me 
8. Gravitation Breakdown 
9. Carry Your Flag 
10. Call Me Down 
11. Phantoms 
12. Miracle Healing 

Należę do osób o niewyczerpanych pokładach sympatii dla Alphaville. Ongiś stworzyli cudowny debiut w stylu new romantic i nieśmiertelny hymn tej epoki. Później przyszły dwa ambitne albumy pop-rockowe, a po nich zwycięskie próby odnalezienia się w trudnym okresie lat 90. Do tego dochodzą dwie bardzo udane płyty solowe Mariana Golda, plus dwa potężne zbiory niepublikowanego wcześniej materiału. Zespół nie przestaje koncertować, głównie na wschód od Menu i do dziś posiada zaskakująco wierne i liczne grupy fanów we wszystkich krajach w których często i chętnie gości, także w Polsce. W pewnym sensie, pomimo wielu przeciwności losu, stał się zespołem samowystarczalnym. Dość powiedzieć, że Marian Gold nie próżnuje, a jego ambicja nie pozwala mu trwonić swojego dorobku jeżdżąc na fali nostalgii. Dowodem na to był długo oczekiwany, zupełnie nowy materiał, jaki Gold skomponował i wydał pod szyldem Alphaville w 2010 roku nakładem jednego z sub-labeli Universalu.

Zmieniają się czasy, zmieniają się trendy w muzyce, zmienia się estetyka popkultury i rozrywki masowej. Marian Gold też zmienił się fizycznie. Niezmienne pozostały jednakże dwa najważniejsze dla Alphaville zjawiska - głos i ambicja Golda. Wspominam tylko jego nazwisko, jako że już od dawna jest on jedynym stałym członkiem Alphaville. Do nagrania "Catching Rays on Giant" zmontowany został zupełnie nowy zespół, spośród których jedynie Martin Lister pojawiał się wcześniej u boku Golda, jako muzyk towarzyszący w trasie. Sam fakt wydania pierwszej od 13 lat płyty studyjnej stawia dużego plusa temu albumowi, zanim jeszcze przeszedłem do zapoznania się z jego brzmieniem. Zawsze cieszą mnie nowe płyty artystów kojarzonych z okresem lat 80., nawet jeśli są słabe i ważne jedynie dla wiernych fanów. Co do samego "Catching..." - mam poważną zagwozdkę odnośnie sprawiedliwej jego oceny, jako że po trzech latach wciąż nie mogę dojść z samym sobą do porozumienia, co ja właściwie sądzę o tej płycie. 

Killing Joke - Brighter Than a Thousand Suns

Killing Joke - Brighter Than a Thousand Suns
1986 - E.G. Records

1. Adorations
2. Sanity
3. Chessboards
4. Twilight of the Mortal
5. Love of the Masses
6. A Southern Sky
7. Victory
8. Wintergardens
9. Rubicon
10. Goodbye to the Village
11. Exile
12. Ecstasy
13. Adorations (Supernatural Mix)
14. Sanity (Insane Mix)

To była pierwsza płyta Killing Joke jaką usłyszałem w całości. Pechowo to i szczęśliwie zarazem. Ustawiła ona na zawsze moje postrzeganie brzmienia tego zespołu, jednocześnie pozostając jednym z moich ulubionych krążków lat 80. Lubię gdy artyści przełamują swoje własne bariery, gdy rock i elektronika podają sobie ręce gdzieś na przestrzeni wzajemnego, euforycznego dopełnienia. Tę płytę można kochać i nienawidzić z bardzo wielu powodów, a kontrowersje z nią związane do dziś nie doczekały się sprawiedliwego rozwiązania. 

Killing Joke to jeden z tych zespołów, które mocno wpłynęły na współczesną muzykę rockową, jednocześnie pozostając pewnego rodzaju symbolem niezależności. A legenda muzyki post-punk zobowiązuje. Gdy w środku lat 80. zespół skierował swoje twarde, zaczepne brzmienie na lżejsze, bardziej popowe tory, konserwatywni fani odebrali to jako symptom komercjalizacji i presji mediów. Już poprzednia płyta "Night Time" brzmiała podejrzanie, zawierając co najmniej dwa przeboje. A po niej nadszedł ten oto krążek, który jest ich pełen.

Camouflage - Methods of Silence 

158 odsłon
Tagi:

Camouflage - Methods of Silence 
1989 Metronome

1. One Fine Day
2. Love Is A Shield
3. Anyoneഀ
4. Your Skinhead Is The Dreamഀ
5. On Islands
6. Feeling Down
7. Sooner Than We Think
8. A Picture Of Life
9. Les Rues
10. Rue De Moorslede

Camouflage to jeden ze spóźnionych zespołów synth-popowych lat 80. Gdy powstawali, brzmienia elektroniczne, które jeszcze kilka lat wcześniej przyniosły rewolucję w całej muzyce rozrywkowej, były już lekko irytującym nurtem głównym. Niemcy w pośpiechu zdążyli wydać co najmniej dobry album debiutancki, zawierający ich największy przebój "The Great Commandment". Tu jednak rewolucji już nie było, chociaż sukces komercyjny pozwolił im na nagranie drugiej, równie udanej płyty "Methods of Silence". Był rok 1989, czas przemian, a synth-pop przechodził przez czyściec lamusa. 

Łatka najlepszych epigonów Depeche Mode bardzo szybko przylgnęła do Camouflage już po debiucie. Ta krzywdząca, acz niebezpodstawna opinia była przez Niemców potraktowana bardzo poważnie, czemu dali wyraz właśnie na "Methods of Silence". Większa swoboda artystyczna miała odgonić obraz imitatorów DM, podkreślając jednocześnie indywidualność twórczą Camouflage. Album zawiera raptem jeden typowo synth-popowy przebój - "Love is a Shield" - podczas gdy reszta kompozycji to kontestacja gatunkowa w służbie różnorodności, artyzmu i alternatywy. To zbiór syntezatorowych impresji z różnych bajek, ukazujący ten muzyczny odcinek w innym niż powszechnie znanym świetle.

Oddział Zamknięty - Oddział Zamknięty

218 odsłon
Tagi:

Oddział Zamknięty - Oddział Zamknięty
1983 Polskie Nagrania

1. Odmienić Los
2. Party
3. Zabijać Siebie
4. Obudź Się
5. Jestem Zły
6. Andzia I Ja
7. Twój Każdy Krok
8. Ich Marzenia
9. Na To Nie Ma Ceny
10. Ten Wasz Świat

Oddział Zamknięty kojarzy się pewnie niektórym, spośród tych, którzy w ogóle kojarzą zespół, z dosyć typowym rockowym graniem do kotleta. Grupa do dzisiaj funkcjonuje na rynku muzycznym, choć niewiele ma wspólnego z Oddziałem, którego wokalistą był Krzysztof Jaryczewski. Ten charyzmatycznym lider ukształtował wizerunek zespołu i mimo że kariera Oddziału z Jaryczewskim trwała ledwie 3 lata (1982-85), trudno przejść obojętnie wobec tego fenomenu. Bo Oddział był w pierwszej połowie lat 80. fenomenem. Grupa zawojowała wtedy rynek muzyczny i niewiele ustępowała w popularności Republice czy takim zespołom jak: Maanam, Perfect, Lady Pank. Zespół brzmiał chłopięco a przy tym zadziornie, rockowo, ale i melodyjnie, przebojowo. Oddział zasłynął też z typowo "rock'n'rollowego" stylu życia. Rozróby w hotelach wykreowały wizerunek "niegrzecznych chłopców". Wówczas grupa grała koncerty niemal codziennie. W ciągu tych kilku lat Oddział był w permenentnej trasie koncertowej. Jak opowiada Jaryczewski, muzycy często nie wiedzieli w jakiej aktualnie znajdują się miejscowości. Odgrywali koncert, po występie balanga, trochę snu, a rano w drogę, by kolejnego dnia powtórzyć ten sam schemat. I tak codziennie. Nic dziwnego, że muzycy korzystali z używek i nic dziwnego, że organizm nie mógł tego wytrzymać. W takim trybie życia celował Krzysztof Jaryczewski.

W 1985 roku "Jary" stracił głos. Muzyk wpadł też w uzależnienie od alkoholu, z którym się borykał przez następne lata o czym dzisiaj chętnie opowiada, by przestrzec przed takim trybem życia innych. Dramat Jaryczewskiego nie tylko złamał jego karierę, przetrącił również kręgosłup zespołowi. Wokalista do dzisiaj nie odzyskał w pełni głosu. Mimo, że mózgiem muzycznym grupy był Wojciech Łuczaj Pogorzelski, to Jaryczewski był postrzegany jako lider i to dzięki niemu grupa był popularna i rozpoznawalna. Charakterystyczna chrypka Jarego i pasja z jaką wykrzykiwał kolejne manifesty Oddziału przyciągały do grupy fanów i budowały jej popularność. Gdy zabrakło Jarego, wypalił się również Oddział. Kolejni wokaliści, których brał do składu Wojciech Łuczaj Pogorzelski nie uratowali zespołu. W końcu w 1987 roku grupa zawiesiła działalność. Oddział wrócił w latach 90. Wówczas niewielką popularność udało się odbudować dzięki Jarosławowi Wajkowi, ale to nie był ten sam zespół co Oddział z Jarym. Wokal Jaryczewskiego nadawał grupie wyjątkowości. Oddział z Wajkiem to zwykła, przeciętne grupa rockowa. Ale i Wajk odszedł od Oddziału w 1996 roku. Od tej pory zespół funkcjonuje na marginesie muzyki, jako żywy dinozaur. Pogorzelski próbuje następnych wokalistów. W 2001 roku ukazał się nawet premierowy materiał. Ale to wszystko w niczym nie przypomina dni chwały Oddziału z lat 80.

Alphaville - Afternoons In Utopia

175 odsłon
Tagi:

Alphaville - Afternoons In Utopia
1986 WEA

1. Iao     
2. Fantastic Dream     
3. Jerusalem     
4. Dance With Me     
5. Afternoons In Utopia     
6. Sensations     
7. 20th Century     
8. Voyager     
9. Carol Masters     
10. Universal Daddy     
11. Lassie Come Home     
12. Red Rose     
13. Lady Bright     

Debiut płytowy to spełnienie marzeń każdego zespołu muzycznego. A genialny debiut to już polucja dorastających chłopców z gitarami. Jednakże prawdziwa wartość zespołu jest najczęściej nadawana przy drugiej płycie, gdy kończą się sny, a zaczyna harówka. To właśnie ten moment, gdy artysta musi udowodnić swojej publiczności, a przede wszystkim samemu sobie, ile jest wart jako twórca. Czy dziecięcych marzeń Mariana Golda i jego kompanów z którymi uformował i uniósł Alphaville starczyło na obronienie gwiezdnego mistrzowstwa? 

"Afternoons in Utopia" to piękny sequel fantastycznego debiutu Niemców i dowód ambicji Golda jako twórcy uzależnionego jedynie od swoich snów. Płyta wyraźnie różni się od "Forever Young", wykonując krok naprzód w stronę pop-rocka. Wystarczy zwrócić uwagę na bogate aranżacje, przestrzenność i rozmach, ferie przeróżnych dźwięków i pomysłów poupychanych w każdym możliwym jej zakamarku. Żywa perkusja na pierwszym planie w miejscu maszynowych rytmów, gitary i bas, a w tle szerokie sekcje dęte i chóry. W sumie 30 muzyków w studiu. 

Depeche Mode - Heaven (single)

  Depeche Mode - Heaven 2013 Columbia/Sony   Single   1. Heaven (Album Version) 2. All That's Mine   (Deluxe Album Version) Maxi 1. Heaven (Album Version) 2. Heaven (Owlle Remix) 3. Heaven (Steps To Heaven Rmx) - Thomas Fehlmann 4. Heaven (Blawan Remix) 5. Heaven (Matthew Dear Vs. Audion Vocal Mix)   "Heaven" jest pierwszym singlem zapowiadającym nową płytę Depeche Mode pt. "Delta Machine", która ukaże się 26 marca. Depeche Mode to dzisiaj wielka machina marketingowa, która działa jak każda inna firma a jej działania ukierunkowane są na jedno - jak największy zysk. Wiadomo, że zysk będzie wtedy, kiedy fanom spodoba się muzyka na nowej płycie, dlatego jakość samej muzyki również ma znaczenie. Żeby było jasne. Ja nie krytykuję tego marketingowego podejścia Depeche, ale piszę o nim, żeby można było oddzielić sferę marketingu od twórczości.   Depeche Mode atmosferę zaczęło podgrzewać już w 2012 roku. Przecieki o wydaniu nowej płyty oraz trasie koncertowej zaczęły rozpalać serca fanów wiele miesięcy temu. W końcu odbyła konferencja prasowa w październiku, na której zaprezentowano fragmenty filmowo-muzyczne z pracy w studio oraz podano daty koncertów. W styczniu dowiedzieliśmy się jaki będzie tytuł nowej płyty oraz promującego singla. Drugiego lutego ukazał się singiel "Heaven" - od razu w dwóch wersjach. Singiel podstawowy zawiera albumową wersję utworu "Heaven" oraz nagranie "All That's Mine", które znajdzie się na dodatkowym dysku wersji deluxe "Delta Machine". Druga wersja singla to tzw. "maxisingiel", na którym znajdziemy ponownie albumową wersję "Heaven" oraz cztery remiksy tego utworu. Ponieważ do wydania "Delta Machine" jeszcze niemal dwa miesiące, z pewnością sporo osób kupiło oba single (to wyczekiwanie...). Ja równiez należę do tej grupy. Należy więc stwierdzić, że fani zostali świetnie rozegrani, tak by wyciągnąć od nich jak najwięcej pieniędzy. Nie żebym się skarżył. To raczej podziw profesjonalizmu biznesowego Depeche Mode.   Tak to wygląda z marketingowego punktu widzenia. A jak jest muzycznie? Ponieważ to właściwie tylko dwa nowe utwory, to trudno przewidzieć w jakim kierunku ostatecznie wyewoluuje płyta. Skrawki muzyczne z konferencji prasowej w 2012 roku wskazywały na brzmienie wręcz industrialne. Singlowy "Heaven" jest natomiast lekko zakwaszoną balladą, bliską tego co Gahan robił ostatnio z Soulsavers. "All That's Mine" jest utworem bardziej dynamicznym i wielu osobom podoba się bardziej niż "Heaven". Ponieważ jednak Depeche Mode postanowili nie umieszczać go na podstawowej wersji albumu powstaje pytanie, czy pozostałe utwory są tak dobre, że szkoda im było miejsca na "All That's Mine", czy może muzycy DM stracili busolę i nie bardzo potrafą odróżnić dobre utwory od tych gorszych? Czas pokaże. Tymczasem stwierdzę tylko, że należę do osób, którym "Heaven" podoba się i to w podstawowej wersji. Same remiksy nie ruszają mnie specjalnie. Ot, miłe dodatki. Najbardziej przekonuje mnie "Heaven (Blawan Remix)". Dobry jest też numer "All That's Mine". W związku z tym, że nie znajdzie się na "Delta Machine" pozostaję z nadzieją, że płyta będzie naprawdę dobra. Niedługo wszystko się okaże. [8/10]   Andrzej Korasiewicz 11.02.2013 r.    

Sal Solo - Heart & Soul

  Sal Solo - Heart & Soul 1985/2006 MCA/Cherry Red   1. Heartbeat 2. Poland (Your Spirit Won't Die) 3. Shout! Shout! 4. San Damiano 5. Music + You 6. Contact 7. Go Now 8. Forever Be bonus 2006 edition 9. Adoramus Te 10. Just A Feeling 11. How Was I To Know? 12. Metanoia 13. Drift Away   Sal Solo, czyli wokalista niezwykle popularnego w Polsce w latach 80. syntezatorowego zespołu Classix Nouveaux, wydał w 1985 roku debiutancką i zarazem pożegnalną płytę "Heart & Soul". Nie żeby Sal nie nagrywał później muzyki, ale po nawróceniu na chrześcijaństwo, przestał wydawać płyty nastawione na zysk i zdobycie popularności. Głównym celem jego twórczości stał się przekaz chrześcijański. Muzyka, jaką od tego czasu tworzy Sal Solo jest różnorodna, choć ogólnie jest to pop z elementami gospel i wtrętami innych stylistyk, ale przede wszystkim jest dodatkiem do słów niosących chrześcijańskie przesłanie.   W latach 1984-85 Sal Solo wraz z kolegami z właściwie wtedy już nieistniejącego Classix Nouveaux - grupa reaktywowała się specjalnie, żeby wystąpić w Polsce - znajdował się na szczycie popularności. Najpierw listę przebojów Trójki opanował numer "Heart From The Start" CN - cztery razy na pierwszym miejscu - a na przełomie 1984 i 85 roku na pierwsze miejsce trafił solowy numer wokalisty pt. "San Damiano" - również cztery razy na szczycie LP3. Pomiędzy tymi numerami wylansowano utwór pt. "Poland (Your Spirit Won't Die)"  - doszedł do piątego miejsca LP3 - nagrany w hołdzie Polsce. Na liście występował jako numer Classix Nouveaux, choć ukazał się później na solowej płycie Sala.   W 1985 roku, kiedy wydawało się, że Classix Nouveaux definitywnie przestał istnieć, Sal Solo wydał omawianą płytę "Heart & Soul", która okazała się kopalnią przebojów. Po pierwsze, znalazły się na niej znane już wcześniej utwory "San Damiano" i "Poland (Your Spirit Won't Die)". Kiedy zmalała popularność "San Damiano" w charakterze singla promującego solowy album wokalisty CN ukazał się "Music + You" - druga pozycja na LP3. Co dziwne, kolejne numery, które lansowała Trójka z solowej płyty wokalisty nieistniejącego Classix Nouveaux, trafiały na listę jako nagrania... Classix Nouveaux. Zatem "Heartbeat" w połowie 1985 roku doszedł do 3. miejsca LP3 a "Shout! Shout!" 14 września 1985 roku był nawet liderem zestawienia! Oczywiście oba jako numery Classix Nouveaux. Pokazuje to pokrętność tamtych czasów, specyfikę popularności Classix Nouveaux oraz Sala Solo w Polsce no i przede wszystkim nonszalancję i dowolnośc w podejściu do rzeczywistości ówczesnych radiowych macherów. Bezpośrednią przyczyną takich rozwiązań, była czasowa reaktywacja Classix Nouveaux, który przybył wtedy do Polski na koncerty i podczas trasy grał również solowe numery wokalisty.   Sal Solo i Classix Nouveaux karierę na liście zakończyli w grudniu 1985 roku, kiedy numer "Forever Be" doszedł do 5. miejsca LP3. Tym razem utwór "występował" jako nagranie Sala Solo. O silnych związkach Sala Solo z Polską może świadczyć również to, że na okładce płyty "Heart And Soul" widnieje reprodukcja fragmentu obrazu z jasnogórskiej Sali Rycerskiej, przedstawiającego oblężenie klasztoru. Poza tym w teledysku do "San Damiano", nakręconym w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, brali udział chórzyści z polskiego chóru Lutnia.   "Heart And Soul" to w istocie pożegnanie z noworomantyczną twórczością Classix Nouveaux i poprzez delikatne akcenty chrześcijańskie pokazanie drogi, którą Sal Solo wtedy zaczął podążać i robi to konsekwentnie do dzisiaj. Muzycznie jest to kontynuacja albumu "Secret" Classix Nouveaux i z tego punktu widzenia rzeczywiście płyta "Heart And Soul" mogłaby być firmowana nazwą Classix Nouveaux. Pod względem jakości kompozycji jest nawet lepiej niż na "Secret". Osiem utworów nie tworzy wprawdzie zwartej całości, ale przeciętnie poszczególne utwory są bardziej udane niż na płycie "Secret". "Heart And Soul" robi wrażenie nieco nieskładnej zbieraniny kończącej pewien etap twórczości. Obok niekwestionowanego hitu "San Damiano" , niezwykle zgrabnego i udanego przeboju "Music + You" oraz pięknej ballady "Forever Be", nieco przypominającej "San Damiano" na płycie znalazł się równiez numer "Contact", który wcześniej Sal Solo zaśpiewał na płycie franckuskiego zespołu Rockets, z którym również występował.   "Heart & Soul" na swoją kompaktową premierę czekał aż do 2006 roku. Na reedycji, oprócz ośmiu kompozycji z oryginalnego winyla, znalazło się pięć bonusów. "Adoramus Te" to singiel wydany w 1987 roku już w pełni chrześcijańskiej fazie życia Sala Solo. Muzycznie bardzo jeszcze zbliżony do klimatu "San Damiano".  Z tego samego 1987 roku pochodzi "How Was I To Know?" - numer zdecydowanie słabszy. "Just A Feeling" to druga strona 12' "Forever Be" z 1985 roku. Z kolei "Metanoia" i "Drift Away" to nagrania pochodzace oryginalnie z limitowanego wydania kasety magnetofonowanej pt. "Metanoia" z 1992 roku, choć nagrane jeszcze w latach 80. Oba już trochę w innym klimacie niż syntezatorowy pop. Moim zdaniem słabe. Jedyne co jest dobre i klimatyczne to głos Sala Solo. Muzyka nieco koszmarkowata. Podsumowując. Dla fanów 80's pozycja obowiązkowa. Dla innych niekoniecznie. Mimo że płyta wielkim osiągnięciem artystycznym nigdy nie była to w kolekcji maniaka 80's musi być :). [7/10]   Andrzej Korasiewicz 13.12.2012 r.    

Limahl - Don't Suppose

168 odsłon
Tagi:
  Limahl - Don't Suppose 1984/2012 EMI/Gold Legion   1. Don't Suppose     4:19 2. That Special Something  4:16 3. Your Love     4:27 4. Too Much Trouble     3:57 5. Never Ending Story    3:31 6. Only For Love     3:56 7. I Was A Fool     4:45 8. The Waiting Game     4:03 9. Tar Beach     3:46 10. Oh Girl     4:39 bonus 11. Never Ending Story (12" Dance Mix)    5:20 12. Only For Love (Dance Mix)     6:35   Limahl miał w połowie lat 80. status megagwiazdy. Nastolatki wieszały sobie zdjęcia Limahla na ścianie i kochały się w nim "na zabój" a niektórzy chłopcy starali się naśladować charakterystyczną fryzurę Christophera Hamilla, bo tak naprawdę nazywa się Limahl. Ten brytyjski wokalista popularność zdobył dołączając do nowofalowej grupy Art Nouveau, która zmieniła nazwę na Kajagoogoo i styl na modny wówczas synth pop. Utwór "Too Shy" z 1982 r. wyniósł w 1983 roku Kajagoogoo na szczyt list przebojów a z samego  Limahla uczynił gwiazdę światowego formatu. Ukoronowaniem sukcesu była debiutancka płyta pt. "White Feathers", która dotarła do 5. miejsca brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się albumów w 1983 roku. Zaraz po tym fakcie, niesiony popularnością Limahl odszedł z Kajagoogoo i nagrał debiutancki, solowy singiel "Only For Love", który zdobył sporą popularność.   Rokiem Limahla był niewątpliwie rok następny - 1984. Wtedy Brytyjczyk wydał debiutancką płytę solową "Don't Suppose" oraz odniósł sukces jednym z najbardziej rozpoznawalnych do dzisiaj utworów 80. "Never Ending Story". Ten motyw przewodni baśniowego filmu fantasy Wolfganga Petersena pt. "Niekończąca się opowieść" zapewnił Limahlowi nieśmiertelność muzyczną. Oprócz tego sukces, choć mniejszy, odniósł jeszcze singiel "Too Much Trouble". Potem jednak solowa kariera wokalisty zaczęła zwalniać. Czasy zmieniały się i syntezatorowy pop tracił na popularności. Wydana w 1986 roku druga płyta pt. "Colour All My Days" była komercyjną porażką, choć singlowy "Love In Your Eyes" został jeszcze odnotowany na listach przebojów. Ale to właściwie łabędzie śpiew Limahla. Wokalista popadał w zapomnienie. Wydany w 1992 roku trzeci album "Love Is Blind" przeszedł całkowicie bez echa. Od tego czasu Limahl właściwie przestał nagrywać. Dodatkowym smaczkiem stało się ujawnienie Limahla jako ...geja. Dla wielu była to informacja szokująca, bo Limahl był kreowany w latach 80. na męski wzór i obiekt westchnień nastoletnich panienek. A tutaj taki numer...   Limahl próbował powrócić w 2006 roku singlem "Tell Me Why", ale ten został zauważony jedynie w Niemczech. W tym samym mniej więcej czasie zszedł się z resztą Kajagoogoo, ale reunion nie odbiło się szerszym echem. Poza nielicznymi wspólnymi koncertami, które wzbudziły zainteresowanie jedynie z przyczyn sentymentalnych wśród osób pamiętających kultowy status Limahla i Kajagoogoo w latach 80., powrót Limahla nie zainteresował nikogo. O skali obojętności na twórczość Limahla najlepiej niech świadczy fakt, że debiutancka, solowa płyta wokalisty aż do tego roku nigdy nie ukazała się na CD. Dopiero w tym roku, amerykańska wytwórnia Gold Legion postanowiła nadrobić zaległości i wypuściła "Don't Suppose" w formie CD. I choć płyta jest dostępna tylko na rynku amerykańskim, to dzisiaj na szczęście nie jest już przeszkodą, by do niej dotrzeć.   Co można napisać o samej muzyce na "Don't Suppose"? Mamy do czynienia z popem skrojonym na modłę lat 80.. Wydaje się, że płytę można słuchać niemal wyłącznie z przyczyn sentymentalnych. Nie jest i nigdy nie było to żadne osiągnięcie artystyczne. Płyta była nagrana wyłącznie z przyczyn komercyjnych - miała wykreować Limahla na gwiazdę pop i wtedy to się udało. Mimo wszystko trudno odmówić piosenkom, które znalazły się na płycie przebojowości i uroku. No i przede wszystkim krążek utrzymany jest w charakterystycznym dla pierwszej połowy 80's duchu syntezatorowego popu. Z pewnością dla fanów 80's kompaktowe wydanie "Don't Suppose" jest wydarzeniem. Trudno mi ocenić czy płyta się zestarzała. Ja należę do tej grupy słuchaczy, która wielkim sentymentem darzy "Don't Suppose" i nic tego nie zmieni :). W porównaniu do współczesnej popowej sieczki, "Don't Suppose" wydaje się być mistrzostwem świata w kategorii komercyjnego popu. A biorąc pod uwagę fakt, że Limahl jest dzisiaj kompletnie zapomniany, to można go nawet podciągnąć pod underground ;). [7/10]   Andrzej Korasiewicz 04.12.2012 r.

In Strict Confidence - Morpheus EP

In Strict Confidence - Morpheus EP
2012 ZYX Music

01. Morpheus
02. Morpheus (Clubmix)
03. Morpheus (Hecq Remix)
04. Salvation
05. Morpheus (Extended Version)
06. Morpheus (Haujobb Remix)
07. Morpheus (Diorama Remix)
08. Morpheus (English Version)

In Strict Confidence zaczynał jeszcze w latach 90. jako obiecujący projekt electro-industrial. Z czasem ISC przesuwał się coraz bardziej w komercyjnym kierunku, obecnie tworząc w stylu podobnym do Blutengela. Niedawno ukazała się nowa płyta ISC pt. "Utopia", która promowana była wydanym w czerwcu tego roku singlem "Morpheus", otwierającym zresztą album. Całe wydawnictwo jest mocno średnie. Fanom brzmienia spod znaku electro-gotyku przypadnie do gustu. Tym którzy pamiętają ISC z czasów debiutanckiego "Cryogenix" zdecydowanie mniej.

Na osobne omówienie zasługuje natomiast epka "Morpheus" a to dlatego, że tytułowy numer jest z pewnością jednym z bardziej wpadających w ucho utworów z kręgu dark independent w tym roku. Nie zawaham się napisać, że "Morpheus" to gotycki przebój tego roku. Zawiera wszystko, co potrzeba, by uznać go za electro-gotycki hit. Jest melodyjny, mroczny, chwilami patetyczny, nawet lekko kiczowaty, ze zgrabnym bitem i chwytliwym refrenem. Dennis Ostermann prowadzi wokal nieco "laibachowato", wokalizy Nine de Lianin są bardziej "gotyckie", do tego są skrzypki oraz pianinko. Nad całością unosi się apokaliptyczno-dekadencka. Z pewnością nowa płyta ISC, to idealny produkt dla komercyjnego trzonu niemieckiej sceny dark independent, ale nie sposób odmówić uroku numerowi "Morpheus". Na omawiane EP składa się w sumie siedem wersji "Morpheus", plus utwór "Salvation", który nie ukazał się na podstawowej wersji "Utopii". Najbardziej "wypasiona" jest wersja "extended", która trwa ponad jedenaście minut. Mimo takiej długości nie nuży. Oprócz tego za remiksy wzięli się tacy giganci sceny jak Haujobb czy Diorama. Mamy też wersję taneczką oraz "angielską". W sumie nie nuży również cała epka, mimo że słyszymy przez niemal 44 minuty ciągle ten sam utwór lekko tylko przerobiony.

Arcadia - So Red the Rose (Remastered 2010)

Arcadia - So Red the Rose
1985/2010 Parlophone/EMI

CD 1
1. Election Day (5:30)
2. Keep Me in the Dark (4:32)
3. Goodbye Is Forever (3:49)
4. The Flame (4:24)
5. Missing (3:40)
6. Rose Arcana (0:51)
7. The Promise (7:30)
8. El Diablo (6:05)
9. Lady Ice (7:32)

Bonus tracks:
10. Say The Word (Theme from Playing For Keeps) - 7" Edit (4:29)
11. She's Moody And Grey, She's Mean And She's Restless (4:28)
12. Election Day - Single Version (4:30)
13. Goodbye Is Forever - Single Remix (4:16)
14. The Promise - 7" Mix (4:45)
15. The Flame - 7" Remix (4:05)
16. Say The Word - (Theme from Playing For Keeps) - Soundtrack Version (5:06)

CD 2
1. Election Day - Consensus Mix (8:39)
2. Goodbye Is Forever - 12" Extended Vocal Mix (6:37)
3. The Promise - Extended Version (5:35)
4. Rose Arcana - Extended (5:37)
5. The Flame - Extended Remix (7:20)
6. Say The Word (Theme from Playing For Keeps) - Extended Vocal Remix (6:30)
7. Election Day - Cryptic Cut (9:06)
8. The Promise - 12" Mix (7:02)
9. Goodbye Is Forever - Dub Mix (5:13)
10. Say The Word (Theme from Playing For Keeps) - Extended Instrumental Remix (5:46)
11. Election Day - Early Rough Mix (8:41)
12. Flame Game - Yo Homeboy Mix (2:05)

Jones, Howard - Human's Lib

220 odsłon
Tagi:
  Howard Jones - Human's Lib 1984 - WEA   1. Conditioning        4:32 2. What Is Love? (Extended Version)     6:32 3. Pearl In The Shell     4:03 4. Hide And Seek     5:34 5. Hunt The Self     3:42 6. New Song             4:15 7. Don't Always Look At The Rain     4:13 8. Equality     4:26 9. Natural     4:25 10. Human's Lib     4:03 11. China Dance          3:49   Howard Jones urodził się 23 lutego 1955 roku w Southampton, w Anglii. Dzisiaj jest więc niemal 60-letnim starszym panem, który znajduje się na obrzeżach brytyjskiej muzyki pop. W Polsce jest niemal zupełnie zapomniany, choć przeboje z lat 80. regularnie trafiają do playlist największych komercyjnych rozgłośni radiowych. Prawie nikt już nie pamięta, a młodzież nie wie, że w pierwszej połowie lat 80. ten brytyjski wokalista był ikoną synth popu i jedną ze wschodzących gwiazd new romantic. Zadebiutował singlem "New song" w 1983 roku. Na videoclipie nakręconym do tego utworu widać wokalistę w powyciąganym białym swetrze z typową dla lat 80. bujną fryzurą, w której lakierowane włosy znajdowały się w dobrze zaplanowanym "nieładzie". Video do tej piosenki wyniosło singiel na trzecie miejsce brytyjskiej listy najlepiej sprzedających się singli oraz do pierwszej trzydziestki U.S. Billboard Hot 100. Kolejny singiel pt. "What Is Love?" wydany w tym samym 1983 roku, dotarał do 2. miejsca UK Singles Chart. To było potwierdzenie miejsca Jonesa w mainstreamie opanowanym wówczas przez gwiazdy new romantic i synth pop.   W 1984 roku Howard Jones ugruntował swoją pozyję wydając debiutancki album "Human's Lib". Znalazły się na nim wspomniane dwa single oraz kolejne utwory utrzymane w tym samym, syntezatorowym duchu. Zdecydowanie wyróżnia się w tym towarzystwie przepiękna, syntetyczna ballada "Hide And Seek", która stała się trzecim singlem z tej płyty. Według mnie to najlepszy utwór Howarda Jonesa w ogóle i absolutny klasyk syntezatorowego popu. W moim przekonaniu "Hide And Seek" może nawet konkurować ze słynną "Vienna" Ultravox, choć jednak ustępuje Midge Ure'owi i spółce. Czwartym i ostatnim singlem, moim zdaniem najsłabszym, był numer "Pearl in the Shell". Mimo mojej opinii, "Pearl in the Shell" doszedł do 7. miejsca UK Singles Chart a "Hide And Seek" zaledwie do 12. Sam album "Human's Lib" był jednak jedną z najlepiej sprzedających się płyt w 1984 roku. Osiągnął na Wyspach podwójną platynę i doszedł do 1. miejsca listy najlepiej sprzedających się płyt w Wielkiej Brytanii. W USA nie poradził sobie już tak dobrze. Polska jest osobna planetą w tym towarzystwie, bo w PRL w ogóle nie ukazywały się zachodnie płyty. Skazani byliśmy na zgrywanie płyt z państwowego radia (legalne piractwo). Jednak i w Polsce Howard Jones zaznaczył swoją popularność. Trzy z wymienionych singli (oprócz "New song") grane były w radiowej Trójce, czego efektem była ich obecności w zestawieniach Listy Przebojów Programu Trzeciego. Z kolei video do "New song" można było zobaczyć czasami w Videotece. Dzięki temu Polacy wychowani muzycznie w siermiężnych latach 80. również mieli dostęp do radosnej twórczości Howarda Jonesa i z pewnością wszyscy go wspominamy z sentymentem.   O pozycji Howarda Jonesa na brytyjskiej scenie pop w połowie lat 80., najlepiej może świadczyć fakt, że w 1985 roku artysta wystąpił na słynnym Live Aid. A do tego przedsięwzięcia zaproszono tylko śmietankę najlepszych i najpopularniejszych wówczas. Kariera Jonesa nie trwała jednak długo i zaczęła gasnąć wraz ze zmierzchem epoki new romantic. Dobry był jeszcze rok 1985, w którym muzyk nie tylko wystąpił na Live Aid, ale i wydał drugi album "Dream into Action", który sprzedał się tylko nieco gorzej od debiutu. Trzecia płyta pt. "One to One" z 1986 roku, mimo zastosowania tych samych patentów muzycznych co na wcześniejszych wydawnictwach, zaczęła zwiastować jednak upadek Howarda. Mimo że osiągnęła 10. miejsce najlepiej sprzedających się płyt w 1986 roku na Wyspach, wówczas odebrano to jak porażkę. Single z tego wydawnictwa dotarły zaledwie do trzeciej i czwartej dziesiątki UK Singles Chart. O dziwo, jeden z singli lepiej poradził sobie w USA. Wtedy Howard Jones postanowił zrezygnowac z syntezarorowego popu, który właśnie wyszedł z mody i poszukać nowego stylu. Zaprowadziło go to do grania całkowicie bezbarwnego popu. W tym bezpłciowym stylu muzyk wydaje od ponad 20 lat kolejne wydawnictwa, które przechodzą bez echa. W 2005 roku próbował wrócić do synth popu wydając płytę "Revolution of the Heart". Wyszło bardzo dobrze, ale nie poprawiło sprzedaży płyt.   Wydawnictwa Jonesa od dawna nie są nawet odnotowywane w pierwszej 100. najlepiej sprzedawnych płyt i singli. Ale Howard Jones cały czas jest aktywny. W tym miesiącu (w tym roku!) odbyła się trasa koncertowa po Australii, podczas której muzyk w całości wykonuje swoje dwie pierwsze płyty "Human's Lib" i "Dream into Action". Sukcesywnie ukazują się też wznowienia starych płyt Howarda. Jeśli ktoś chciałby zapoznać się z twórczością Howarda Jonesa to powinien zacząć właśnie od "Human's Lib". Jest tutaj najlepszy utwór Jonesa w ogóle ("Hide And Seek"), są największe jego przeboje ("What Is Love?", "New Song'). Cała płyta to zgrabny, przebojowy i skoczny syntezatorowy pop. Dzisiaj chwilami brzmi może nieco archaicznie, ale dla poszukiwaczy prawdziwych brzmień z lat 80. jest to pozycja obowiązkowa. [7/10]   Andrzej Korasiewicz 21.09.2012 r.    

Classix Nouveaux - Night People

  Classix Nouveaux - Night People 1981/2003 Cherry Red   1. Foreward     3:22 2. Guilty     4:39 3. Run Away     2:39 4. No Sympathy, No Violins     4:04 5. Inside Outside     4:18 6. 623     2:27 7. Every Home Should Have One     3:54 8. Tokyo     2:38 9. Or A Movie     4:28 10. Soldier     3:43 11. The Protector Of Night     5:20   bonus tracks (remaster 2003 edition)   12. The Robot's Dance     3:53 13. Nasty Little Green Men     3:13 14. Test Tube Babies     2:44 15. Night People     3:51 16. Old World For Sale     2:34 17. 627     2:28 18. We Don't Bite     3:23   "Night People" to debiut Brytyjczyków. Wtedy jeszcze pełni zapału i energii młodzieńcy wierzyli w sukces, który jednak nie nadszedł. Może to dziwić, bo Classix Nouveaux nie tylko nagrywał dobre płyty, zawierające potencjalne przeboje, ale i wyróżniał się na tle innych grup new romantic wizerunkiem - vide łysizna Sala Solo. Tymczasem potencjał grupy został doceniony głównie w Polsce i to dzięki nagraniom z pożegnalnej, trzeciej płyty "Secret" z 1983 roku.   Debiutanckie "Night People" nosiło wszelkie znamiona sukcesu. Grupa doskonale wpasowała się w obowiązującą w 1981 roku stylistykę new romantic a przy tym nie była podobna do żadnego innego zespołu. Utwory zgromadzone na "Night People", z jednej strony ociekają syntezatorowym sosem, z drugiej mają w sobie postpunkowo-nowofalową zadziorność. To nie jest ten Classix Nouveaux, kojarzony z przebojowymi, ale nieco rozmarzonymi "Never, Never Comes" i "Heart From The Star". W muzyce na "Night People" słychać agresję i moc, jak np. w "Inside Outside". Instrumentalny "623" to już numer typowo syntezatorowy, niemal "kraftwerkowy". Nawet jeśli któryś z utworów rozpoczyna się delikatnie, to szybko rozwija się w bardzo dynamiczny i rytmiczny kawałek - "Every Home Should Have One". Trudno powiedzieć dlaczego takie potencjalne hity jak: "Tokyo", "Guilty" czy pierwszy singiel z 1980 r. "The Robots Dance" - tutaj w charakterze bonusu - nie porwały publiczności.   "Night People" nie jest może płytą szczególnie wybitną, ale jak na debiut była pozycją bardzo obiecującą a poszczególne utwory mogły osiągnąć status przebojów. Tak się jednak nie stało. Po latach albumu słucha się jednak nadal z przyjemnością i zadziwia dlaczego historia grupy potoczyła się tak a nie inaczej. Trudno powiedzieć choćby, dlaczego większą popularnością na Wyspach cieszył się np. Blancmange? Albo dlaczego status mega-gwiazdy osiągnął w tym czasie Duran Duran a nie właśnie CN? Classix Nouveaux to dowód na to, że ścieżki popularności są niezbadane. Można odnieść niespodziewany sukces, kiedy niewiele go zapowiada i można przejść niemal zupełnie niezauważonym mimo posiadania potencjału predestynującego do osiągnięcia sukcesu.   Na szczęście dla Classix, grupa tak całkiem bez echa nie przeszła, bo cieszyła się niezwykłą popularnością w Polsce. I do dzisiaj wielu nie zapomniało o grupie. W tym niżej podpisany. Możliwe jednak, że nie tylko polscy fani pamiętają o Classix Nouveaux. Mimo że grupa ostatecznie rozwiązała się w 1985 roku i nic nie wskazuje na potencjalną reaktywację, to w 2003 roku wznowiono wszystkie trzy płyty Classix Nouveaux na kompaktach. Do tego z bonusowym materiałem, na który składają się utwory ze strony B singli oraz te ze stron A - pierwsze single Classix z 1980 roku - "The Robots Dance", "Nasty Little Green Men" - które nie znalazły się na regularnych płytach. Dla fanów new romantic "Night People" to rzecz nieodzowna. [7/10]   Andrzej Korasiewicz 30.08.2012 r.

Dead Can Dance - Anastasis

Dead Can Dance - Anastasis 2012 PIAS   1. Children Of The Sun 2. Anabasis 3. Agape 4. Amnesia 5. Kiko 6. Opium 7. Return Of The She-King 8. All In Good Time   Cuda się zdarzają a powiedzenie "nigdy nie mów nigdy" ostatnio znajduje swoje potwierdzenie wyjątkowo często. Po niespodziewanej reaktywacji i nowych płytach Red Box i OMD w latach poprzednich, w tym roku ucieszyła nas nowa produkcja Ultravox. Dzisiaj, po 16 latach przerwy, ukazał się album duetu Dead Can Dance. Nie można powiedzieć, żeby przez te lata Brendan Perry i Lisa Gerard próżnowali. Brendan wydał w tym czasie dwie płyty solowe, bardzo zbliżone klimatem do Dead Can Dance, Lisa Gerrard nagrywała muzykę filmową i brała udział w wielu kolaboracjach, m.in. z Klausem Schulze. O ile płyty Brendana były gratką dla fanów DCD, choć brakowało na nich głosu Lisy i ukazywały się bardzo rzadko, o tyle solowe dokonania Lisy Gerrard mnie nie przekonywały. Jednak dla każdego miłośnika DCD solowa twórczość Lisy i Brendana pozostawiała niedosyt. Najwyraźniej ten niedosyt odczuwali nie tylko fani. Mimo że DCD nie nagrał niczego nowego od 1996 roku oraz mimo zarzekań obu artystów, że Dead Can Dance to już etap zamknięty, już w 2005 roku Brendan i Lisa zatęsknili za sobą i wyruszyli na wspólną trasę koncertową. Od tego czasu fani DCD czekali z nadzieją na nowy materiał, puszczając mimo uszu zapewnienia Brendana i Lisy, że to tylko jednorazowa aktywność i raczej nie ma mowy o powrocie do wspólnego nagrywania. A jednak! "Nigdy nie mów nigdy".   Dead Can Dance powróciło i to w stylu, którego wszyscy oczekiwali. Na "Anastasis" nie ma żadnych eksperymentów. Fani DCD dostają dokładnie to, na co czekali. Podniosłe, monumentalne pieśni etniczne podlane mrokiem i osadzone w nowoczesnej elektronice. Cztery numery melodeklamuje Brendann Perry, cztery śpiewa Lisa Gerrard. Czasami wokalizy się przenikają. Te Brendana budują nastrój mroczny i psychodeliczny, a czasami coś co określiłbym mianem "apokaliptycznego optymizmu" ("All In Good Time"). Zaśpiewy Lisy są bardziej "etniczne" (mnie kojarzą się z klimatami indiańsko-szamańskimi - "Return Of The She-King"). Muzycznie całość osadzona jest w elektronicznych pejzażach, zabarwionych partiami skrzypiec, czasami sielską atmosferą ("All In Good Time"), często spowita aurą tajemniczości ("Agape"). Nie ma tutaj bardziej dynamicznych motywów znanych z wcześniejszych albumów (jak np. "Saltarello" z Aion), ale "Anastasis" nie rozczarowuje. Mimo pewnej monotonności i wykorzystywania znanych oraz ogranych patentów, Australijczykom udało się stworzyć dzieło, które nie nuży i w pełni satysfkacjonuje poszukiwaczy "nowej-starej" muzyki. Kolejna płyta grupy, która pozostaje wierna sobie i swoim fanom. [8.5/10] p.s. Utwór "Amnesia" doszedł do pierwszego miejsca listy przebojów radiowej Trójki!   Andrzej Korasiewicz 13.08.2012 r.    

Hogarth & Barbieri - Not The Weapon But The Hand

  Hogarth & Barbieri - Not The Weapon But The Hand 2012 K Scope   1. Red Kite 2. A Cat With Seven Souls 3. Naked 4. Crack 5. Your Beautiful Face 6. Only Love Will Set You Free 7. Lifting The Lid 8. Not The Weapon But The Hand   Dla większości odbiorców to płyta Steve'a Hogartha z Marillion i Richarda Barbieri z Porcupine Tree. Z punktu widzenia fanów art rocka, "Not The Weapon But The Hand" może być jednak nie przekonywająca, bo zamiast muzyki progrockowej otrzymaliśmy elektroniczne, nastrojowe ballady nawiązujące bardziej do twórczości nowofalowo-syntezatorowego Japan, którego Richard Barbieri był członkiem. I dla mnie Barbieri to właśnie przede wszystkim Japan a nie Porcupine Tree, którego wielkim fanem nie jestem. Płyta nawiązuje moim zdaniem do tradycji Japan, choć oczywiście nie bezpośrednio. "Not The Weapon But The Hand" to zbiór pięknych plam akustyczno-syntezatorowych, na tle których śpiewa Steve Hogarth. O dziwo jego dosyć monotonny a według niektórych denerwujący głos pasuje idealnie do muzyki zawartej na płycie. Wokal Hogartha i muzyka Barbieriego tworzą spójną całość. Album rozkręca się powoli, nabierając intensywności. "Red Kite" to piękny, epicki wstęp. Następny "A Cat With Seven Souls" powala pulsującym basem i transowością. To mój "numer jeden" na płycie. "Naked" jest stonowaną balladą przetykaną podniosłymi, ale nie pretensjonalnymi wokalizami Hogartha. "Crack" jest z kolei znacznie bardziej agresywny, okraszony transową motorycznością i niemal industrialnym pazurem. Później jest spokojniejszy "Your Beautiful Face" oraz przepiękny, przejmujący "Only Love Will Make You Free". "Lifting The Lid" pobrzmienia gdzieś echem Future Sound Of London. Całość kończy melodeklamacyjna sekwencja tytułowa "Not The Weapon But The Hand". Wszystko razem to zaledwie osiem kompozycji, ale za to, poza utworem tytułowym, dłuższych. W sumie jednak płyta nie jest za długa. To zaleta, bo dzięki skondensowanej formie, muzyka intensyfikuje emocjonalność, która jest jej cechą charakterystyczną. Solowa twórczość Barbieriego jest dla mnie w większości nużąca. W Porcupine Tree jakoś nie potrafię się zakochać. Marillion z Hogarthem nie lubię. Japan lubię bardzo. Duet Barbieriego z Hogarthem powalił mnie na kolana. Wnioski?  "Not The Weapon But The Hand" to nowa jakość, która przypadnie go gustu ludziom skłaniającym się w stronę elektroniki i/lub wychowanym na brzmieniach nowofalowo-syntezatorowych. Propozycję duetu Hogarth & Barbieri nazwałbym transowym ambientem osadzonym w tradycji falowej, przetworzonym przez doświadczenia progrockowe. Efekt jest urzekający. Z pewnością nie każdego. Ale jeśli ktoś zostanie "trafiony" tą muzyką, to szybko się nie pozbiera. Dla fanów nastrojowej muzyki elektronicznej o dużej intensywności emocjonalnej konieczność. Piękna płyta. [9/10]   Andrzej Korasiewicz 20.06.2012 r.    

Soulsavers (& Dave Gahan) - The Light The Dead See

138 odsłon
Tagi:
  Soulsavers (& Dave Gahan) - The Light The Dead See 2012 V2 Records   1. La Ribera 2. In The Morning 3. Longest Day 4. Presence of God 5. Just Try 6. Gone Too Far 7. Point Sur Pt.1 8. Take Me Back Home 9. Bitterman 10. I Can’t Stay 11. Take 12. Tonight   Soulsavers to duet producencki Richa Machina i Iana Glovera. "The Light the Dead See" jest czwartą płytą projektu. Na dwóch poprzednich głównym wokalistą był Mark Lanegan. Na ostatniej trasie koncertowej Depeche Mode, Soulsavers supportował Depeche. Podobno Gahan był fanem Soulsavers od dawna. Nic więc dziwnego, że wspólne występy zbliżyły ich do siebie. Efektem jest kolaboracja przy najnowszym albumie projektu. Muzykę na płytę stworzyli panowie z Soulsavers (choć na okładce Dave Gahan podany jest jako współautor). Wszystkie teksty napisał i zaśpiewał Dave Gahan. Z wyjątkiem dwóch utworów instrumentalnych mamy więc wrażenie, że słuchamy kolejnej solowej propozycji Dave'a Gahana. Ale muzyka nie ma nic wspólnego z wcześniejszymi solowymi dokonaniami Gahana, ani tym bardziej z twórczością Depeche Mode. Zresztą również Soulsavers gra inaczej niż na swoich wcześniejszych płytach, na których można było znaleźć mroczną i nastrojową elektronikę. Na "The Light The Dead See" mamy do czynienia z muzyką nastrojową i akustyczną, niemal folkową. W połączeniu z przejmującym, nostalgicznym, pełnym zadumy i powagi wokalem Gahana propozycja Solusavers robi oszałamiające wrażenie. Muzyka jest jak płynąca rzeka. Idąc obok można w ogóle nie zwrócić na nią uwagi. Dopiero z upływem czasu wyłania się szum wody i intensywność emocjonalna "The Light The Dead See". Śpiew Gahana nabiera wtedy pasji i mocy. Muzyka pełni rolę  służebną wobec wokaliz Gahana, ale nie drugoplanową, świetnie pomagając wokaliście DM w budowaniu nastroju. Wielu chce widzieć w tym  odskoku Gahana, próbę wyrażenia emocji związanych z ostatnimi problemami zdrowotnymi wokalisty. Pewnie tak jest. Mimo że to nie jest płyta ani elektroniczna, ani synthpopowa pewne jest jedno. Dla fanów głosu Gahana, dla miłośników Depeche Mode otwartych na dobrą muzykę, pozycja obowiązkowa. Piękna i wzruszająca płyta, którą można słuchać po wielokroć. Jak na razie dla mnie jedna z płyt roku. [9/10]   Andrzej Korasiewicz 18.06.2012 r.    

7JK - Anthems Flesh

7JK - Anthems Flesh
2012 Redroom Records

01. Dirt City
02. Dear Claire
03. Krau
04. Wroclaw In The Rain
05. End Of The Year
06. Organ Madness
07. Boxed In Green
08. Maid Of Orleans
09. Planning For Zombie Apocalypse
10. The World's Pain
11. Anthems Flesh
12. 47 Words For Sheffield
13. Dirt Reprise 

7JK to niewątpliwie wydarzenie wydawnicze na polskim rynku szeroko rozumianego "dark independent". Nie tylko zresztą polskim, bo 7JK to projekt Matta Howdena (Sieben) i wrocławskiej Job Karmy a sama płyta miksowana i wydana została w Sheffield, kolebce postpunkowej elektroniki.

Oficjalna premiera płyty miała miejsce 25 maja, czyli stosunkowo niedawno, a jednak wszyscy, którzy mieli napisać o niej lub odnotować jej istnienie już to zrobili. Już sam ten fakt może świadczyć o tym, że album był wyczekiwany. I rzeczywiście dla polskiej sceny to ważne i cały czas rzadkie wydarzenie, kiedy polski klasyk sceny industrialnej współpracuje na równych prawach z zasłużonym przedstawicielem postindustrialnej sceny światowej. Oczywiście kontakty obu "stron" trwają od dawna, ale płyta "Anthems Flesh" świadczy o stopniu "zażyłości" artystycznej Matta Howdena i Job Karmy.

Ultravox - Brilliant

Ultravox - Brilliant
2012 EMI Records Ltd

1. Live 4:11
2. Flow 4:24
3. Brilliant 4:22
4. Change 4:30
5. Rise 4:04
6. Remembering 3:43
7. Hello 5:40
8. One 4:43
9. Fall 4:07
10. Lie 4:35
11. Satellite 3:58
12. Contact 4:31

Ta płyta miała się nigdy nie ukazać. Midge Ure porzucił ideę tworzenia muzyki pod szyldem Ultravox w 1986 roku i bardzo długo nic nie wskazywało na to, żeby miał zmienić zdanie. Dwie płyty wydane przez Billy Currie w latach 90. pod szyldem Ultravox były rozczarowaniem. Po tym niepowodzeniu nazwa Ultravox, wydawało się, przeszła ostatecznie do historii muzyki elektronicznej. A jednak! Po 18 latach od ostatniej studyjnej płyty wydanej pod nazwą Ultravox pt. "Ingenuity" i 26 lat od "U-Vox" uznawanej za ostatnią płytę "prawdziwego" Ultravox, ukazuje się premierowy materiał odrodzonego w 2010 roku klasycznego składu angielskiego klasyka new romantic. Panowie rozkręcali się powoli. Wszystko zaczęło się od reedycji klasycznych płyt Ultravox jako "remaster definitive edition", które sukcesywnie od 2008 roku ukazywały się na rynku. W 2009 roku muzycy oficjalnie ogłosili reaktywację i ruszyli na krótką trasę koncertową "Return to Eden". W kolejnym roku - 2010 - ukazuje się materiał zarejestrowany podczas trasy w formie płyt CD i DVD pt. "Return to Eden: Live at the Roundhouse". W końcu odrodzony Ultravox ogłasza, że rozpoczęły się prace nad nowym materiałem. Czym zelektryzował wszystkich starych fanów Ultravox. Przyznam, że nie wierzyłem, iż ta płyta się ukaże. Gdyby jednak miała się ukazać, obawiałem się, że panowie nie spełnią nadziei, jakie pokładali w nazwę Ultravox fani grupy.

I w końcu jest. Premierowy materiał emerytowanych "nowych romantyków". Jaki jest? Genialny? A może kiepski? Gdy usłyszałem tytułowy "Brilliant", który jako pierwszy dotarł do naszych uszu miałem bardzo mieszane uczucia. Z pewnością nagranie brzmiało jak stare Ultravox, ale wokal Midge Ure'a nie miał już tej energii co kiedyś. Nie ma się co dziwić, bo Midge w tym roku kończy 59 lat, więc młodzieńcem już nie jest, choć starcem jeszcze też nie. To nie jest wypominanie wieku, ale obiektywne stwierdzenie, że każdy się starzeje i nawet nowe płyty dziadków z Rolling Stones nie brzmią tak samo jak te z lat 60. Patrząc z tej perspektywy nowa płyta Ultravox jest genialna.

Ultravox - Lament (Remastered Definitive Edition)

  Ultravox - Lament (Remastered Definitive Edition) 1984/2009 Chrysalis/EMI   CD1: Lament   1. White China 2. One Small Day 3. Dancing With Tears In My Eyes 4. Lament 5. Man of Two Worlds 6. Heart of the Country 7. When the Time Comes 8. A Friend I Call Desire   CD2: Further Listening   1. One Small Day (Special 12" Remix) 2. Easterly (B-side of One Small Day) 3. Lament (Extended 12" version) 4. One Small Day (Limited Edition Remix) 5. Dancing With Tears In My Eyes (Special 12" Remix) 6. Building (B-side of Dancing With Tears In My Eyes) 7. White China (Special Mix, original CD version) 8. Heart of the Country (Instrumental) (B-side of Lament) 9. One Small Day (Final Mix) 10. A Friend I Call Desire (Work In Progress Mix) 11. Lament (Work In Progress Mix) • Track 10, 11 previously unreleased.   "Lament" to czwarty studyjny album Ultravox z Midge Urem oraz siódmy w ogóle, licząc pierwsze trzy płyty z Johnem Foxxem. Wydany w 1984 roku był jedną z oznak, że epoka "new romantic" odchodzi definitywnie do przeszłości. Wydana w tym samym roku co "Lament", płyta "Beat Boy" Visage - już bez Midge Ure'a w składzie - była odejściem od syntetycznego romantyzmu w stronę miałkiego popu. Podobne ewolucje przeszły inne grupy kojarzone z estetyką "new romantic" - A Flock Of Seagulls, Duran Duran, Spandau Ballet. Z jednej strony w muzyce pop upowszechniły się syntezatory i elektroniczna perkusja, co było niewątpliwym sukcesem estetyki "new romantic", z drugiej strony projekty z kręgu "new romantic" przestały być w tym zakresie progresywne. Wypaliły sie pomysły, ale i instrumentarium charakterystyczne dla nowych romantyków spowszedniało. Przestało być więc dla publiczności novum i by utrzymać się w show-biznesie trzeba było szukać nowych rozwiązań. Ten proces dotknął też Ultravox. Jak pokazał czas, tylko nieliczni potrafili sobie z tym poradzić. Większość grup syntezatorowych i noworomantycznych do końca lat 80. albo rozwiązała się  - np. Blancmange, A Flock Of Seagulls, Spandau Ballet, Ultravox - albo zmieniła stylistykę z większym lub mniejszym powodzeniem (Tears For Fears, Talk Talk, Duran Duran), albo kontynuowała działalność na marginesie show-biznesu i z przerwami - OMD, The Human League. Jedynym zespołem, który wywodzi się z tego kręgu i wszedł do pierwszej ligi show-biznesu był Depeche Mode. Właśnie w takim kontekście historyczno-muzycznym ukazała się płyta "Lament".   Muzyka na płycie tkwiła jeszcze w syntezatorowym nowym romantyźmie, ale stała się mniej chropawa, bardziej dostojna, choć również bliższa estetyce pop. W 1984 roku przyjęta została jako bardziej "komercyjna", choć w rzeczywistości poza singlowym hitem "Dancing With Tears In My Eyes", potencjał komercyjny pozostałych siedmiu utworów jest moim zdaniem nikły. Takie utwory jak "When the Time Comes" czy tytułowy "Lament" - ten drugi też został wydany na singlu - są mało przebojowe. Mają za to w sobie dostojeństwo i monumentalizm, ale takiego rodzaju, który rzadko gości na listach przebojów. Dynamiczny utwór kończący oryginalny album "A Friend I Call Desire" również nie jest hitem. Z pewnością natomiast jest najbliższy tradycji "Vienny" czy "Rage In Eden". Właśnie takich utworów zabrakło, moim zdaniem, na tym wydawnictwie. Dużym przebojem został wspomniany "Dancing With Tears In My Eyes". Dzisiaj to chyba najbardziej rozpoznawalny utwór Ultravox, klasyczna "Vienna" jednak rzadziej gości w rozgłosniach radiowych.  Na liście najlepiej sprzedawanych singli w Wielkiej Brytanii osiągnął w 1984 roku 3. pozycję. To drugi największy przebój brytyjski Ultravox (największy to "Vienna" z 1980 r.). Na polskiej LP3 dotarł do 6. miejsca, ale za to był najdłużej goszczącym utworem Ultravox w pierwszej dwudziestce trójkowego zestawienia. Na pewno jest to dobry numer, ale w porównaniu z wcześniejszą twórczością Ultravox jest zbyt uładzony. Ci którzy znają tylko "Dancing With Tears In My Eyes" mają mylne wyobrażenie jaką muzykę gra Ultravox.   O ile "Dancing..." jest udanym numerem, z przebojowym refrenem i udaną rytmiką ozdobioną intrygującym pulsem syntezatorowym, o tyle pierwszy singiel z tej płyty "One Small Day" jest bardzo błahym utworem poprockowym, który rozczarowuje. Numerowi niestety brakuje zarówno polotu jak i dobrego pomysłu. Okraszony jest za to solówką gitarową.  Małym rozczarowaniem jest też dla mnie dwupłytowe "Remastered Definitive Edition" z 2009 roku. Już dziesięć lat wcześniej w 1999 roku ukazało się zremasterowane jednopłytowe wydanie "Lament", na którym znalazło się siedem bonusów. Mimo że "Remastered Definitive Edition" ukazało się na dwóch krążkach, nie zawiera wszystkich bonusów z poprzedniego remasteru - brakuje instrumentalnej wersji "Man of Two Worlds". Jest wprawdzie w sumie jedenaście bonusów - cały drugi krążek - w tym dwa wcześniej niepublikowane, ale pominięcie "Man of Two Worlds (Instrumental)" jest zabiegiem niezrozumiałym z punktu widzenia kolekcjonera. "Lament" nie jest moim zdaniem płytą wybitną, ani nie jest sztandarowym dziełem Ultravox. Po latach album zyskał jednak na szlachetności i z wyjątkiem utworu "One Small Day", który brzmi koszmarkowato, to bardzo solidna i niezła płyta, która z każdym kolejnym przesłuchaniem zyskuje. [7/10]   Andrzej Korasiewicz 28.03.2012 r.    

Kershaw, Nik - Human Racing (2CD Expanded Edition)

178 odsłon
Tagi:
  Nik Kershaw - Human Racing (2CD Expanded Edition) 1984/2012 MCA Records/Universal   CD1: The Album   1. Dancing Girls     3:48 2. Wouldn't It Be Good    4:37 3. Drum Talk     3:10 4. Bogart    4:37 5. Gone To Pieces     3:13 6. Shame On You     3:37 7. Cloak And Dagger     4:55 8. Faces    4:05 9. I Won't Let The Sun Go Down On Me    3:23 10. Human Racing     4:34   CD2: The B-Sides And 12" Mixes   1. Dancing Girls (Extended 12" Remix)     8:05 2. Bogart (Extended 12" Remix)    4:29 3. Monkey Business     3:31 4. Shame On You (Additional Brass Mix)     3:41 5. Drum Talk (Extended 12" Remix)     5:00 6. Faces (Extended 12" Remix)    4:41 7. Dark Glasses     4:16 8. Wouldn't It Be Good (Extended 12" Remix)    6:52 9. Human Racing (Extended 12" Remix)     5:52 10. She Cries     3:48 11. I Won't Let The Sun Go Down On Me (Extended 12" Remix)    6:33 12. Cloak And Dagger (Live At Hammersmith Odeon 1984)     5:07   Nik Kershaw to nieco już dzisiaj zapomniana gwiazdka lat 80. poruszająca się wokół estetyki synth pop. Ten angielski gentleman odniósł w 1984 roku gigantyczny sukces przebojem "Wouldn't It Be Good", którego skalę popularności można chyba porównać tylko do dzisiejszego szaleństwa na punkcie "Somebody That I Used to Know" Gotye. Nik, idąc za ciosem, wydał w 1984 roku album "Human Racing" nagrany w 1983 roku oraz po kilku miesiącach kolejny - "The Riddle", z którego wylansował utwór tytułowy. O tym, że był wówczas niezwykle popularny najlepiej świadczy fakt, że w 1985 roku został zaproszony do zaśpiewania kilku piosenek w czasie Live Aid. Z każdym kolejnym rokiem jednak popularność słabła. Wydany w 1986 roku album pt. "Radio Musicola" został jeszcze zauważony, ale poniósł komercyjną klapę - 47. miejsce na liście najlepiej sprzedawanych płyt w UK, tytułowy singiel dotarł do 43. pozycji w UK. Kolejna płyta pt. "The Works" z 1989 nie została nawet odnotowana w pierwszej setce najlepiej sprzedawanych płyt na Wyspach. Nik Kershaw po tym niepowodzeniu zamilkł wydając przez następnych 10 lat jedynie składanki. Wrócił w 1999 roku albumem pt. "15 Minutes". Od tego czasu wypuszcza co kilka lat kolejne premierowe wydawnictwa, ale niewiele mają one wspólnego z dokonaniami Nika z lat 80.   Okazją do przypomnienie o Niku jest tegoroczna, specjalna reedycja debiutu płytowego. Na pierwszym krążku znajdziemy oryginalny album, na drugim utwory z drugich stron singli oraz miksy z maksisingli. Muzyka jest oczywiście starannie zremasterowana. Jest lepsza selekcja dźwięków, więcej basów i ogólnie dżwięk jest podgłośniony. Choć nie każdy lubi takie sztuczne zwiększanie dynamiki, to jednak brzmi to według mnie dobrze. Z czym mamy do czynienia muzycznie? Już na omawianej, debiutanckiej płycie, słychać, że Nik Kershaw nie należy mentalnie do głównego nurtu synth pop i jakościowa odbiega od stylistyki "new romantic". Wprawdzie płyta jest mocno nasycona syntetycznymi dźwiękami a otwierający płytę "Dancing Girls" jest bardzo interesującym numerem electro, z pulsującym, nerwowym rytmem wybijanym na perkusji elektronicznej oraz szarpanym, chropawym brzmieniem syntezatora. Również w drugim numerze, słynnym "Wouldn't It Be Good" słyszalne są partie syntezatora, ale numer jest o wiele bardziej konwencjonalny i bliższy zwykłego pop rocka. "Drum Talk" zabarwiony jest nieco funkowym rytmem a czwarty utwór pt. "Bogart" to już prosty pop zabarwiony jedynie brzmieniem syntezatora.   Dosyć charakterystyczny i pasujący do synth popu jest nosowy wokal Nika, ale jako całość płytę trudno zaliczyć do nurtu new romantic. W połowie lat 80. używanie elektronicznej perkusji i syntezatorów było tak powszechne, że modzie ulegli nawet przedstawiciele rocka progresywnego - Genesis, Yes - oraz gwiazdy wywodzące się z tradycji soul - Tina Turner, Stevie Wonder. Niewątpliwie "Human Racing" wpisuje się w tę modę i choć muzycznie bliski jest synth popu/new romantic, to faktycznie Nik Kershaw jest raczej gwiazdą głównego nurtu pop. Świadczyć o tym może drugi, bardzo już konwencjonalny przebój pop Nika pt. "I Won't Let The Sun Go Down On Me". Za numer "Dancing Girls" należą się mu jednak prawdziwe owacje, no a hit "Wouldn't It Be Good" jest klasą samą dla siebie, do dzisiaj intensywnie granym przez radiowe stacje.   Ciekawostką jest utwór "Monkey Business". Oryginalnie ukazał się na drugiej stronie singla "Wouldn't It Be Good". Został więc potraktowany jak odpad i w wersji kompaktowej był dotychczas dostępny jedynie na wydawnictwie "The Best Of Nik Kershaw" z 1993 roku, zawierającym oprócz największych przebojów drugie strony singli i miksy z maksisingli. To co dla Nika było odpadem, w Polsce stało się przebojem. Radiowa Trójka po sukcesie "Wouldn't It Be Good" - numer 1 na Liście Trójki w 1984 roku - postanowiła wylansować inny utwór Anglika. Wybór padł właśnie na "Monkey Business". I tak druga strona singla "Wouldn't It Be Good" okazała się drugim, największym polskiem przebojem Nika Kershaw. Utwór "Monkey Business" doszedł do 2. miejsca LP3. Dzięki tej reedycji możemy więc kontemplować w komplecie przeboje z płyty "Human Racing" i wydawnictw powiązanych. Dla fanów brzmień 80's to bardzo cenne wydawnictwo. Choć spodoba się raczej tym, którzy są otwarci również na brzmienie bliższe popu. Bardziej "alternatywni" powinni płytę omijać. [7/10]   Andrzej Korasiewicz 27.03.2012 r.    

Ure, Midge - The Gift (Remastered Definitive Edition)

  Midge Ure - The Gift (Remastered Definitive Edition) 1985/2010 Chrysalis/EMI   CD1: The Gift   1. If I Was 2. When The Winds Blow 3. Living The Past 4. That Certain Smile 5. The Gift 6. Antilles 7. Wastelands 8. Edo 9. The Chieftain 10. She Cried 11. The Gift [Reprise]   CD2: Further Listening   1. No Regrets 2. Mood Music 3. If I Was (Extended Mix) 4. Piano 5. The Man Who Sold The World 6. That Certain Smile (Extended Mix) 7. The Gift (Instrumental) 8. Fade To Grey (Recorded Live In Rehearsals, 27 Sep 1985) 9. Wastelands (Extended Mix) 10. When The Winds Blow (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985) 11. After A Fashion (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985) 12. The Chieftain/The Dancer (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985) 13. Call Of The Wild (Extended Mix) 14. That Certain Smile (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985) 15. The Gift (Recorded Live At Wembley Arena, 23 Dec 1985)   Midge Ure, czyli główna podpora Ultravox po odejściu z U-vox Johna Foxxa, w połowie lat 80. wyraźnie był znużony działalnością w ramach Ultravox. W 1984 roku zaangażował się w pomoc charytatywną i wraz z Bobem Geldofem skomponował utwór pt. "Do They Know It’s Christmas", który następnie, jako Band Aid, wykonała czołówka brytyjskiej sceny pop. Utwór odniósł sukces i to, co w 1982 roku, kiedy Midge Ure wydał pierwszego solowego singla pt. "No Regrets", wydawało się chwilowym kaprysem, zapowiadało tym razem koniec Ultravox. Rozochocony sukcesem "Do They Know It’s Christmas" i perspektywą samodzielności artystycznej, Midge Ure nagrał płytę solową, którą zapowiadał singiel "If I Was". Zarówno piosenka, jak i cała płyta utrzymana była w duchu syntezatorowego popu i stylu Ultravox z okresu płyty "Lament". Piosenka "If I Was" osiągnęła szczyt brytyjskiej listy przebojów a także polskiej Listy Przebojów Programu Trzeciego. Sztuka ta nie udała się ani wcześniej, ani później żadnemu singlowi wydanemu pod szyldem Ultravox - najbliżej w UK był utwór "Vienna", który w 1980 roku osiągnął 2. miejsce a w LP3 najwyżej zaszedł utwór "All Fall Down" z pożegnalnej płyty z 1986 roku.  Z jednej strony fani Ultravox cieszyli się, że mają więcej muzyki do słuchania w duchu Ultravox, z drugiej strony solowy sukces Midge Ure'a zapowiadał rychły koniec Ultravox. Co, niestety, nastąpiło w roku kolejnym po wydaniu "U-vox".   Jaka muzyka jest na "The Gift"? Bardzo bliska stylistyce Ultravox znanej z płyty "Lament", wydanej rok wcześniej. Choć widać większe inklinacje Midge Ure'a w stronę pop rocka. Mamy tutaj cover Jethro Tull - "Living The Past" - który brzmi jak oryginalny utwór Midge Ure'a. Są piękne synthpopowe ballady: tytułowa oraz "Wastelands". Jest bardziej eksperymentalny i nostalgiczny numer "Edo". Są też liczni goście zaproszeni na sesję, m.in.: Mark King (Level 42), Mark Brzezicki (Big Country). No i przede wszystkim jest wspomniany hit "If I Was". Słucha się tego przyjemnie, choć całość szczególnie nie porywa. Ot, solidny, syntezatorowy pop z jednym miażdżącym przebojem. Ale dla fanów Ultravox jest to pozycja obowiązkowa. Zwłaszcza, że "The Gift", to właściwie jedyna płyta Midge Ure'a wyraźnie nawiązująca brzmieniowo do twórczości Ultravox. Zaryzykowałbym tezę, że jest nawet bardziej "ultravoksowa" niz ostatnia płyta macierzystego zespołu "U-vox".   To że Midge Ure powoli odchodził od synth popu to tak naprawdę nic dziwnego. Przecież ten szkocki wokalista i gitarzysta zaczynał karierę w punkowo-nowofalowych zespołach The Rich Kids i Silk. Przez kilka miesięcy był w 1979 roku gitarzystą... Thin Lizzy i nawet po dołączeniu do Ultravox i występach w ramach syntezatorowego Visage, współpraca z Philem Lynottem nie wygasła. Znając początki kariery Midge Ure'a  zawsze dziwiłem się jak to się stało, że w latach 80. stał się jedną z ikon muzyki syntezatorowej. Ciekawostką niech będzie fakt, że niewiele brakowało, by Midge Ure został  wokalistą... Sex Pistols. Taką propozycję złożył mu w połowie lat 70. Malcolm McLaren. Na szczęście Midge Ure ją odrzucił. Na szczęście dla Sex Pistols i sceny new romantic :).   "The Gfit" w 2010 roku doczekała się dwupłytowej edycji specjalnej. Na pierwszym krążku znajdziemy oryginalny album. Na drugiej płycie jest sporo rarytasów, które w końcu zostały zgromadzone w jednym miejscu. Niestety, nie jest idealnie. Brakuje drugiego singla Midge Ure'a z 1983 roku pt. "After A Fashion". Wprawdzie utwór jest, ale w wersji koncertowej z 1985 roku. Żeby mieć wersję studyjną, trzeba kupować którąś z licznych składanek Szkota. Nie ma również singlowej wersji przeboju Midge Ure'a z 1986 roku pt. "Call Of The Wild". To drugi największy polski przebój wokalisty. Na Liście Trójki osiągnął 3. pozycję, w UK już tak dobrze mu nie poszło - doszedł do miejsca 27.. Zamiast wersji singlowej mamy wydłużoną wersję "Call Of The Wild" z maksisingla. Też dobrze, ale singlowa wersja również powinna się tu znaleźć. Poza tymi niedociągnięciami mamy zarówno pierwszy singiel z 1982 roku "No Regrets" wraz z utwoerem ze strony B pt. "Mood Music", unikatowy cover Davida Bowiego pt. "The Man Who Sold The World", wydany również w 1982 roku oraz bogaty zestaw stron B i utworów z maksisingli a także niepublikowane wcześniej nagrania koncertowe. Pozostaje pewien niedosyt, ale mimo braków "The Gift" (Remastered Definitive Edition) jest pozycją wartą uwagi, a dla fanów Ultravox pozycją obowiązkową. [7/10]   Andrzej Korasiewicz 27.03.2012 r.  

Clan Of Xymox - Medusa

Clan Of Xymox - Medusa
1986 4AD

1. Theme I
2. Medusa
3. Michelle
4. Theme II
5. Louise
6. Lorretine
7. Agonised By Love
8. Masquerade
9. After the Call
10. Back Door

"Medusa" to płyta zasługująca na garść superlatyw. Najjaśniejsza w dorobku Clan of Xymox, jedna z najlepszych w całym katalogu starej 4AD, a także wśród najważniejszych alternatywnych dzieł lat 80. Można śmiało stwierdzić, że jest to album prawdziwie kultowy i legendarny. Na swojej drodze zainspirował całe pokolenie muzyków, przyczynił się do rozwoju stylu darkwave i muzycznej subkultury gothic i po latach wciąż zachwyca starszych fanów.

Chociaż jego fragmenty powracają na koncertach CoX, na czele z obowiązkową "Louise", to czas tego albumu należy uznać za bezpowrotnie przeszły. Jego siłą sprawczą była kombinacja trzech głosów, indywidualności i wrażliwości w osobach Ronny'ego Mooringsa, Anke Wolbert i Pietera Nootena. Rozpędzeni sukcesem debiutu, inspirowani swoim czasem i miejscem, stworzyli muzykę po części mroczną i majestatyczną, po części kruchą i intymną. I ponad wszystko przebojową.

Alphaville‎ - The Breathtaking Blue

182 odsłon
Tagi:

Alphaville‎ - The Breathtaking Blue
1989 WEA

1. Summer Rain
2. Romeos
3. She Fades Away
4. The Mysteries Of Love
5. Ariana 
6. Heaven Or Hell 
7. For A Million 
8. Middle Of The Riddle
9. Patricia's Park
10. Anyway

Marianowi Goldowi można zarzucić dużo, ale z pewnością nie brak ambicji. Po dwóch znakomitych albumach przyszła kolejna próba - przełom dziesięcioleci i koniec popytu na pop lat 80. To był niesamowity czas, w którym zmieniał się świat pod wieloma względami. Przemiany były doskonale zarysowane także w pop-kulturze, gdzie etosowi lat 80. zaczęto mówić zdecydowane Stop! Nastał czas buntu i rocka, brudu i grunge'u, w klubach królował house, do głosu doszli też raperzy. Wszelkie odmiany popu, które królowały w latach 80. po prostu wyblakły. Tylko najlepsi przetrwali - nie bez przeszkód - w świadomości nowego pokolenia. Dla Alphaville biletem w nowe dziesięciolecie miał być właśnie "The Breathtaking Blue". 

Gold i jego kompani, z pomocą Klausa Schulze i Rainera Blossa nagrali być może najambitniejszy z dotychczas wydanych albumów. Zespół postanowił pójść objętą już wcześniej ścieżką pop-rocka. Postawiono na inny niż dotychczas klimat, większą różnorodność kompozycji, przy całym bogactwie aranżacji znanej z poprzedniej płyty. Powstała płyta melancholijna, łzawa, tajemnicza, wypełniona w większej części przez eleganckie ballady niż dynamiczne hity. Pochodzące z niej przeboje - "The Mysteries of Love" i doskonałe "Romeos" - są bardzo mylące wobec reszty albumu; zamiast nich wystarczy rzut ucha na otwierający album "Summer Rain" i wszystko stanie się jasne. To właśnie tak Gold to sobie wymyślił - ukazanie popu w jego możliwie najwyższej, najdojrzalszej formie.

Digital Angel - On The Side Of The Angels

132 odsłon
Tagi:

Digital Angel - On The Side Of The Angels
2010 Alchera Visions

01. Not The First
02. Winter
03. Europe Dies
04. Is There Tomorrow
05. When It Rains
06. Zita
07. Alive Inside
08. Nothing Lasts Forever
09. We Could Be One
10. The Sky Wont Fall
11. Listen Up
12. Again

Digital Angel to wrocławski zespół grający mieszankę synth pop i dark wave. Powstał w 2006 roku jako muzyczny projekt Steffana z innej wrocławskiej formacji  d’Archangel. "On The Side Of The Angels" to debiut płytowy z 2010 roku. Składa się na niego dwanaście zgrabnych, dynamicznych kompozycji elektropopowych zabarwionych nieco "mrocznym" entourage'em. Jeśli chodzi o sposób śpiewania wokalisty, to czasami przywodzi na myśl frontmana Dioramy, czasami brzmi bardziej "płasko", charakterystycznie dla grup klasycznie synth popowych, jednak muzyka często jest "futurepopowa". Debiutancki album Digital Angel nie jest jakimś szczególnie wybitnym dziełem, ale słucha się go bardzo dobrze. Minusem może byc fakt, że po wysłuchania trudno zapamiętać jakiś konkretny numer. Wszystkie są do siebie podobne. Z drugiej strony, paradoksalnie, może to być zaletą, ponieważ utwory są na dobrym, równym poziomie i dzięki temu wchodzą "gładko". "On The Side Of The Angels" to bardzo przyjemna muzyka, na poziomie - coś dla fanów odrodzonego w latach 90. Clan Of Xymox. Płyta powinna sposobać się równiez miłośnikom electro popu i tanecznego gotyku. [6.5/10]

Andrzej Korasiewicz
01.03.2012 r.

Cieplarnia - Przebudzony

181 odsłon
Tagi:

Cieplarnia - Przebudzony
2009 2.47 Records/EMI Music Poland

1. Do wtóru i bez końca
2. Ze snu
3. Nie ja sam
4. Pokochaj inercję
5. Toczy twoje wnęrze
6. Aberracja
7. Czekałem
8. Płoń, płoń
9. Wieńce
10. Bez słońca

Czasami jest tak, że do pewnej muzyki trzeba dojrzeć. Niekoniecznie dlatego, że jest to twórczość szczególnie wybitna. Można zwyczajnie trafić na moment, kiedy dana płyta "nie wchodzi". Niby wiadomo, że muzyka jest obiektywnie rzecz biorąc dobra, kompozycje są w porządku, do brzmienia nie można się przyczepić, teksty nie są szczególnie głupie a stylistyka jest w twoim typie. A jednak coś nie zaskakuje. Po odleżeniu się, przychodzi chwila, kiedy wszystko zaczyna "trybić". Tak właśnie miałem z płytą Cieplarni. Leżała u mnie ponad dwa lata i dopiero niedawno "chwyciła". To niejako wytłumaczenie dlaczego tak długo zwlekałem z recenzją.

Cieplarnia to rzeszowski projekt, który w 2009 roku zelektryzował miłośników polskiej sceny nowofalowej z lat 80. Grupa zupełnie otwarcie postanowiła nawiązać do twórczości takich wykonawców jak: Madame, Made In Poland, Variete, 1984. Nawiązanie jest dosłowne, poniewaz Maciej Dobosz, wokalista Cieplarni, wraz z kolegami postanowili nagrać płytę, która będzie odtwarzać tamto brzmienie. Ze szczególnym uwzględnieniem klimatu charakterystycznego dla tzw. "sceny rzeszowskiej". Trzeba przyznać, że pomysł został zrealizowany zadziwiająco dokładnie. Brzmienie uzyskane na "Przebudzonym" jest bardzo zbliżone do tego z lat 80. Najbardziej przypomina trzy zespoły: Made In Poland, 1984 i Variete. A ponieważ każda z tych grup miała swój własny, charakterystyczny dla siebie klimat, wytworzenie takiego klimatu udało się również Cieplarni. Bo Cieplarnia nie przypomina w całości żadnego z wymienionych zespołów. W poszczególnych utworach pobrzmiewają jedynie echa muzyki wymienionych. Rzeszowianom udało się uzyskać własne brzmienie, tworząc tym samym nowy rozdział muzyczny polskiej nowej fali.

Deathcamp Project - Paintings

170 odsłon
Tagi:

Deathcamp Project - Paintings
2011 Alchera Visions

1. Predestination
2. Too Late
3. Cold The Same
4. No Cure
5. About:Blank
6. Betrayed
7. Through The Fire
8. Painthings
9. Scars Remain
10. Kłamać 

Deathcamp Project to wyjątkowy zespół dla polskiej sceny dark independent. Zaczynał dziesięć lat temu, kiedy następował bujny rozwój Castle Party i kiedy w Polsce przebijała się świadomość o istnieniu sceny electro. Wtedy za gotyk w Polsce uznawano Artrosis i Closterkeller a słowa gotyk i electro wykluczały się wzajemnie co powodowało, że organizatorzy festiwalu w Bolkowie nawet nie śmiali zapraszać wykonawców z kręgu electro. I właśnie w takich okolicznościach narodził się Deathcamp Project. Muzycy bynajmniej nie mieli nic wspólnego z electro, ale nie chcieli grać również "gotyku" a la Artrosis. Zafascynowani byli klasycznym, europejskich, "nowofalowym" gotykiem oraz amerykańskim deathrockiem. I właśnie, jeśli pamięć mnie nie myli, panowie, choć wywodzili się raczej z metalowych klimatów, chcieli grać właśnie polskiego death rocka, ewentualnie skrzyżowanego z Fields Of The Nephilim. 

Deathcamp Project szybko wydał jedno demo, drugie demo i jeszcze szybciej zdobył uznanie rosnącej garstki fanów klasycznego gotyku. Po kilku latach od chwili powstania, kluczborski duet był już właściwie gwiazdą na rodzimym podwórku. Ale nadal nie miał na swoim koncie oficjalnego płytowego debiutu a jedynie kilka garażowych demówek. Może to i dobrze, bo muzycy rozwijali swój styl, m.in. wzbogacając swoje brzmienie o elementy electro. W 2008 roku, po siedmiu latach istnienia, Deathcamp Project wydał pełnoprawdą płytę "Well-Known Pleasures". Zarzucano jej pewną niespójność, ale była to bez wątpienia produkcja o światowym wymiarze.

Talk Talk - Laughing Stock

Talk Talk – Laughing Stock
1991 Verve Records, Polydor

1. Myrrhman
2. Ascension Day
3. After The Flood
4. Taphead
5. New Grass
6. Runeii

Kto raz usłyszy "Laughing Stock" ten już nigdy stamtąd nie wróci. Piąty i ostatni album Talk Talk równie mocno zasługuje na grand prix i miano arcydzieła, co dwa poprzedzające go albumy tej enigmatycznej grupy. Spór o palmę pierwszeństwa nie ma tu żadnego sensu, a jedynie pokazuje jaką mocą twórczą dysponowali wówczas ci upadli wizjonerzy popu. 

Świat muzycznej konsumpcji z przełomu dekad nie potrafił dostrzec tej płyty równie mocno, co następne pokolenie. Po latach album okrzyknięto protoplastą post-rocka. Jednak światło jakie niósł Mark Hollis wyprzedziło swój czas tylko po to, aby bezpowrotnie zgasnąć. Niewykluczone, że to jedynie potęguje legendę jaka otacza Talk Talk. 

Classix Nouveaux - La Verite

Classix Nouveaux - La Verite 1982/2002 EMI/Cherry Red Records   01. Foreward 02. Is It A Dream 03. To Believe 04. Becouse You Are Young 05. Six To Eight 06. La Verite 07. Never Again 08. It''s All Over 09. 1999 10. I Will Return 11. Finale 12. It's Not Too Late 13. Where To Go   Classix Nouveaux to zespół szczególny dla Polski. Ta brytyjska grupa została utworzona w 1979 roku przez wokalistę Sala Solo i basistę Mike'a Sweeneya, związanych wcześniej z nowofalowymi grupami The News i X-Ray Spex. Classix Nouveaux był już zespołem w pełni syntezatorowym, zaliczającym się do powstałego właśnie nurtu "new romantic". Brytyjczycy wyróżniali się na tle innych wykonawców wyjątkowym wizerunkiem. Wokalista Sal Solo był kompletnie łysy, co na tle innych wykonawców, nie tylko new romantic, było w latach 80., kiedy raczej zapuszczano włosy i tleniono je, dosyć szokujące.    Dlaczego zespół ma szczególne znaczenie dla Polski? Ci którzy pamiętają tamte czasy, albo o nich czytali wiedzą doskonale. Przypominam więc tylko, że Classix Nouveaux był w Polsce megagwiazdą. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że ta brytyjska grupa na swojej macierzystej Wyspie nie zdobyła niemal żadnej popularności. Na początku 1984 roku, kiedy w Polsce zaczęło się na punkcie Classix szaleństwo, grupa postanowiła z powodu braku sukcesów zawiesić działalność. Dość powiedzieć, że zespół reaktywował się specjalnie, by odbyć trasę koncertową w Polsce. Popularność w Polsce została udokumentowana w filmie muzycznym "To tylko Rock" w reżyserii Pawła Karpińskiego, w którym grupa wystąpiła. Płyta "La Verite" to drugi album w dyskografii grupy i zarazem jej największy sukces komercyjny na Wyspach. Doszedł do... 44 miejsca listy najlepiej sprzedających się albumów brytyjskich. Zawiera również największy brytyjski przebój Classix "Is It A Dream", który osiągnął w kwietniu 1982 roku 11. miejsce na brytyjskiej liście przebojów. Na tym albumie jest też pierwszy polski przebój, dzięki któremu Polacy odkryli grupę pt. "Never Again". Doszedł do 4. miejsca Listy Przebojów Pr. III w połowie 1983 roku, kiedy zespół przygotowywał już następną (i zarazem ostatnią) płytę pt. "Secret". I to właśnie nagrania z trzeciej płyty przyniosły Classix prawdziwą popularność w Polsce. Mimo że "Secret" było albumem bardziej komercyjnym, popowym i zawierał kilka niekwestionowanych hitów, w Wielkiej Brytanii przeszedł całkiem bez echa. To z tego powodu muzycy popadli we frustrację, której nie ukoiła gwiazdorska pozycja grupy w Polsce.   "La Verite" rozpoczyna minutowe intro "Foreward", które płynnie przechodzi we wspomniany brytyjski przebój "Is It A Dream". O brzmieniu grupy stanowi połączenie głębokiego, basowego wokalu Sala Solo, elektroniczna perkusja charakterystyczna dla pierwszej połowy lat 80., syntezatorowe, masywne tło oraz wyraźnie słyszalna linia basu. Całość dopełniają chórki często powtarzające wokalizy Sala Solo. Brzmienie porównywane było przez brytyjskich krytyków do twórczości Duran Duran, ale zaiste do dzisiaj nie wiem dlaczego. Classix Nouveaux brzmi, moim zdaniem, oryginalnie i niepodrabialnie. Z drugiej strony twórczość Classix ma wszystkie właściwości stylu new romantic i syntezatorowego popu pierwszej połowy lat 80. Na płycie oprócz dynamicznych, parkietowych hitów w rodzaju "Is It A Dream", "Becouse You Are Young", "Never Again", "1999" są również spokojne, romantyczne - choć cały czas syntezatorowe - numery w rodzaju "To Believe", "La Verite" a także podniosłe, patetyczne jak "I Will Return". Są też krótkie, instrumentalne przerywniki. Oprócz wspomnianego intro, niemal dwuminutowy "Six To Eight" a także kończący oryginalne winylowe wydanie płyty "Finale". Na kompaktowej reedycji z 2002 roku dodano dwa utwory z drugich stron singli: "It's Not Too Late" i "Where To Go".   "La Verite" to z pewnością nie jest wielkie dzieło sztuki. Ale niesie ze sobą wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy stylu new romnantic, a jednocześnie trudno posądzać grupę o naśladownictwo. Classix Nouveaux nie wyznaczał styli, nie kreował gustów i nie ma swoich epigonów. Ale tym, którzy pamiętają lata 80. na trwałe wpisał się w pamięć. I dlatego nie można obok tej płyty przejść obojętnie. [7.5/10]   Andrzej Korasiewicz 25.01.2012 r.

Simple Minds - New Gold Dream (81–82–83–84)

Simple Minds - New Gold Dream (81–82–83–84)
1982 Virgin

1. Someone Somewhere In Summertime
2. Colours Fly and Catherine Wheel
3. Promised You A Miracle
4. Big Sleep
5. Somebody Up There Likes You
6. New Gold Dream (81/82/83/84)
7. Glittering Prize
8. Hunter and the Hunted
9. King Is White and in the Crowd

Niełatwo jest pisać o swoich ulubionych albumach bez popadania w ton pustego zachwytu. Wszelkim recenzjom więcej wiarygodności dodają słowa krytyki niż serdecznego zauroczenia - dlatego też na początek trochę żółci. Ten album posiada jedną z najbardziej odpychających okładek jakie znam. Zresztą element graficzny nigdy nie był mocną stroną dyskografii Simple Minds. Ponadto, sam tytuł płyty mylnie sugeruje coś w rodzaju wybiegającej w przyszłość kompilacji (de facto, zespół w tym samym roku wydał składankę o ładniejszym tytule "Celebration"). 

Przechodząc do meritum, czyli muzyki: można, a nawet warto się spierać, czy "New Gold Dream (81-82-83-84)" jest najlepszą pozycją w wielowątkowym dorobku płytowym Simple Minds. Poza wszelką wątpliwością jest to, że dla zespołu Jima Kerra i Charliego Burchilla był to album przełomowy. Po okresie debiutu, obrony i eksperymentu, podsumowanych wspomnianą wyżej kompilacją, skład zespołu był wciąż niestabilny, przez co niejasny pozostawał kierunek w którym chcieli podążać. Należało sobie odpowiedzieć - co dalej? 

New Order - Movement

New Order – Movement
1981 Factory

1. Dreams Never End    3:13
2. Truth    4:37
3. Senses    4:45
4. Chosen Time    4:07
5. ICB    4:33
6. The Him    5:29
7. Doubts Even Here    4:16
8. Denial    4:20

Recenzję poświęcam Olegowi Staniszewskiemu, tragicznie zmarłemu na wiosnę 2011 roku liderowi ukraińskiej grupy Happy End oraz jego kolegom - Serhijowi Boyko, Ostapowi Lewickiemu i Wolodymirowi Szymanskiemu, którzy kontynuują działalność artystyczną pod inną nazwą.

Jest to najpiękniejsza płyta o męskiej przyjaźni

Duran Duran - All You Need Is Now

Duran Duran - All You Need Is Now
2011 - Tape Modern/Mystic

01. All You Need Is Now
02. Blame The Machines
03. Being Followed
04. Leave A Light On
05. Safe (In The Heat Of The Moment)
06. Girl Panic!
07. A Diamond In The Mind
08. The Man Who Stole A Leopard
09. Other People's Lives
10. Mediterranea
11. Too Bad You're So Beautiful
12. Runway Runaway
13. Return To Now
14. Before The Rain

Duran Duran to jedna z tych gwiazd lat 80., która niemal nieprzerwanie działa na rynku muzycznym do dzisiaj. Nie licząc kilku krótkich przerw i załamań kariery, kiedy muzycy mieli dość siebie i zespołu, Simon Le Bon wraz z kolegami próbuje cały czas utrzymać się w show-biznesie i robi to dosyć skutecznie. Na początku lat 80. Duran Duran był megagwiazdą. Reakcje fanów na koncertach przypominały niemal "bitlemanię" a Depeche Mode mógł grać na nich rolę supportu. Popularność Duranów zaczęła słabnąć w połowie lat 80.. Grupa konksekwentnie nagrywała jednak kolejne płyty. Konsekwencja została nagrodzona w 1993 roku, kiedy Durani nagrali krążek pt. "Duran Duran (The Wedding Album)" i wylansowali z niego dwa wielkie przeboje: "Ordinary World" i "Come Undone". Przez chwilę grupa znów świeciła dawnym blaskiem.

Następne wydawnictwa przechodziły jednak bez echa. Mimo że Duran Duran próbowali różnych sposobów, by dotrzeć do nowych odbiorców. Unowocześniali brzmienie, nagrali płytę z coverami - "Thank You", 1995 - a nawet zaprosili do produkcji albumu "Red Carpet Massacre" (2007) modnych gigantów współczesnego popu - Timbalanda i Justina Timbarlake'a. Nic z tego. Grupa wylansowała wprawdzie kilka drobniejszych przebojów, ale nie udało się dotrzeć do młodzieży i pozyskać nowych fanów. Starzy fani natomiast wyrośli ze słuchania takiej muzyki, zajmując się raczej zarabianiem pieniędzy i niańczeniem dzieci. Owszem, można było czasami posłuchać Duran Duran, ale nikogo nie interesowały nowe płyty, jedynie składanki z największymi przebojami.

Blancmange - Blanc Burn

Blancmange - Blanc Burn 2011 Proper Records   1. By the Bus Stop @ Woolies 2. Drive Me 3. Ultraviolent 4. The Western 5. Radio Therapy 6. Probably Nothing 7. I'm Having A Coffee 8. Don't Let These Days 9. WDYF 10. Don't Forget Your Teeth 11. Starfucker   Fala retro zalewa rynek muzyczny. Nie dość, że młodzi  - Junior Boys, Cut Copy - próbują od kilku lat nawiązać do brzmień 80's, to wracają również starzy. Czasami powroty są bardzo zaskakujące. Tak było w przypadku Red Box i tak jest z reaktywacją duetu Blancmange. Pisałem o nim na łamach AP jakiś czas temu w ramach wspomnień o grupach zapomnianych i nawet przez myśl nie przyszło mi, że Blancmange wróci. W latach 80. Blancmange pozostawili po sobie trzy płyty i kilka umiarkowanych przebojów. Na pewno jednak byli jednym z bardziej interesujących projektów kojarzonych z estetyką new romantic. Co jednak skłoniło panów do nagrania po 26 latach przerwy nowej płyty? Nie mam pojęcia. Możliwe, że sentyment podobny do tego, jaki mają słuchacze wykopujący zapomniane płyty synth pop i new wave z lat 80.. Możliwe, że panowie usłyszeli Junior Boys i stwierdzili - "Kurcze, przecież my to graliśmy już 30 lat temu".   Co przynosi nowa produkcja Blancmange? Na pewno brzmienie jest unowocześnione. Przeciwnie niż na najnowszej płycie Duran Duran, nie jest to powrót do klimatu z pierwszej połowy lat 80., ale próba kontynuacji własnej twórczości zatrzymanej w 1985 roku. Czy udana? Mam do tego bardzo ambiwalentny stosunek. Na pewno płyta nie porywa. Tutaj nie słychać 80's. Z drugiej strony jeśli porówna się ją ze wspomnianymi już Junior Boys, to Blancmange nie ma czego się wstydzić. Jednak wątpię, żeby Brytyjczycy przekonali do siebie młodzież. Ta będzie wolała "swoich". Czy nowa muzyka Blancmange może przekonać "starszą młodzież"? To chyba bardzo indywidualna sprawa. Spotkałem się z entuzjastycznymi ocenami "Blanc Burn". Mnie płyta podoba się bardzo umiarkowanie. Denerwujące jest użycie vocodera. Niestety, ale kojarzy mi się to zawsze z Cher i to nie jest dobre skojarzenie w moim przypadku. Rozumiem, gdyby był w tym jakiś głębszy zamysł artystyczny, ale ja go nie widzę. Zabieg z vocoderem raczej wygląda mi tak: "użyjmy od czasu do czasu vocodera. Będzie fajnie". Niestety, ale nie jest fajnie.   Przekonujący jest numer "Drive Me", w którym czuć ducha 80's, ale nie brzmi jak ramotka. Niezrozumiała jest próba kopiowania Kraftwerk w utworze pt. "Radio Therapy". Klimat Yello czuć w "Don't Forget Your Teeth". Numer "Don't Let These Days" brzmi trochę jak future pop w stylu Assemblage 23. No i właśnie. Nowa produkcja Blancmange może spodobać się fanom 80's, którzy współcześnie odpłynęli w kierunku future popu. Bo "Blanc Burn" nie ma klimatu 80's, ale z drugiej strony brzmi archaicznie. Tylko to jest archaizm raczej w stylu lat 90.. Czy "Blanc Burn" to dobra płyta? Jestem nieco skonfundowany. Nie do końca wiem jak ocenić nowy Blancmange. Jak na rok 2011, nie spełnia moich oczekiwań. Nie jest to ani nowoczesna elektronika, ani dobra muzyka synth popowa nawiązująca do 80's. Płyta podoba mi się w stopniu bardzo średnim. Nie mam ochoty do niej wracać a kolejne próby powrotu nie kończą się entuzjastyczną weryfikacją oceny albumu. Z drugiej strony nie jest to ewidentnie zła muzyka. Może jeszcze kiedyś odkryję w niej coś, co teraz mi umyka? [6/10]   Andrzej Korasiewicz 16.09.2011 r.  

Badalamenti, Angelo - Music From Twin Peaks - Soundtrack

Angelo Badalamenti - Music From Twin Peaks - Soundtrack
1990 Warner Bros. Records

01. Twin Peaks Theme
02. Laura Palmer's Theme
03. Audrey's Dance
04. The Nightingale (vocal by Julee Cruise)
05. Freshly Squeezed
06. The Bookhouse Boys
07. Into The Night (vocal by Julee Cruise)
08. Night Life In Twin Peaks
09. Dance Of The Dream Man
10. Love Theme from Twin Peaks
11. Falling (vocal by Julee Cruise)

Chyba każdy pamięta wielki przebój wśród seriali telewizyjnych, jakim okazało się "Miasteczko Twin Peaks" Lyncha. Ta duszna, klaustrofobiczna, a jednocześnie tajemnicza atmosfera filmu nie dająca porównać się z niczym innym, bardzo wiele zawdzięczała ścieżce dźwiękowej doskonale podkreślającej nastrój. Kompozytor Angelo Badalamenti stworzył bodajże swoje najsłynniejsze dzieło właśnie w postaci "Twin Peaks Theme".

Płytę otwiera motyw znany z czołówki filmu z mrocznymi "plamami" syntezatorów, a Badalamenti w dalszych częściach soundtracku jeszcze nieraz posłuży się charakterystycznie brzmiącym Fender Bass VI, nadającym ton i charakter kompozycji. "Laura Palmer's Theme" ponownie zabiera nas w krainę mroku... Ciemne tła syntezatorów oraz fortepian napędzający powoli rozwijający się utwór - to jest właśnie to, co oprócz obrazu przykuwało widzów "Miasteczka Twin Peaks" do telewizora. "Audrey's Dance" utrzymano w stylistyce nawiązującej do jazzu. Nie trzeba nawet oglądać filmu, by wyobrazić sobie zadymiony duszny klub w niebezpiecznej części miasta, słuchając tej ścieżki. "The Nightingale" - powolny "hymn" z chórkami oraz ponownie użytym Fender Bass VI jest jednym z największych muzycznych skarbów z "Twin Peaks Theme".

Various - Scarface (Music From The Original Motion Picture Soundtrack)

Various – Scarface (Music From The Original Motion Picture Soundtrack)
1983 MCA Records

1. Paul Engemann – Scarface (Push It To The Limit)    3:03
2. Deborah Harry – Rush Rush 3:38
3. Amy Holland – Turn Out The Light    3:31
4. Maria Conchita – Vamos A Bailar 3:42
5. Giorgio Moroder – Tony's Theme    3:10
6. Amy Holland – She's On Fire    3:44
7. Elizabeth Daily – Shake It Up    3:45
8. Beth Andersen – Dance Dance Dance    2:34
9. Elizabeth Daily – I'm Hot Tonight    3:13
10. Giorgio Moroder – Gina's And Elvira's Theme    5:02

W historii muzyki zawsze co jakiś czas pojawiają się płyty - składanki, będące niejako definicją całej epoki. Opisywana przeze mnie ścieżka dźwiękowa znanego filmu "Człowiek z blizną" (ang. "Scarface") może śmiało wpisać się w nurt płyt doskonale charakteryzujących pop/rock lat 80. O ponadczasowości nagrań zamieszczonych na krążku świadczy chociażby fakt wykorzystania większości z nich w grze "Grand Theft Auto 3" wydanej w XXI wieku!

Album rozpoczyna bardzo dynamiczny "Push It To The Limits" Paula Engemanna. Kto nigdy nie słyszał tego utworu i bardzo charakterystycznego wstępu na syntezatorach - o tym można powiedzieć wprost, że nie ma pojęcia o "80's". Piosenka wielokrotnie była grana przez różne stacje radiowe, pojawiała się także w TV czy na dyskotekach - aż do zmęczenia słuchaczy jej obecnością. Bez wątpienia jest jednym z ważniejszych szlagierów ogólnie pojętego "popu" poprzedniej epoki.

A-ha - Memorial Beach

150 odsłon
Tagi:

A-ha - Memorial Beach
1993 Warner Bros. Records

1. Dark Is The Night For All    3:46
2. Move To Memphis    4:22
3. Cold As Stone    8:19
4. Angel In The Snow    4:13
5. Locust    5:08
6. Lie Down In Darkness    4:31
7. How Sweet It Was    6:02
8. Lamb To The Slaughter    4:20
9. Between Your Mama And Yourself    4:15
10. Memorial Beach    4:36

Płyta nosi tytuł "Memorial Beach". W moim odczuciu, jest to jeden z najbardziej nijakich tytułów w historii fonografii muzyki rozrywkowej. Do tego pretensjonalną okładkę zdobi niedbale okryty kurtką tors Mortena Harketa w jasnych dżinsach. A ogniste litery tworzące napis "a-ha" na czarnym tle sugerują, że środek jest jeszcze gorętszy i bardziej mroczny niż front.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby tę płytę wydał ktoś inny, np. Simple Minds albo U2. Wtedy ta pop-rockowa celebracja jaka z niej epatuje miałaby swoje uzasadnienie. Tymczasem Norwegowie z A-ha, którzy jeszcze kilka lat temu byli formacją synth-popową, całkowicie zamienili syntezatory na gitary, a wiekopomne melodie na najzwyklejszy czad. W takich momentach lubi pojawiać się pytanie: czy to źle? Na co cyniczny recenzent ma już gotową ripostę: nie, ale kogo to obchodzi?

A-ha - East Of The Sun West Of The Moon

A-ha - East Of The Sun West Of The Moon
1990 Warner Bros. Records

1. Crying In The Rain    4:25
2. Early Morning    2:59
3. I Call Your Name    4:54
4. Slender Frame    3:42
5. East Of The Sun    4:47
6. Sycamore Leaves    5:22
7. Waiting For Her    4:49
8. Cold River    4:40
9. The Way We Talk    1:30
10. Rolling Thunder    5:43
11. (Seemingly) Nonstop July    2:55

Każda dobra passa kiedyś się kończy. A ta, która sprzyjała w latach 80. nasłynniejszej norweskiej grupie muzycznej, trwała dostatecznie długo, aby dać światu trzy genialne albumy. Cóż więcej można oczekiwać od zespołu, którego przeboje stają się symbolami epoki, który rozpuszcza serca kobiet jak masło w letnim słońcu i który dostarcza jedną z najlepszych piosenek w całej serii filmów o Jamesie Bondzie? Na to pytanie odpowiedzi fanów i samego zespołu zwykle bardzo się różnią. Tak bardzo, jak różne bywają reakcje na efekty owego dylematu w postaci albumu z góry skazanego na porażkę.

Mogę sobie wyobrazić zaskoczenie fanów A-ha, którzy w 1990 r. otrzymali od swoich bogów z Walhalli krążek "East Of The Sun, West Of The Moon". Nie ma tu ani wielkich przebojów, ani nawet zwykłych przebojów, nie licząc otwierającego płytę "Crying In The Rain", który ostatecznie okazał się coverem. Jest za to bardzo przyjemne "Early Morning", które sugeruje, że A-ha już nie chce wielotysięcznych tłumów na Maracanie, a zamiast tego woli przydymione salki lub statki wycieczkowe z basenem i ubraną na biało obsługą. To nie są hymny nastoletniego pokolenia pożeraczy gumy do żucia. To piosenki dla ich rodziców, sączących martini. I gdzie do diaska podziały się syntezatory?

Talk Talk - It's My Life

Talk Talk - It's My Life
1984 EMI

1. Dum Dum Girl 3:48
2. Such A Shame    5:39
3. Renée    6:20
4. It's My Life 3:52
5. Tomorrow Started    5:56
6. The Last Time 4:22
7. Call In The Night Boy 3:45
8. Does Caroline Know?    4:35
9. It's You    4:41

"It's My Life" to drugi i jeden z najszerzej rozpoznawanych albumów grupy Talk Talk. Po niezbyt głośnym i powielającym konwencje debiucie, zespół bardzo wyraźnie rozwinął i wzbogacił swoje brzmienie, cały czas oscylując wokół obowiązujących wówczas w muzyce rozrywkowej syntezatorów. Komercyjny sukces płyty zapewniły single - porywający "Such A Shame", inspirujący "Dum Dum Girl", a także tytułowy "It's My Life", największy przebój zespołu, któremu grupa No Doubt dała drugie życie w XXI w.

Pomimo typowo synth-popowego rodowodu, "It's My Life" to emancypacja Talk Talk jako zespołu innowacyjnego, stawiającego z płyty na płytę prawdziwie siedmiomilowe kroki. To także chwila, w której tożsamość grupy zaistniała w zbiorowej świadomości radiosłuchaczy i widzów MTV jako niezależny, intrygujący twór muzyków o odrębnych talentach. Nastąpiło wyraźne wyróżnienie Marka Hollisa jako frontmana zespołu, którego wrażliwość i neurotyczność mocno wyprzedzała swój czas w niedopasowaniu do królestwa gwiazd, pośród którego nagle się znalazł.

A Flock of Seagulls - Listen

 

A Flock of Seagulls - Listen
1983/2010 Cherry Pop

1. Wishing (If I Had A Photograph Of You) 5:34
2. Nightmares  4:39
3. Transfer Affection  5:23
4. What Am I Supposed To Do  4:13
5. Electrics  3:37
6. The Traveller  3:27
7. 2:30  1:00
8. Over The Border  5:04
9. The Fall  4:30
10. (It's Not Me) Talking  5:01

Bonus Tracks

11. Wishing (If I Had A Photograph Of You) (Extended Version)  9:13
12. Committed  5:38
13. Nightmares (12" Version)  5:05
14. Quicksand  4:44
15. Tanglimara  4:31

A Flock Of Seagulls - The Story Of A Young Heart

A Flock Of Seagulls - The Story Of A Young Heart
1984/2008 Cherry Pop

1. The Story Of A Young Heart  6:06
2. Never Again (The Dancer)  5:05
3. The More You Live, The More You Love  4:10
4. European (I Wish I Was)  4:26
5. Remember David  4:06
6. Over My Head  3:55
7. Heart Of Steel  5:45
8. The End  3:34
9. Suicide Day  5:23

Bonus Tracks

10. The More You Live, The More You Love (7" Remix)  4:13
11. The More You Live, The More You Love (Full Moon Mix)  6:16
12. Lost Control (Totally)  4:12
13. Never Again (The Dancer) (7" Version)  3:45
14. Never Again (The Dancer) (12" Dance Mix)  5:17
15. Living In Heaven  5:32
16. Remember David (7" Version)  4:06

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - History of Modern

 

Orchestral Manoeuvres in the Dark (OMD) - History of Modern
2010 100%/Rough Trade

1.New Babies: New Toys
2.If You Want It
3.History of Modern (Part I)
4.History of Modern (Part II)
5.Sometimes
6.RFWK
7.New Holy Ground
8.The Future, the Past, and Forever After
9.Sister Mary Says
10.Pulse
11.Green
12.Bondage of Fate
13.The Right Side

Gdy w 2007 roku Orchestral Manoeuvres in the Dark wyruszyli w trasę koncertową w oryginalnym składzie grając w całości materiał z płyty "Architecture & Morality" a rok później ukazały się płyty CD i DVD z tych koncertów, wielu nie posiadało się z radości. Odżyły dawne wspomnienia i nadzieje, że OMD wraca. Na początku 2010 roku usłyszaliśmy wieści, że OMD szykuje całkiem nowy materiał, ale w starym stylu. Zacisnęliśmy kciuki i z niecierpliwością wyglądaliśmy nowej płyty. Album od kilku miesięcy jest już z nami.

Mimo tego, że na płycie usłyszymy utwór "Sister Mary Says", który powstał jeszcze w latach 80. i według relacji OMD zbyt przypominał "Enola Gay", by wtedy zostać wydany (co nadrobiono teraz), album "History of Modern", oddaje raczej klimat późnego OMD, niż tego z przełomu 70/80. Miałem naprawdę bardzo dużo dobrej woli, żeby usłyszeć w tej muzyce klimat OMD z początku kariery, ale mimo najszczerszych chęci i wielu prób przesłuchania albumu, ja tego tam nie słyszę. I tym razem jestem pewien, że to nie w wyniku mojej głuchoty, ale z tego prostego powodu, że tego klimatu tam nie ma.

Pet Shop Boys - Very Relentless/ Further Listening 1992–1994

150 odsłon
Tagi:

Pet Shop Boys - Very Relentless/ Further Listening 1992–1994
1993/2001 Parlophone

Very (1993)

1. Can You Forgive Her?    3:53
2. I Wouldn't Normally Do This Kind Of Thing    3:03
3. Liberation    4:05
4. A Different Point Of View    3:26
5. Dreaming Of The Queen    4:19
6. Yesterday, When I Was Mad    3:55
7. The Theatre    5:10
8. One And One Make Five    3:30
9. To Speak Is A Sin    4:45
10. Young Offender    4:49
11. One In A Million    3:53
12. Go West    5:01
13. (silence)    2:06
14. Postscript    1:14
   
bonus CD - Very Relentless (1993)

1. My Head Is Spinning    6:33
2. Forever In Love    6:19
3. KDX 125    6:25
4. We Came From Outer Space    5:24
5. The Man Who Has Everything    6:00
6. One Thing Leads To Another    6:27 

Red Box - Plenty

 

Red Box - Plenty
2010 Cherry Red Records

1. Stay (03:49)
2. Hurricane (04:19)
3. Without (04:22)
4. Plenty (03:31)
5. The Sign (04:11)
6. Brighter Blue (03:39)
7. I've Been Thinking Of You (3:28)
8. Don't Let Go (03:53)
9. Say What's In Your Head (04:08)
10. It's True (02:57)
11. Sacred Wall (03:48)
12. Let It Rain (05:07)
13. Green (03:16)
14. Never Let It Be Said (04:14)

To było wielkie zaskoczenie, gdy kilka miesięcy temu, niespodziewanie wypłynął news o nowej płycie Red Box. Brytyjska efemeryda pod wodzą Simona Toulsona-Clarke'a wydawała się jedynie wspaniałym wspomnieniem z dzieciństwa. Jeszcze nie dawno najbardziej znana płyta Red Box "The Circle & The Square" była rarytasem, od dawna niedostępnym na CD i poszukiwanym przez garstkę maniaków. Gdy ponad dwa lata temu ukazało się wznowienie "The Circle & The Square" wydawało się to zwieńczeniem marzeń. Nikt wtedy nie sądził, że to tylko przygrywka, bo czeka nas nowy, wydany po 20 latach przerwy, album Red Box.

To zaledwie trzecia płyta w karierze Red Box. Oprócz wspomnianego "The Circle & The Square" z 1986 roku, grupa wydała jeszcze płytę "Motive" w 1990 roku i zaprzestała działalności. Simon Toulson-Clarke wspomina w wywiadzie dla "Teraz Rocka", że czuł wtedy, iż to nie koniec Red Box, ale nie miał kompletnie pojęcia, kiedy zespół odrodzi się. Wiedział tylko, że przyszedł czas na zakończenie działalności, a później nawet w ogóle wycofanie się z show-biznesu.

Job Karma - Punkt

Job Karma - Punkt
2010 OBUH

1. RAF 4:50
2. Brain's Processing 6:12
3. HydroxizinumCity 2 5:56
4. Hel 4:03
5. You are the Key 3:33
6. Gustav's Dream 5:00
7. TerrorVizja 7:16
8. Brontë 7:18

Z pewną taką nieśmiałością ;) przystępuję do opisania zeszłorocznej produkcji wrocławskiej Job Karmy. Ostatnimi czasy dźwięki postindustrialne są rzadkością w moim odtwarzaczu. Ale Job Karma to projekt wyjątkowy, nie tylko w kręgu muzyki około-industrialnej. Nie dość, że grupa działa już kilkanaście lat, to kolejne albumy wzbudzają zainteresowanie nie tylko miłośników klimatów industrialnych, ale i tych zafascynowanych nowoczesną elektroniką oraz brzmieniami z lat 80. I właśnie szczególnie do tych ostatnich Job Karma odwołuje się na płycie "Punkt".

Przy realizacji płyty, Job Karma używała oryginalnych starych syntezatorów analogowych, które powodują, że brzmienie "Punktu" jest ciepłe, miękkie i nawiązuje do klimatu lat 80. Jednocześnie muzyka nie traci nic z założeń, u których podstaw legła twórczość wrocławskiego projektu. Muzyka to nadal ścieranie się motorycznych bitów ("You are the Key"), ambientowego tła ("Gustav's Dream") i industrialnego niepokoju ("TerrorVizja"). Twórczość Job Karmy jak zwykle odwołuje się do niebanalnych problemów związanych z kondycją człowieka w obliczu rozwoju cywilizacji i zagrożeń wynikających z tego stanu.

Talk Talk - Spirit Of Eden

Talk Talk - Spirit Of Eden
1988 EMI

1   The Rainbow 
2   Eden 
3   Desire   
4   Inheritance   
5   I Believe In You 
6   Wealth 

Tej płyty właściwie nie powinno tu być. Nie mieści się ona w kategoriach synth-popu, ani nawet popu. Miano 'chamber pop' (pop kameralny), jakim określano poprzednią płytę Talk Talk, "The Colour of Spring", także przestało tu pasować. Zespół Marka Hollisa wykonał siedmiomilowy krok, porzucając syntezatory na rzecz czegoś zupełnie pionierskiego. Czegoś, co w roku 1988 nie miało racji bytu, przez co zakończyła się współpraca zespołu z konglomeratem EMI. Czegoś, co z perspektywy czasu miało bezpośredni wpływ na pojawienie się bardziej współczesnych, emocjonalnych odłamów progresywnego rocka, takich jak shoegaze czy post-rock. 

"Spirit of Eden" poraża swoim spokojem. Wcześniej Talk Talk oscylowało gdzieś pomiędzy subtelnością a mocniejszym uderzeniem, nie raz podkreślanym podniesionym do poziomu krzyku głosem Hollisa. Tymczasem teraz jest zupełnie inaczej. Ów spokój to stoicyzm w ogrodzie botanicznym wiosenną porą, gdzie feria barw i zapachów wtóruje zadumie i medytacji. Zespołowi towarzyszy zastęp muzyków, z których każdy oddał tym kompozycjom pojedyńcze dźwięki o wielkim znaczeniu. Poukładane w instrumentalne, akustyczne pasaże stanowią o tym drugim obliczu popularnego zespołu, intymnym, zachwycającym i absolutnie ponadczasowym. 

Book of Love - Book of Love

Book of Love - Book of Love
1986 Sire Records Company

1. Modigliani (Lost In Your Eyes) 3:59
2. You Make Me Feel So Good    3:58
3. Still Angry    3:22
4. White Lies    3:52
5. Lost Souls 4:50
6. Late Show    3:39
7. I Touch Roses    3:25
8. Yellow Sky    4:42
9. Boy    2:57
10. Happy Day 2:34
11. Die Matrosen 3:05
12. Book Of Love    4:32
13. Modigliani (Lost In Your Eyes) (I Dream Of Jeanne Mix) 7:42
14. Modigliani (Requiem Mass) 4:01
15. You Make Me Feel So Good (Flutter Mix) 6:01
16. I Touch Roses (Long Stemmed Version)    5:43
17. Boy (Extended Mix)    4:28

Stany Zjednoczone nie miały w latach 80. zbyt dużo do powiedzenia w zakresie synth popu. Anglia i reszta Europy produkowała dostatecznie dużo tej muzyki, aby zaspokoić nie tylko rodzimy rynek, ale także wielkie i wybredne USA. Łatwo wcale nie było, gdyż Amerykanie podchodzili do europejskich nowinek z dużą rezerwą. Tamtejsza renoma takich zespołów jak: Pet Shop Boys, New Order, OMD, a nawet Depeche Mode, była w owym okresie o wiele niższa niż na Starym Kontynencie. Nie oznacza to jednak, że Stany nie miały swoich ludzi w tej niszy. Jednym z zespołów w tym nurcie był bardzo oryginalny kwartet z Filadelfii - Book of Love.

W tamtej epoce mainstreamowy synth pop był głównie domeną mężczyzn, w odróżnieniu od jego współczesnego oblicza, które symbolizują wręcz panie. Dlatego też już na starcie Book of Love wyprzedza swój czas. Kwartetem dowodzi Susan Ottaviano, która również udziela mu swojego wielobarwnego głosu. Wraz z jej partnerem z zespołu - Tedem Ottaviano - stworzyli bardzo ciekawe brzmienie, charakterystyczne dla drugiej połowy lat 80. Cechuje je radość, ciepło i upojenie, odróżniające się od europejskiej, noworomantycznej tęsknoty, zimna i łez, bardzo wyraźnie skręcające w stronę klubowych parkietów.

Alphaville - Forever Young (2)

159 odsłon
Tagi:

Alphaville - Forever Young
1984 Warner Music Group

01. A Victory Of Love            
02. Summer In Berlin          
03. Big In Japan          
04. To Germany With Love     
05. Fallen Angel          
06. Forever Young         
07. In The Mood         
08. Sounds Like A Melody             
09. Lies                         
10. The Jet Set

Lata 80-te nie bez powodu nazywane są złotą dekadą. To czas eksplozji nowych zespołów, nowych dźwięków i wielu młodych talentów. To okres rewolucji na bardzo wielu płaszczyznach kultury i pop-kultury. Pod strzechy zawitało MTV, kasety video i nowy wynalazek - płyta kompaktowa. To czas "elektronifikacji" życia, także muzyki, gdzie syntezatory i klawisze stały się obowiązkowym elementem brzmienia zespołów. To czas w którym do głosu doszła młodzież, mająca dosyć stetryczałych i depresyjnych zespołów rockowych z lat 70'tych. To czas nowej fali, której dzieckiem były m.in. styl new romantic i synth-pop. 

Nowa fala i new romantic miały swoje źródło w Wielkiej Brytanii, aczkolwiek przeniosły się także na resztę Europy. W Niemczech, jako pokłosie Neue Deutsche Welle, zrodziło się Alphaville - trio z Monastyru, którym przewodził charyzmatyczny, utalentowany, obdarzony niecodziennym głosem młodzieniec o piorunującej fryzurze i wystających zębach, Marian Gold. Ich debiut przypadł na rok 1984, kiedy to eksplodował nowy pop i nowa estetyka muzyki, do której musieli przystosować się wszyscy. Ze świeżą białą kartą, z głową pełną pomysłów, niemiecka trójka nagrała płytę-symbol popu tamtych lat - "Forever Young". 

Depeche Mode - Tour Of The Universe: Live In Barcelona [BLU-RAY]

 

Depeche Mode - Tour Of The Universe: Live In Barcelona [BLU-RAY]
2010 Mute 

- Blu-ray 1 -

01 :: Intro
02 :: In Chains
03 :: Wrong
04 :: Hole To Feed
05 :: Walking In My Shoes
06 :: Its No Good
07 :: A Question Of Time
08 :: Precious
09 :: Fly On The Windscreen
10 :: Jezebel
11 :: Home
12 :: Come Back
13 :: Policy Of Truth
14 :: In Your Room
15 :: I Feel You
16 :: Enjoy The Silence
17 :: Never Let Me Down Again
18 :: Dressed In Black
19 :: Stripped
20 :: Behind The Wheel
21 :: Personal Jesus
22 :: Waiting For The Night

Bonusowe utwory:
01 :: World In My Eyes
02 :: Sister Of Night
03 :: Miles Away / The Truth Is
04 :: One Caress

Propaganda - A Secret Wish (Deluxe Edition)

Propaganda - A Secret Wish (Deluxe Edition)
1985/2010 ZTT

CD 1 

The Original Album    

1. Dream Within A Dream 9:09
2. The Murder Of Love 5:14
3. Jewel 6:21
4. Duel 4:42
5. Frozen Faces 4:24
6. p:Machinery 3:52
7. Sorry For Laughing 3:28
8. The Chase 3:55
9. Dr. Mabuse 10:42

The The - Mind Bomb

The The - Mind Bomb
1989 Epic

01. Good Morning Beautiful
02. Armageddon Days Are Here (Again)
03. The Violence Of Truth
04. Kingdom Of Rain
05. The Beat (en) Generation
06. August & September
07. Gravitate To Me
08. Beyond Love

The The - czyli zespół, którego płyty trudno znaleźć w serwisach aukcyjnych, bo po wpisaniu frazy "the the" wyskakują wszystkie grupy, których nazwa rozpoczyna się od "The" ;). Trudno znaleźć w zalewie "the beatles" i "the who" właściwe The The. Czyli od początku nie jest łatwo. A jeszcze trudniej znaleźć w internecie jakieś informacje o grupie w języku polskim. Tak naprawdę nie ma niemal nic. Zresztą nawet w języku angielskim nie jest łatwo.

Cały czas piszę o The The jak o grupie i zespole. W rzeczywistości The The to raczej projekt jednego człowieka - Matta Johnsona - który zaprasza na swoje kolejne płyty różnych muzyków. Ten tajemniczy jegomość zaczynał swoją działalność muzyczną od współpracy z legendarną wytwórnią 4AD. Jego debiutancka płyta pt. "Burning Blue Soul" ukazała się w 1981 roku nakładem 4AD i w niczym nie przypominała późniejszych dokonań Matta. Znalazła się na nim w pełni eksperymentalna muzyka, którą można od biedy zakwalifikować jako psychodeliczny postpunk. Nie ma tam melodii i piosenek. Jest ciężko, mrocznie i posępnie. Płyta zresztą nie ukazała się pod szyldem The The, tylko jako Matt Johnson. Dopiero wznowienie z 1993 roku podpisano The The. Ale wtedy już marka The The była przez niektórych kojarzona. Bo Matt Johnson miał swoje pięć minut na rynku muzycznym właśnie na przełomie lat 80. i 90. i właśnie dzięki płycie "Mind Bomb".

Johnny Hates Jazz - Turn Back The Clock

145 odsłon
Tagi:

Johnny Hates Jazz - Turn Back The Clock
1988 Virgin

1. Shattered Dreams    3:25
2. Heart Of Gold    3:20
3. Turn Back The Clock    4:28
4. Don't Say It's Love    3:42
5. What Other Reason    3:18
6. I Don't Want To Be A Hero    3:37
7. Listen    3:42
8. Different Seasons    3:30
9. Don't Let It End This Way    3:40
10. Foolish Heart    3:32

Istnieje bardzo wiele płyt, które można uhonorować tytułem symbolu lat 80. "Forever Young" Alphaville, "Hunting High and Low" a-Ha, "It's My Life" Talk Talk, "Substance" New Order - to tylko niektóre, jakie przychodzą mi momentalnie na myśl. Po chwili przypominam sobie także pewien mniej znany zespół, którego krążek podniósł w swoim czasie muzykę pop do wyższej rangi artystycznej. Mówię tu o brytyjskim trio Johnny Hates Jazz i płycie "Turn Back The Clock", która w skromnej opinii niżej podpisanego definiuje, a właściwie podsumowuje, etos muzyki pop lat 80. Dziś o tej grupie, poza wierną bazą fanów, pamiętają głównie słuchacze radiowych pasm 'złotych przebojów', niewątpliwie dzięki dwóm niezapomnianym hitom. Tym bardziej zaskakującą może być informacja o reaktywacji zespołu i poważnych planach wydawniczych i koncertowych w 2011 r.

Ale skupmy się na meritum. Moc i potencjał płyty "Turn Back The Clock" mogę porównać wyłącznie do najsłynniejszych płyt pop wszechczasów, takich jak "Thriller" czy "Violator". Popełnili ją trzej utalentowani kompozytorzy, muzycy i producenci w jednym - Calvin Hayes, Mike Nocito, a przede wszystkim twarz i głos zespołu - Clark Datchler. To frazes, ale ten zbiór składa się z 10 potencjalnych singli (wersja LP), z których de facto ukazało się aż sześć. Do dziś w zbiorowej świadomości powinna zachować się pamięć o pięknej, subtelnej kołysance tytułowej, a przede wszystkim o bardzo silnie promowanym, synth-popowym hicie "Shattered Dreams". Możecie mi wierzyć na słowo, że siła obu tych przebojów to tylko demonstracja mocy pozostałej treści omawianego krążka.

Simple Minds - Once Upon A Time

Simple Minds - Once Upon A Time
1985 Virgin

1   Once Upon A Time   
2   All The Things She Said   
3   Ghost Dancing   
4   Alive And Kicking   
5   Oh Jungleland   
6   I Wish You Were Here   
7   Sanctify Yourself   
8   Come A Long Way 

Nie mam czego ukrywać. Kocham "Klub Winowajców". Tym samym kocham "Don't You (Forget About Me)". Jak dla milionów na świecie, ten film i ta piosenka były moim pierwszym kontaktem z twórczością zespołu Simple Minds. Wielka szkoda że dla wielu - pozostaje ona pierwszym i ostatnim. Ale dobre i to. Wielki był to przebój, definiujący cudowną dekadę lat 80., często przerastający sławą film, który zdobi. Słuchacze próżno szukają go na albumach Simple Minds, sprawdzając w pierwszej kolejności właśnie "Once Upon a Time". Ale wytwórnia i zespół z premedytacją nie umieścili tu wielkiego singla, aby jego popularność nie wypaczyła zawartości tego znakomitego albumu.

Krok ten okazał się słuszny. "Once Upon a Time" był strzałem w dziesiątkę sam w sobie. Stanowi zbiór ośmiu doskonale zbudowanych i poprowadzonych piosenek, z których absolutnie każda nadaje się na singla (de facto ukazały się cztery). To triumf przebojowego acz niebanalnego popu, z logicznie zorientowanym tekstem, świetnie współgrającymi klawiszami, gitarą i znakiem firmowym zespołu - głosem Jima Kerra. Brzmienie zespołu na tej płycie jest owocem przemian. Z roku na rok stawało się coraz cieplejsze, bardziej płynne i miękkie, uplasowane gdzieś w połowie drogi między synth-popem a lekkim rockiem a'la U2. Efekt jest zaraźliwy, porywający, wyzwalający mimowolne odruchy taneczne i rozgrzewający serce słuchacza.

Moldau, Janosch - Motel Songs

Janosch Moldau - Motel Songs
2008 Janosch Moldau Records

01. Not with the Son  4:24
02. Pieces from the Stairs of Heaven  4:40
03. Follow Me  4:38
04. I am the Kingdom  4:10
05. Here Again  4:23
06. Clear  6:23
07. Motel Link  1:49
08. Burning Pictures  4:43
09. One with the Sinner  4:10
10. Deepest Sins of my Heart  5:22
11. Stairway Down  2:19
 
Długo ta płyta u mnie przeleżała, ale nie całkiem na półce. Od czasu do czasu lądowała w odtwarzaczu i za każdym razem wydawała się coraz ciekawsza. Dzisiaj wylądowała po raz kolejny i tym razem przesłuchałem ją za "jednym zamachem", bez przykrości, by nie rzecz z zaciekawieniem.

Janosch Moldau to człowiek orkiestra - komponuje, produkuje, śpiewa i do tego wszystkiego sam wydaje i promuje swoją twórczość. Jak na razie bez większego powodzenia. Ale czy może być inaczej skoro tacy osobnicy jak ja zwlekają dwa lata z recenzją tak dobrego synth popu? Synth popu napisałem? To nie do końca jest synth pop. Wszystkie nagrania są mocno melancholinje i sentymentalne. Muzyka jest powolna, niemal ambientalna, oparta w całości na elektronice, poddana zabiegom znanym ze sceny posttechno. Nie zawaham się napisać, że "Motel Songs" to glitch synth pop.

Janosch Moldau w bardzo udany sposób oddaje senny klimat opustoszałych moteli o nieco dekadenckim wydźwięku. Całość tchnie nieco duchem Depeche Mode z okresu "Excitera" czy "Playing the Angel", ale jest bardziej eksperymentalna i klimatyczna. Nawet image Moldaua z okładki przypomina trochę wizerunek Martina Gore'a. Warto też poświęcić parę słów okładce i wykończeniu samej płyty. Mimo że Moldau wydaje wszystko własnym sumptem, mamy do czynienia z bardzo starannie wydaną książeczką ozdobioną dekadenckimi czarno-białymi fotografiami Moldaua.

Ferry, Bryan - Boys And Girls

Bryan Ferry - Boys And Girls
1985 EG Records

1. Sensation    5:04
2. Slave To Love    4:26
3. Don't Stop The Dance    4:19
4. A Waste Land    1:02
5. Windswept    4:30
6. The Chosen One    4:51
7. Valentine    3:46
8. Stone Woman    4:56
9. Boys And Girls    5:23

"Boys and Girls" Bryana Ferry to jedna z najdojrzalszych płyt muzyki pop, jakie znam. Można rzec, że to wytrawny pop dla tych, którzy z niejednego pieca jedli chleb. Kojarzy mi się z niepoprawnym romantyzmem i melancholią, jaka ogarnia samotne dusze w ich nieustannej pogoni za miłością i zaufaniem. Z drugiej strony, za produkcją tego wspaniałego albumu kryje się prawdziwa armia muzyków najwyższej próby, m.in. Dire Straits niemal w komplecie, Tony Levin (King Crimson), a także David Gilmour (Pink Floyd). Wypadkowa lirycznej wrażliwości i muzycznego uniwersytetu zrodziła w efekcie album porażający, który, chociaż krótki, stanowi niezapomniany zbiór emocjonalnych perełek podpartych pierwszoligowym zapleczem.

Ferry solo jest dosyć naturalną kontynuacją stylu w jakim Roxy Music, wówczas, kończyło swoją działalność. To piękne, acz niezwykle smutne, piosenki śpiewane przez kogoś, kto próżno szuka jakiegoś fundamentalnego spełnienia - miłości, raju, równowagi, itd. Obok fenomenalnych przebojów - "Slave to Love" i "Don't Stop the Dance" - album oferuje samą ambrozję, jak choćby to piękne otwarcie i mroczne tytułowe zamknięcie "Stone Woman" a także mój ulubiony "The Chosen One". Mocą kompozycji Ferry'ego jest ich głębia i złożoność, która jednocześnie nie stanowi zbędnych komplikacji. Tę muzykę tworzą prawdziwe instrumenty, co w dobie współczesności i całkowitej dominacji elektroniki wydaje się czymś nieprawdopodobnym. Taki też jest efekt. To co Tony Levin wyrabia na basie zasługuje na najwyższe uznanie a chóry wraz z ulotnym głosem Ferry'ego to gwarant lotów ponad chmurami.

Pet Shop Boys - Actually/Further Listening 1987-1988

177 odsłon
Tagi:

Pet Shop Boys - Actually/Further Listening 1987-1988
1987/2001 Parlophone

CD 1 

1. One More Chance
2. What Have I Done To Deserve This?
3. Shopping
4. Rent
5. Hit Music
6. It Couldn't Happen Here
7. It's A Sin
8. I Want To Wake Up
9. Heart
10. King's Cross

CD 2

New Order - Low-life (Collector's Edition)

New Order - Low-life (Collector's Edition)
1985/2008 London Records / Rhino Records

CD 1

1   Love Vigilantes
2   The Perfect Kiss
3   This Time Of Night
4   Sunrise
5   Elegia
6   Sooner Than You Think
7   Sub-culture
8   Face Up

CD 2

Anything Box - Peace

115 odsłon
Tagi:

Anything Box - Peace
1990 Epic

1. Living In Oblivion    5:12
2. When We Lie    4:00
3. Kiss Of Love    4:57
4. Jubilation    4:59
5. Soul On Fire    4:58
6. Our Dreams    5:18
7. Carmen    4:55
8. Lady In Waiting    5:13
9. I Felt The Pain    5:32
10. Hypocrites    5:27
11. Just One Day    5:01
12. All These Days Undone    3:24

Oto kawałek starego, dobrego synth-popu, powstałego na przełomie epok. Lata 1989/90 to okres transformacji, nie tylko historycznej, ale także muzycznej. Królowie popu z poprzedniej, złotej dekady powoli przestawali się liczyć. Muzyka techniczna, elektroniczna królowała w tańczącym podziemiu, gdzie działy się cuda i rodziły nowe gatunki. Z kolei na powierzchni, odrodzony rock o nowym obliczu święcił wielkie, światowe triumfy. Grunt, że dla Anything Box, debiutującej trójki kreatywnych dusz o wyglądzie Cocteau Twins, owe dziwne okoliczności przyrody mogły oznaczać wszystko i nic. Jak pokazał czas, los dał im szansę w postaci kontraktu płytowego z Epic Records, oddanego, choć wąskiego grona wielbicieli i twórczą żywotność po dziś dzień.

Nie ma jednak co ukrywać, że to właśnie "Peace" było ich największym sukcesem, chociaż jest to w tym przypadku określenie na wyrost. Muzyka grupy zaistniała w głowach sympatyków elektronicznego popu, a twórczy zapał pozwolił na stworzenie naprawdę wiarygodnych, ciekawych kompozycji. Płyta do dziś brzmi lekko i przyjemnie, oczywiście w pozytywnym znaczeniu, a co najmniej dwa nagrania wręcz domagają się regularnych powrotów ("Hypocrits" i "I Felt The Pain"). Jednocześnie, pozostaje ona bardzo wyraźnie naznaczona specyficznym echem melancholii, jakie cechuje bodaj każde nagranie synth pop. W brzmieniu tego zespołu niewątpliwie panuje duch niepokornej młodości, szukający afirmacji swojej egzystencji i ujścia dla potrzeb twórczych. A wszystko to w oparach wrażliwości, radości, a jednocześnie z rozpuszczoną w powietrzu esencjonalną kroplą mroku. [6/10]

Art Of Noise, The - In Visible Silence

The Art Of Noise - In Visible Silence
1986 China Records

1. Opus 4    1:59
2. Paranoimia    4:46
3. Eye Of A Needle    4:25
4. Legs    4:06
5. Slip Of The Tongue    1:30
6. Backbeat    4:12
7. Instruments Of Darkness    7:12
8. Peter Gunn    3:55
9. Camilla - The Old, Old Story    7:23
10. The Chameleon's Dish    4:27
11. Beatback    1:19

Drugi album Art of Noise był obarczony oczekiwaniami. Po odzewie z jakim spotkała się EPka "Into Battle" i długogrające "Who's Afraid Of", kolejna płyta musiała być jeszcze lepsza. Moim zdaniem, była. Zdaniem krytki, już niekoniecznie. 

"In Visible Silence" to próba sił drużyny, którą opuścił główny napastnik, Trevor Horn wraz z Paulem Morleyem. Art of Noise starali się być formacją bez twarzy, bez głosu, swoistym 'anty-zespołem', tak jak np. The Residents. Mimo iż objawiali się światu w maskach, nie udało się długo utrzymać roszad personalnych w tajemnicy. I tak, Anne Dudley musiała dźwignąć odpowiedzialność opieki nad produkcją płyty, rodzonej w duchu oczekiwań i przepychanek z Hornem i wytwórnią ZTT.

Art Of Noise, The - (Who's Afraid Of?) The Art Of Noise!

The Art Of Noise - (Who's Afraid Of?) The Art Of Noise!
1984 ZTT

1. A Time For Fear (Who's Afraid)    4:43
2. Beat Box (Diversion One)    8:33
3. Snapshot    1:00
4. Close (To The Edit)    5:41
5. Who's Afraid (Of The Art Of Noise)    4:22
6. Moments In Love    10:17
7. Memento    2:14
8. How To Kill    2:44
9. Realization    1:41

Jedna z płyt przełomu technologicznego, jaki miał miejsce w muzyce rozrywkowej w latach 80. Tak jak pionierzy z Kraftwerk wyprzedzili swój czas w sposobie użycia syntezatorów, tak Art of Noise wznieśli sampling do rangi sztuki. A z pewnością nowoczesnego, porywającego, czasami urzekającego gatunku muzyki. Trochę nieokrzesanie, momentami zbyt nachalnie, ale "Who's Afraid Of" po prostu się pamięta. W zasadzie niewiele formacji w późniejszym czasie było w stanie sprostać wyzwaniu, jakie rzucił innym "anty-zespół" Trevora Horna i Anne Dudley. Mało kto umiał tak jak oni zbierać kompozycyjny budulec z tak wielu miejsc i układać go w tak intrygujące, a jednocześnie porywające, post-modernistyczne kolaże słów, tonów, rytmu i melodii. Myślę, że jedynie Coldcut i The Orb, ale to zupełnie inna historia.

Muzykę Art of Noise można odbierać na wielu poziomach. Z jednej strony, to niewątpliwie przebojowa, nowatorska, zmuszająca do poruszania się forma elektronicznego popu. Z drugiej - swoisty manifest anty-tożsamości, przepowiednia czasów digitalizacji sztuki i dzieł z odzysku. Przemawia tu radość i tajemnica, symbioza z technologią, ale i strach przed nią. I mimo iż album jest mocno nierówny, ma w sobie kilka diamentowych momentów, które zapadają w pamięć na zawsze.

Propaganda - 1234

143 odsłon
Tagi:

Propaganda - 1234
1990 Virgin

1. Vicious Circle    4:54
2. Heaven Give Me Words    5:11
3. Your Wildlife    6:31
4. Only One Word    5:51
5. How Much Love    5:51
6. Vicious (Reprise)    1:36
7. Ministry Of Fear    7:18
8. Wound In My Heart    5:41
9. La Carne, La Morte E Il Diavolo    5:52

Kontrowersyjny album przedziwnego projektu, który jeszcze kilka lat wcześniej był normalnym zespołem. Tutaj, pod wodzą Michaela Mertensa, ostatniego z członków zespołu, zebrali się krewni i znajomi klawiszowca, aby nagrać płytę. Na liście płac znajdziemy byłą sekcję rytmiczną Simple Minds (Derek Forbes i Brian McGee) i twórców sukcesu Tears For Fears (Chris Hughes i Ian Stanley). Wśród gości - producent William Orbit, saksofonista Mel Collins (King Crimson, Alan Parsons Project), gitarzysta Robbie MacIntosh (The Pretenders), Howard Jones a nawet David Gilmour, a także... byli członkowie Propagandy, Susanne Freytag i Ralf Doerper. Jednakże najważniejszą zmianą była nowa wokalistka, Betsi Miller, która zastąpiła na tym stanowisku niezrównaną Claudię Brucken. Tyle w kwestii dramatis personae.

Co owe przewrócenie na głowę składu zespołu oznaczało dla jego sympatyków? Dokładnie tyle, co różnica w barwie głosów Miller i Brucken - drapieżność i tajemniczość zastąpiła słodycz i niewinność. W warstwie tekstowej - niepokojące, mroczne, zimne teksty zamieniły się w pochwałę niebiańskiej miłości i radosny zachwyt. A w sferze muzycznej - zimny synthpop radykalnie skręcił w najzwyklejszy pop, a momentami nawet house. Dla zwolenników tego twardszego, 'falowego' brzmienia była to zmiana nie do zaakceptowania; dla innych - m.in. niżej podpisanego - niesamowite doświadczenie transformacji czasów. Płyta zaraża przebojowością, a jednocześnie niebanalnym rozplanowaniem albumu jako całości. Od razu nasuwa się porównanie do bliskich Propagandzie OMD, którzy na płytach długogrających odkrywali przedziwną mieszankę tanecznych hitów ("Your Wildlife") z frapującymi eksperymentami ("La Carne, La Morte E Il Diavolo"). Głos Miller nie ustępuje Brucken pod względem świeżości i słuchalności. Przy jej udziale, obok stuprocentowo radiowego materiału ("Heaven Give Me Words" lub "Only One Word"), ciekawej barwy nabierają także bardziej kombinowane kawałki ("Vicious Circle", "Ministry of Fear"), stanowiące spoiwo ze 'starą' Propagandą.

Section 25 - Always Now

169 odsłon
Tagi:

Section 25 - Always Now
1981 Factory

01. Friendly Fires
02. Dirty Disco
03. C.P.
04. Loose Talk
05. Inside Out
06. Melt Close
07. Hit
08. Babies In The Bardo
09. Be Brave
10. New Horizon

1 marca 2010 r. zmarł Lawrence John Cassidy. Recenzję dedykuję Jemu oraz Jego bezkompromisowemu podejściu do Muzyki.

Manchester i klimat Sztuki tam tworzonej zawsze był dla mnie jedną z największych inspiracji. Stamtąd właśnie wywodzi się Joy Division i New Order, Stone Roses, czy Moby. Oprócz wielu międzynarodowych sław pochodzących z tego miasta, są również zespoły mniej znane, a które z pewnością miały spory wpływ na współczesną muzykę. Section 25, bo o nim mowa - jest bardzo ciekawą, ale mało znaną w Polsce grupą. Zespół był zresztą bardziej artystycznym eksperymentem, aniżeli "maszynką do pisania przebojów pop dla mas".

Section 25 - From The Hip

Section 25 - From The Hip
1984 Factory

01. The Process
02. Looking From A Hilltop
03. Reflection
04. Prepare To Live
05. Program For Light
06. Desert
07. Beneath The Blade
08. Inspiration

Zawsze szanowałem zespoły, które nagrywały każdy album zupełnie inny od poprzedniego - nawet jeśli "nowości" nie podobały mi się. W przypadku Section 25, ich drugi studyjny longplay można nazwać jedną z najbardziej niedocenionych płyt "new romantic". Zmian jest cała masa - "nowoorderowe" tła klawiszowe, dodatkowy żeński wokal - często również jako prowadzący - całkowicie inny styl, w którym grupa podążyła.

"The Process" - skoro już o New Order była mowa - bardzo przypomina wczesne kawałki NO. Nie oznacza to jednak naśladownictwa, użyto jednak dość podobnych brzmień. Można uznać go za bardzo spokojne intro otwierające naprawdę doskonały album.

Orchestral Manoeuvres In The Dark (OMD) - Sugar Tax

145 odsłon
Tagi:

Orchestral Manoeuvres In The Dark (OMD) - Sugar Tax
1991 Virgin

1. Sailing On The Seven Seas    3:46
2. Pandora's Box    4:09
3. Then You Turn Away    4:17
4. Speed Of Light    4:29
5. Was It Something I Said    4:29
6. Big Town    4:20
7. Call My Name    4:23
8. Apollo XI    4:13
9. Walking On Air    4:50
10. Walk Tall    3:55
11. Neon Lights    4:20
12. All That Glitters    4:06

Oto jak wyborna potrafi być płyta synth-popowa. Geneza "Sugar Tax" przeczy jednak przyjętym zasadom - oto bowiem po wydaniu pierwszego zbioru największych przebojów, lider OMD Andy McCluskey doznał olśnienia i stopniowo pousuwał z formacji wszystkich jej pozostałych członków, łącznie ze współzałożycielem Paulem Humphreysem. I chociaż dla OMD oznaczało to początek końca istnienia, to jakby na przekór przyniosło najlepszy album w całej ich dyskografii. Na "Sugar Tax" wszelkie błędy przeszłości zostały skorygowane - płyta nie kończy się na singlach, jest stylistycznie jednolita i konsekwentna, utwory są świetnie odmierzone i rozmieszczone. Wreszcie album brzmi jak album, a nie zbiór przypadkowo zrzuconych kawałków. Czyżby grupa OMD odnalazła siebie dopiero wtedy, gdy paradoksalnie przestała funcjonować jako grupa?

Jak zatem brzmi to natchnione, odmienione OMD? To rewia elektronicznego popu dla syntezatorowych fetyszy, zręcznie oscylująca między utopijnym pędem a romantyczną rzewnością z dedykacją. Po jednej stronie królują niepoprawnie synth-popowe przeboje ("Pandora's Box", "Speed of Light", "Call My Name"), z drugiej zaś ostudzone melancholią balladowe gawędy ("Was It Something I Said", "All That Glitters"). Całość zbioru utrzymana jest w duchu krajobrazu malowanego mistrzowskimi klawiszowymi melodiami i subtelnymi czarami techno-inżynierii. Motywy z "Sugar Tax" chwytają się membrany już po pierwszym słuchaniu, przy czym wskazanie tego najlepszego to sztuka kompromisu. To właśnie dzięki temu mamy tu do czynienia z genialną całością, którą pozostaje się wyłącznie delektować. Tematycznie przeważa miłosne rozdarcie, na które lekiem jest śmiech przez łzy. Cała płyta zdaje się tętnić rozbudowanym przeto efektem radosnego upojenia ("Sailing on the Seven Seas"), chociaż nie bez noworomantycznego jęku ("Then You Turn Away"). Zręczne wymieszanie tych trendów gwarantuje zainteresowanie muzyką do końca trwania albumu bez grama monotonii. Słychać także powrót do tradycyjnego instrumentalnego interludium ("Apollo XI"), a tam gdzie Andy McCluskey ma braki w pisarstwie, luki wypełnia jego niezawodny, zakatarzony głos, co raz wspomagany damskim chórem.

Pet Shop Boys - Behaviour / Further Listening 1990-1991

138 odsłon
Tagi:

Pet Shop Boys - Behaviour / Further Listening 1990-1991
1990/2001 Parlophone

CD 1 Behaviour

1. Being Boring
2. This Must Be The Place I Waited Years To Leave
3. To Face The Truth  
4. How Can You Expect To Be Taken Seriously?
5. Only The Wind
6. My October Symphony
7. So Hard 
8. Nervously
9. The End Of The World
10. Jealousy
 
CD 2 Further Listening 1990-1991
 
1. It Must Be Obvious 
2. So Hard (Extended Dance Mix)
3. Miserablism 
4. Being Boring (Extended Mix)
5. Bet She's Not Your Girlfriend
6. We All Feel Better In The Dark (Extended Mix)
7. Where The Streets Have No Name (I Can't Take My Eyes Off You) (Extended Mix)
8. Jealousy (Extended Version)
9. Generic Jingle
10. DJ Culture (Extended Mix)
11. Was It Worth It? (Twelve-Inch Mix)
12. Music For Boys (Ambient Mix) 
13. DJ Culture (Seven-Inch Mix) 

Ten duet cieszy się w Polsce powszechnym rozpoznaniem i sympatią, które jednakże w większości przypadków sprowadzają się do emocji czysto sentymentalnych. Niesłusznie - prawdopodobnie mój ulubiony zespół, od czasu swoich największych przebojów, nie przestał się aktywnie udzielać twórczo ani na chwilę. Co do samego "Behaviour" - to płyta, która powstała w czasie gdy pop stawał się synth-popem. Wtedy to ukazały się ostatnie wielkie albumy tego gatunku, takie jak "Sugar Tax" czy "Violator". Samo "Behaviour" zostało przez publiczność i krytykę, szczególnie tą amerykańską, przyjęte chłodno. Albumowi zarzucano przepełnienie melancholią, chandrą, niepewnością i rozdarciem, co stało w jawnym kontraście z dotychczasowym obrazem duetu jako producentów radosnych piosenek z samych wierzchołków list przebojów. Nie tego oczekiwano po autorach "Introspective"; tu czeka nas brzmienie urokliwe lecz kruche jak kryształ.

Blancmange - Mange Tout (Deluxe 2 CD Edition)

 

Blancmange - Mange Tout (Deluxe 2 CD Edition)
1984/2008 Edsel Records

CD 1

1. Don't Tell Me  3:32
2. Game Above My Head  3:59
3. Blind Vision  3:59
4. Time Became The Tide  4:51
5. That's Love That It Is  4:21
6. Murder  5:58
7. See The Train  2:06
8. All Things Are Nice  5:01
9. My Baby  3:57
10. The Day Before You Came  4:26
bonus cd 2008:
11. Game Above My Head (Long Version)  7:14

CD 2

1. Blind Vision (Long Version)  9:40
2. Heaven Knows Where Heaven Is  3:25
3. On Our Way To?  5:37
4. That's Love That It Is (Extended)  6:35
5. Vishnu (Full Length)  5:21
6. That's Love That It Is (Remix)  7:34
7. Vishnu (Instrumental)  4:53
8. Don't Tell Me (Extended)  6:25
9. Get Out Of That  4:26
10. Feel Me (Live Version)  6:25
11. All Things Are Nice (Version)  4:14
12. The Day Before You Came (Extended)  7:59

Ultravox - Return To Eden - Live At The Roundhouse

 

Ultravox - Return To Eden - Live At The Roundhouse
2010 Chrysalis

CD1

1. Astradyne
2. Passing Strangers
3. We Stand Alone
4. Mr X
5. Visions In Blue
6. The Thin Wall
7. I Remember (Death In The Afternoon)
8. Rage In Eden
9. Lament

CD2

Alphaville - Prostitute

174 odsłon
Tagi:

Alphaville - Prostitute
1994 WEA

1. The Paradigm Shift    3:47
2. Fools    3:53
3. Beethoven    5:35
4. Ascension Day    5:45
5. The Impossible Dream    4:49
6. Parade    3:40
7. Ain't It Strange    5:23
8. All In The Golden Afternoon    3:35
9. Oh Patti    1:46
10. Ivory Tower    3:16
11. Faith    3:56
12. Iron John    3:44
13. The One Thing    3:55
14. Some People    4:37
15. Euphoria    7:05
16. Apollo    6:10

Ten album to przegapione arcydzieło. Na wielu płaszczyznach przeczy prawidłom muzyki pop, jednocześnie pozostając bezpośrednio w niej zakorzenionym. Zebrał wyrazy uznania od krytyki, okrzyki miłości i uwielbienia fanów, lecz w sensie komercyjnym był porażką. W zamierzeniu miał być wielką próbą witalności Alphaville, powrotem po wielu latach milczenia do zupełnie innej muzycznie rzeczywistości. Poniekąd to się udało - "Prostitute" jest płytą monumentalną, kompletną, trwającą przez bite 70 minut bez jakichkolwiek bonustracków, co jest w muzyce pop ewenementem. Tematycznie porusza mnóstwo dźwiękowych regionów, zarówno tych przyjaźniejszych radiu, jak i bardziej czerpanych i złożonych. Każda kompozycja, oparta na słowach śpiewanych, stanowi ciekawą wartość samą w sobie. Nie wszystkie utwory są nacechowane przebojowością - hitów wręcz tu brak - lecz każda została dotknięta palcem talentu i wrażliwości.

"Prostitute" to bardzo odważna płyta, spójna, zbudowana pośród tych samych syntetycznych przestrzeni i kompozycyjnych patentów, jakie w latach 80. wyniosły Alphaville pod niebiosa list przebojów. W efekcie otrzymujemy rozrywkowy album-rzekę, który w trakcie swojego biegu porusza nie tylko podniesiony do potęgi synth-pop i noworomantyczne łzy, ale także elementy jazzu, rapu, a nawet reggae. To niewątpliwie płyta epicka, triumfalna, chociaż bez oznak koncepcyjności i fabularyzacji, jaka kojarzy się z doborową paletą tematyczną i wyszukanymi środkami kompozycyjnymi. Do wielokrotnego usłyszenia i przeżywania, a także odkrywania coraz to nowszych elementów. [9/10]

Pet Shop Boys - Fundamental

106 odsłon
Tagi:

Pet Shop Boys - Fundamental
2006 Parlophone

1. Psychological    4:03
2. The Sodom And Gomorrah Show    5:23
3. I Made My Excuses And Left    4:50
4. Minimal    4:18
5. Numb    4:46
6. God Willing    1:20
7. Luna Park    5:32
8. I'm With Stupid    3:26
9. Casanova In Hell    3:14
10. Twentieth Century    4:43
11. Indefinite Leave To Remain    3:06
12. Integral    3:49

Poniższą recenzję napisałem w dniu premiery płyty, 22 maja 2006 r.

Na nową płytę magicznego duo z Wielkiej Brytanii przyszło czekać cztery lata, choć przecież Pet Shop Boys od czasu "Release" wcale nie próżnowali - w międzyczasie ukazał się materiał z remiksami, składak przebojów, dwa samodzielne single, plus wspaniałe produkcje dla innych artystów, m.in. Rammstein, Yoko Ono, i Madonny. Co bardziej wybredni stwierdzą, do pewnego stopnia nie bez racji, że przez ostatnie dziesięć lat zespół nie wypuścił nic, co zainteresowałoby większą grupę odbiorców niż bezpośrednio zaangażowanych, wiernych fanów. Fala triumfalnych powrotów oczywiście sprzyja, ale PSB przecież znikąd nie wracają - oni po prostu od dawna nie wydali równie dorosłej, a jednocześnie przebojowej płyty; i oto jest, "Fundamental".

New Order - Republic

New Order - Republic
1993 London Records

1. Regret    4:08
2. World    4:44
3. Ruined In A Day    4:22
4. Spooky    4:43
5. Everyone Everywhere    4:24
6. Young Offender    4:48
7. Liar    4:21
8. Chemical    4:10
9. Times Change    3:52
10. Special    4:51
11. Avalanche    3:14

"Republic" to album na rozstaju dróg w twórczości New Order - pierwszy poza Factory, a także ostatni przed pierwszym rozpadem zespołu. To prawdopodobnie najbardziej kasowe, a jednocześnie poukładane wydawnictwo New Order. Bardziej niż którakolwiek z wcześniejszych płyt przypomina pobożny, popowy album. Samej definicji popu w ich wykonaniu też należy się poprawka. Zamiast o tajemniczych statkach na przystani lub narkotycznej pochwale porannego słońca, Bernard Sumner pisze i śpiewa o cieple domowego ogniska z ogrodem i cenie miłości. Dokładając do tego ich występ na plaży Davida Hasselhoffa, a także piłkarski przebój dla reprezentacji Anglii, dostajemy rasowego pieszczocha mediów i publiczności. Czy jednak samo brzmienie na tym cierpi? Raczej nie. Singlowe "Regret" i "World" mogą brzmieć jak Krzysztof Antkowiak ze swojego najlepszego okresu, ale ich refreny jakoś tak same wchodzą do głowy. Dalej mamy taneczne "Spooky", nastrojowe "Ruined in a Day", a także prawdziwą perłę w postaci "Young Offender". Reszcie albumu też nie można nic zarzucić, tym bardziej że arcy-genialny Stephen Hague zadbał o czystość 'śpiewu' Sumnera, sprawiedliwą eksploatację instrumentów szarpanych i wciskanych, no i ogólną przebojowość wstępną. To ciepły, słoneczny album, choć jak sugerują zdjęcia we wkładce, czasem może być to ciepło pożaru po zamieszkach. Tylko tak coraz trudniej doszukać się tu drugiego dna. [8/10]

Jakub Oślak
06.04.2010 r.

Electronic - Electronic

Electronic - Electronic
1991 Factory

1. Idiot Country    5:03
2. Reality    5:40
3. Tighten Up    4:38
4. The Patience Of A Saint    4:11
5. Gangster    5:27
6. Soviet    2:01
7. Get The Message    5:21
8. Try All You Want    5:38
9. Some Distant Memory    4:11
10. Feel Every Beat    5:07

Coś dla niepoprawnych sympatyków klasycznego synth-popu i wszelkich związanych z nim beatowo-wokalnych uciech. Electronic to doraźny projekt głosu New Order Bernarda Sumnera i gitary The Smiths Johnny'ego Marra, wspomaganych tutaj przez Neila Tennanta i Chrisa Lowe z Pet Shop Boys. To prawdziwy crossover marzeń z adekwatnym poziomem muzyki. "Electronic" to garść taneczno-energetycznych hitów, które poza Anglią zbytnio nie przypadły do gustu szerszej publiczności. A szkoda, bo materiał aż tryska zaangażowaniem, pomysłem, przekazem, po prostu wszystkim tym, co najlepszy elektroniczny pop ma do zaoferowania. Album zachwyca, jak długi i szeroki, chociaż warto wyróżnić takie kawałki jak: "Idiot Country", "Gangster", "Reality", a przede wszystkim "Patience of a Saint" i singlowe "Getting Away With It".

Electronic to prostota transmisji, niezawisłe zbitki syntetyki, basu, beat-maszyny, przetworzonej gitary, no i wokalu - który u Sumnera jest jak zawsze specyficzny i niepowtarzalny. Nie chodzi tu ani o toksyczne kluby, ani o stadiony pełne potu - to czuje się bardziej pod skórą, w okolicy kręgosłupa, który lepiej niż ucho rozpoznaje dobrą muzykę. Do perfekcji brakuje mi tu tylko singlowego "Disappointed", poruszającej perełki, której obecność ustawiłaby "Electronic" w jakiejś żelaznej piątce. W zasadzie to ona już tam jest, za lśnienie ogólne, radość, przebojowość i bezsens słów, które mój mózg spija jak gąbka rozlaną coca-colę. Gorąco polecam, bo to jedno z ech łabędziego śpiewu najwspanialszej epoki popu w historii. [9/10]

Aya RL - Aya Rl (Czerwona)

Aya RL - Aya Rl (Czerwona)
1985/2003 Tonpress/MTJ

01. Księżycowy krok
02. Nasza ściana
03. Czy to oni
04. Unikaj zdjęć
05. Nie zostawię
06. Ulica
07. Polska
08. Wariant 'C'
09. Pogo I
10. Pogo II

Genialna płyta zespołu-efemerydy. Moim zdaniem jedna z najlepszych, jeśli nie najlepsza polska płyta w historii polskiej muzyki rockowej. Mimo upływu 25 lat od nagrania albumu, muzyka nadal urywa głowę. Niesamowity klimat wykreowany przez Igora Czerniawskiego, którego talent eksplodował na debiucie Ayi naprawdę zaskakuje. Do tego mamy specjalnie intonowany wokal Kukiza - tak, tak - to tutaj m.in. zaczynał Paweł Kukiz - w zależności od potrzeb. Raz jest to szept, innym razem wrzask, a przeważnie wszystko przypomina rodzaj melorecytacji. Do śpiewu tutaj daleko. No i przede wszystkim mamy niesamowitą, wyjątkową muzykę. Takich brzmień nigdy przedtem, ani potem nikt nie nagrywał w Polsce. Zresztą nawet przyrównując album do muzyki "niepolskiej", widać jego oryginalnośc. Trudno określić stylistykę "Czerwonej". Ani to muzyka elektroniczna, ani muzyka nowofalowa, ani psychodeliczna, ani popowa. Wszystkiego jest po trochu. Ale na pewno jest to muzyki Ayi RL.

Z jednej strony nie jest to muzyka łatwa i przyjemna, z drugiej  większość nagrań stała się w latach 80. przebojami. O tym jednak, że przy nagraniu płyty, grupie nie chodziło o względy komercyjne świadczy najlepiej fakt, że na albumie nie znalazł się największy przebój zespołu, dzięki którem grupa zaistniała w świadomości Polaków - "Skóra". Ten utwór wyniósł grupę z niebytu na szczyt polskiej muzyki. To jeden z najbardziej rozpoznawalnych przebojów lat 80., który do dzisiaj króluje w playlistach radiowych rozgłośni. Czekając na wydanie debiutanckiej płyty wszyscy spodziewali się, że "Skóra" będzie osią wokół której muzycy stworzą resztę muzyki. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Igor Czerniawski, Jarek Lach i Paweł Kukiz nagrali płytę, która w ogóle miała się nijak do wspomnianego przeboju. To była zupełnie inna muzyka, zupełnie innego zespołu. I dlatego na płycie oryginalnie nie znalazła się ani "Skóra", ani inny przebój z początkowego okresu twórczości Ayi - "Jazz". Zwyczajnie nie pasowały do koncepcji albumu.

Spandau Ballet - Journeys to Glory (Special edition 2010)

 

Spandau Ballet - Journeys to Glory (Special edition 2010)
1981/2010 Chrysalis Records/EMI Records

CD 1

01. To cut a long story short 03:20
02. Reformation 04:55
03. Mandolin 04:08
04. Musclebound 05:09
05. Age of blows 04:09
06. The Freeze 04:36
07. Confused 04:39
08. Toys 05:50

bonus - The 7' singles

Fiction Factory - Throw The Warped Wheel Out

Fiction Factory - Throw The Warped Wheel Out
1984 CBS/Columbia

1. (Feels Like) Heaven
2. Heart And Mind 
3. Panic 
4. The Hanging Gardens 
5. All Or Nothing 
6. Hit The Mark 
7. Ghost Of Love
8. Tales Of Tears 
9. The First Step 
10. The Warped Wheel 

Cudowna płyta zapomnianego zespołu. Do dziś przetrwał jedynie ich największy przebój, który wciąż można usłyszeć w reklamach, na składankach z muzyką lat 80. lub w radiu Złote Przeboje. A przecież ten szkocki zespół wydał na świat dwie znakomite płyty, których "Feels Like Heaven" było jedynie początkiem. Warto przyjrzeć się bliżej ich charakterystycznemu brzmieniu, odkryć cały dorobek, po którym pozostała jedynie nostalgia i trudne do zdobycia egzemplarze albumu. 

"Feels Like Heaven" to oczywiście jeden z najważniejszych znaków czasu, w którym powstał. Do dziś brzmi pięknie i porywająco. Krytycy porównywali tę piosenkę do starszej o kilka lat "Love Will Tear Us Apart" Joy Division. Podkreślano w obu utworach nacechowanie niemym krzykiem, rezygnacją z uczuć, dążeniem do samounicestwienia. Ukryta pod synth-popową melodią nowofalowa melanholia nie przeszkodziła w zaczarowaniu słuchaczy romantycznością i łzawą radością. Równocześnie, niestety, jako pierwszy singiel zbyt wysoko ustawiła poprzeczkę dla reszty płyty, co dla wielu odbiorców okazało się sporym zawodem. Zupełnie niesłusznie. 

A-ha - Stay On These Roads

150 odsłon
Tagi:

A-ha - Stay On These Roads
1988 Warner Bros. Records

1. Stay On These Roads
2. The Blood That Moves The Body 
3. Touchy! 
4. This Alone Is Love 
5. Hurry Home 
6. The Living Daylights 
7. There's Never A Forever Thing
8. Out Of Blue Comes Green
9. You Are The One 
10. You'll End Up Crying 

Perfekcyjnie popowy album od jedynego słusznego zespołu z Norwegii. A-ha byli wówczas w epicentrum sławy. Najpierw kapitalny debiut wzniósł ich na szczyty list przebojów i zapewnił najwyższą oglądalność MTV, a następnie świetny "Scoundrel Days" udowodnił, że interesuje ich coś więcej niż kraina pięknych chłopców i pięknych piosenek. "Stay On These Roads" kipi od radosnej energii i synth-etycznej melanholii. Cztery wspaniałe single to nie lada osiągnięcie, szczególnie wtedy, gdy materiał utrwalony na albumie pozostaje zróżnicowany, a jednocześnie lekki i porywający. Tytułowa ballada otwiera płytę i najogólniej ustawia odbiór całej reszty. W połowie drogi czyha bondowski "The Living Daylights", od którego majestatu i rozmachu ciarki przechodzą do dziś. W warstwie lirycznej mamy typową dla ówczesnego A-ha mieszankę natchnionej wrażliwości z miłosnymi eksklamacjami, która potrafi owocować zarówno pięknem, jak i błahostkami ("Touchy!"). Ale to, co przemawia na tym albumie najsilniej, to sama muzyka. Przestrzenna, wielowarstwowa, fantastycznie przygotowana, łącząca łzawą gitarę i zmysł kompozytorski Pala z baterią syntezatorów Magne. "Stay On These Roads" to różnobarwna, porywająca i wzruszająca płyta, do płaczu i do tańca, ale przede wszystkim do podziwiana - tak jak jedna z najlepszych linii syntezatorowych, jaka powstała w latach 80'tych, "You Are The One". [9/10]

Jakub Oślak
28.02.2010 r.

Erasure - The Innocents

Erasure - The Innocents
1988 Mute Records Ltd.

1. A Little Respect 
2. Ship Of Fools 
3. Phantom Bride 
4. Chains Of Love 
5. Hallowed Ground 
6. Sixty-five Thousand 
7. Heart Of Stone 
8. Yahoo! 
9. Imagination 
10. Witch In The Ditch 
11. Weight Of The World 

Wbrew temu co często się sądzi, "The Innocents" nie jest ani debiutem, ani nawet drugą, a dopiero trzecią płytą Erasure. Album ten jest zarazem szczytowym osiągnięciem tego brytyjskiego pop duetu, chociaż nie jedynym, który stanowi o ich popularności. Motywem wyjściowym jest tu oczywiście ponadczasowy przebój "A Little Respect", niejednokrotnie wkładany przez laików między bajki o tzw. one-hit-wonders z lat 80'tych. Jest on jednakże, dosłownie i w przenośni, tylko początkiem prawdziwie tęczowego albumu, z którego absolutnie każdy utwór, no może poza jednym instrumentalnym, nadaje się na singla. I to, że w owych czasach takie płyty ukazywały się regularnie, niewątpliwie świadczy o niepowtarzalności i kreatywnym potencjale zarówno muzyków jak i słuchaczy z tamtej magicznej epoki. 

Ten kto nie wie kim jest Vince Clarke, ten powinien sięgnąć po trzy płyty, w kolejności chronologicznej: "Speak & Spell" Depeche Mode, "Upstairs At Eric's" Yazoo, a następie właśnie "The Innocents". Ten niewysoki, przychudzony jegomość jest właśnie mózgiem odpowiadającym za geniusz tych albumów, ich ponadczasowość, zaraźliwe bakcyle ruchowe i wokalne, no i w konsekwencji miejsca na listach U.K. charts. Co prawda dziś traktowane jest to bardziej jak ciekawostka historyczna, ale to właśnie Clarke jest autorem tych największych spośród przebojów tamtych czasów - "Just Can't Get Enough" i "Don't Go". Niewątpliwie przełożyło się to na bagaż umiejętności, wyczucia i doświadczenia przed skomponowaniem wspomnianego już "A Little Respect", a także "Ship of Fools", "Phantom Girl", "Imagination", "Yahoo!" i całej perfekcyjnej reszty. 

Bad Lieutenant - Never Cry Another Tear

Bad Lieutenant - Never Cry Another Tear
2009 Triple Echo Records

1   Sink Or Swim  
2   Twist Of Fate  
3   Summer Days
4   This Is Home  
5   Running Out Of Luck  
6   Dynamo  
7   Poisonous Intent  
8   These Changes  
9   Walk On Silver Water  
10   Shine Like The Sun  
11   Runaway   
12   Head Into Tomorrow

Niezmiernie się cieszę z samego faktu wydania tej płyty. Bad Lieutenant to dość szybka reakcja na ostateczne rozwiązanie kwestii New Order, dla którego nie widzę już szansy na powrót. Bernard Sumner i Peter Hook powiedzieli sobie po prostu zbyt dużo przykrych słów, aby mieli jeszcze raz zagrać obok siebie na jednej scenie lub wejść do studia. I niech tak zostanie, bo chyba lepiej żeby nic nie tworzyć, niźli trwać w toksycznym związku. Bałem się, że przez ludzkie zacietrzewienie talenty Sumnera i Hooka przepadną gdzieś w szumie, jednakże mała wiara została skarcona. Sumner, przy wsparciu Phila Cunninghama i Jake'a Evansa, a także z udziałem Stephena Morrisa i Alexa Jamesa (Blur), nagrał swoistą płytę-katharsis. Coś, co ma mu pozwolić zapomnieć o przeszłości i sięgać po to, po co została wymyślona muzyka - zachwyt i radość. 

To co warto podkreślić od razu - debiut Bad Lieutenant jest naturalną konsekwencją stylu prezentowanego na ostatnich płyt New Order, ze szczególnym wskazaniem na "Waiting for the Sirens' Call", które przez fanów NO zostało przyjęte chłodno. Powróciła muzyka niemal stricte gitarowa, ograniczająca elektronikę do dyskretnych efektów, które przecież w dzisiejszych czasach są stałym elementem studyjnej produkcji. Broń Wysoka Opatrzności wspominać tu jakkolwiek o Joy Division i ich depresyjnych podrygach. Bad Lieutenant to muzyka radosna, rytmiczna i melodyjna, w zasadzie tradycyjnie piosenkowa. Da się ją dojrzeć w scenicznym blasku świateł, ale i zaintonować na gitarze akustycznej przy kominku. Każdy kolejny utwór to materiał na przebój, ze wskazaniem na singlowe "Sink or Swim" i śpiewane na dwa głosy "This is Home", co czyni cały album równym, solidnym zbiorem.

White Door - Windows

 

White Door - Windows
1983/2009 Cherry POP

01. Jerusalem
02 .Americana
03. Windows
04. In Heaven
05. Love Breakdown
06. Where Do We Go From Here
07. School Days
08. Behind The White Door
09. Love Breakdown Instrumental
10. Way Of The World (w rzeczywistości "Extra")
11. Kings Of The Oriental (Kings of the Orient)
12. New Jealousies
13. Flame Of My Heart (Flame In My Heart)

Tego nikt się nie spodziewał. Płyta mało znanego, brytyjskiego tria, wylansowana w Polsce przez Tomasza Beksińskiego, po 26 latach ukazała się po raz pierwszy na CD! W swoim czasie White Door nie odniosło sukcesu żadnego. Nie miało żadnego przeboju a płyta na świecie przeszła niezauważona. Wygrzebał ją natomiast Tomasz Beksiński, który zachwycił się nią i lansował niemiłosiernie w Romantykach Muzyki Rockowej. Według Beksińskiego White Door było uosobieniem new romantic i jedną z najlepszych płyt w tym stylu. Wówczas nie bardzo byłem w stanie zrozumieć zachwyt Beksińskiego nad White Door. Płyta "Windows" wydawała mi się bezbarwna i przynudnawa. Nie było na niej ani niczego wyraźnie przebojowego, ani żadnego soczyście syntezatorowego. Muzyka z debiutanckiej i jedynej zarazem płyty Brytyjczyków subtelnie lała się z głośników i trzeba było naprawdę znaleźć w tej muzyce coś specjalnego co mnie zdecydowanie umykało.

Jak dzisiaj słucham White Door? Zdecydowanie jest lepiej. Z jednej strony brzmienie zestarzało się, ale z drugiej zestarzało się w mniejszym stopniu niż pozycje, które kiedyś podobały mi się - np. Duran Duran, Spandau Ballet czy Howard Jones. Subtelność i delikatnośc syntezatorowych pasaży, brak skocznych przebojów, dodała po latach muzyce White Door doniosłości. Dzięki temu noworomantyczny synth pop Brytyjczyków nie brzmi tandetnie. Nadal jednak trudno mi uznać "Windows" za jakieś ponadczasowe arcydzieło. Jest to muzyka ewidentnie skierowana do fanów synth popowych brzmień z lat 80. i i do nikogo więcej.

Electronic - Raise The Pressure

Electronic - Raise The Pressure
1996 Parlophone

1   Forbidden City 
2   For You   
3   Dark Angel 
4   One Day 
5   Until The End Of Time 
6   Second Nature  
7   If You've Got Love 
8   Out Of My League 
9   Interlude   
10   Freefall   
11   Visit Me 
12   How Long  
13   Time Can Tell 

Niedoceniana płyta niedocenianego projektu. Electronic był jednym ze sposobów na nudę Bernarda Sumnera w czasie kolejnych faz rozpadu New Order. Johnny Marr, gitara i siła sprawcza The Smiths, to drugie stałe ogniwo zespołu - muzyk także nie stroniący od współpracy twórczej w wielu kierunkach jednocześnie. Electronic miał z założenia być anonimowym produktem rozrywkowym. Sumner i Marr podkreślali w wywiadach, że przyświecała im chęć dobrej zabawy z muzyką i swoboda w eksperymentowaniu, większa niż dane im to było w macierzystych formacjach. Miało być bez bagażu, bez kompleksów i bez zobowiązań. Niestety(?), debiutancka płyta projektu okazała się zbyt dobra, żeby przed drugim albumem nie urosły oczekiwania, których nie udało się spełnić. Co nie znaczy, że z punktu widzenia słuchacza "Raise the Pressure" nie można się po prostu cieszyć. Szczególnie teraz po latach, bez zwracania uwagi na kontekst historyczny. 

Electronic nie udało się uniknąć oceniania przez pryzmat twórczości New Order i The Smiths. O ile jednak "Electronic" wypadało w tym świetle celująco, o tyle "Raise the Pressure" jakby umyślnie próbuje się od owej schedy odciąć. Pozornie stoi gdzieś po środku. Płyta łączy melanholię z przebojowością; de facto, jednak, stara się możliwie skutecznie rozdzielić te prądy, w efekcie czego podąża wyraźnie dwutorowo. Po jednej stronie dostajemy indie-rockowe piosenki o trudach życia i miłości, stanowiące jakby echo fali brit-popu. Z drugiej zaś mamy radykalnie taneczne, zelektronizowane do granic prymitywności dyskotekowe hymny. Można to odczytać jako wpływ ówczesnej eksplozji eurodance na kontynentalnej Europie. Jest lekko, łatwo i przyjemnie, chociaż konstrukcje niektórych piosenek czarują fantazyjnością. Jest przebojowo, przede wszystkim dzięki obecności Karla Bartosa i jego charakterystycznych klawiszy i głosu robota. I wreszcie - jest zabawa, gdzie dają się odczuć wpływy szczytujących wówczas Pet Shop Boys. 

Visage - Beat Boy

Visage - Beat Boy
1984/2009 Cherry Pop

1. Beat Boy 6:49
2. Casualty 5:33
3. Questions 6:14
4. Only The Good Die Young 6:02
5. Can You Hear Me 6:32
6. The Promise 4:03
7. Love Glove 4:47
8. Yesterday's Shadow 6:37
9. Beat Boy (Dance Mix) 7:19
10. Love Glove (Long Version) 6:38
11. She's A Machine 4:54
12. Der Amboss 5:39

Kolejny "biały kruk" z epoki new romantic, dotychczas znany tylko w wersji winylowej, ukazuje się na CD i zapełnia tym samym poważną lukę na półkach kolekcjonerów. "Beat Boy" to trzecia, ostatnia i zgodnie uznana przez wszystkich za najsłabszą, płyta najważniejszego projektu new romantic. Visage - grupa utworzona przez Steve'a Strange, kreatora i inicjatora mody pn. "new romantic" - działała krótko, ale intensywnie. Pozostawiła po sobie trzy longplaye, kilka składanek oraz nagrania z drugich stron singli i epek. Pierwsza płyta, wraz ze sztandarowym utworem "Fade To Grey" zapoczątkowała i uformowała stylistykę. Druga pt. "The Anvil" w chwili ukazania została uznana za powielenie pomysłow z pierwszej. Trzecia - "Beat Boy" - była rozpaczliwą próbą poszukiwania nowej stylistyki przy pozostaniu wiernym pewnym założeniom synth popu. Rozpaczliwą, bo niezbyt udaną. New romantic wtedy już dogorywał, a Steve Strange nie był w stanie zaproponować niczego nowego. Dlatego "Beat Boy" okazała się pożegnaniem z Visage.

Debiutancki album pt. "Visage" trąci już myszką i ma bardziej znaczenie historyczne (by nie rzec archeologiczne), ale nadal trudno sobie wyobrazić rozmowę o synth popie z lat 80. bez wspomnienia o "Fade To Grey". Po latach znacznie na wartości zyskał drugi krążek "The Anvil". Słychać w tej muzyce rzeczy, które wtedy umykały. Muzyka jest w stosunku do debiutu bardziej wysmakowana, elegancka, subtelna a przy tym inteligentna. Oprócz syntezatorów i melodii, jest w niej jakaś głębia i nowofalowa refleksja. Niestety, słuchając dzisiaj "Beat Boy" trudno doznać takich wrażeń. Ciężko dostrzec w tej muzyce wartości, które kiedyś umknęły. Takich zwyczajnie brak. No może jedyną zmianą jest fakt, że w latach 80. "Beat Boy" wydawał się płytą całkowicie beznadziejną, nudną i pozbawioną sensu, a dzisiaj słucha się tego z pewnym sentymentem i świadomością, że w porównaniu ze współczesną muzyką POP, nawet trzecia płyta Visage jest interesująca.

A-ha - How Can I Sleep With Your Voice In My Head

A-ha - How Can I Sleep With Your Voice In My Head
2003 WEA Records

1. Forever Not Yours    4:32
2. Minor Earth Major Sky    5:41
3. Manhattan Skyline    5:50
4. I've Been Losing You    4:08
5. Crying In The Rain    4:55
6. The Sun Always Shines On TV    5:51
7. Did Anyone Approach You    4:52
8. The Swing Of Things    5:26
9. Lifelines    4:36
10. Stay On These Roads    3:34
11. Hunting High And Low    5:54
12. Take On Me    5:42
13. The Living Daylights    7:31
14. Summer Moved On    4:41

Nie potrafię wskazać drugiego artysty, który zanotowałby równie fantastyczny powrót na scenę muzyczną, co A-ha w 2000 r. Od tamtej pory zdążyło upłynąć wystarczająco dużo czasu, aby zespół ponownie postanowił pożegnać się z fanami (finałowy koncert jest zaplanowany na 4 grudnia 2010 w Oslo), odchodząc w zasłużonej glorii i chwale. Cofnijmy się jednak do początku XXI w. i tego, co ponownie wniosło norweskie power-trio na światowe sceny. Sprawiła to przede wszystkim niepowtarzalna, mega-przebojowa, a jednocześnie piękna i ambitna muzyka i talent do jej komponowania, który przetrwał blisko dziesięć lat kompletnej próżni. Za pierwszy omen ponownego przyjścia odpowiada Norweski Komitet Noblowski, który co prawda nie nominował Mortena Harketa do Pokojowej Nagrody Nobla, ale zaprosił najsłynniejszy norweski zespół w komplecie do występu podczas koncertu towarzyszącego wręczeniu nagrody w 1998 r. A-ha wykonali wtedy jeden ze swoich przebojów, lecz co ważniejsze także jedno premierowe nagranie. Nazajutrz zaś uznali, że gra im się świetnie i chcą więcej. W przeciągu czterech kolejnych lat A-ha wydali dwa całkowicie nowe, fantastycznie przyjęte albumy - "Minor Earth, Major Sky" i "Lifelines" - które przyniosły im nowe rzesze fanów, w tym takich którzy do tej pory nie podzielali entuzjazmu wobec ich muzyki z lat 80.

Prezentowany poniżej krążek jest jakby zwieńczeniem tego niesamowitego sukcesu. To koncertówka w tradycyjnej formie, czyli zmontowana z wybranych fragmentów kilku występów na żywo, zarejestrowanych podczas trasy w 2002 r. Znajdziemy tu po równo ówczesne nowości i hiciory, choć, moim zdaniem, takie single jak "Forever Not Yours" czy "Lifelines" momentalnie dołączyły do 'the greatest' już w chwili premiery. Co zatem ciekawego wnosi ten zbiór, czego nie można usłyszeć np. na składankach? Ano w rzeczy samej - duszę zespołu wykonującego muzykę na żywo. W przypadku A-ha oznacza to tradycyjnie elektroniczne instrumentarium studyjne, podrasowane rockowym zacięciem gitary Paula Waaktaara i pianina Magne Furuholmena. W warunkach scenicznych te dwa elementy bardzo swobodnie przenikają przez zasadniczy szkielet kolejnych kompozycji. W efekcie wydźwięk znajomych hitów jest miejscami dosyć zaskakujący, a całego zbioru niezwykle widowiskowy. Sam Morten Harket także nie pozostaje w tyle. Bożyszcze nastolatek z lat 80. udowadnia, że jego uwielbienie ma swoje podstawy przede wszystkim w umiejętnościach wokalnych i barwie głosu, która naznacza muzykę A-ha tą niepowtarzalną przebojowością. Co prawda w kulminacyjnym punkcie - "Take On Me" - brakuje mu tchu do płynnego pociągnięcia najwyższych rejestrów, ale to tylko podkreśla atmosferę udanego koncertu, która nie toleruje bezmyślnych 'odtworzeń' materiału studyjnego. Tak samo jak wstawka w stylu reggae na "The Living Daylights".

Orchestral Manoeuvres In The Dark (OMD) - Junk Culture

Orchestral Manoeuvres In The Dark (OMD) - Junk Culture
1984 Virgin

1. Junk Culture    4:08
2. Tesla Girls    3:51
3. Locomotion    3:54
4. Apollo    3:39
5. Never Turn Away    3:57
6. Love And Violence    4:41
7. Hard Day    5:41
8. All Wrapped Up    4:23
9. White Trash    4:36
10. Talking Loud And Clear    4:23

"Junk Culture" być może nie jest najlepszym z albumów OMD, lecz niewątpliwie należy do tych najweselszych, zaraźliwie radosnych i beztroskich. Zespół był wówczas u szczytu popularności na Starym Kontynencie. OMD miał na koncie już cztery dobrze przyjęte płyty długogrające, kilka wstrząsających hitów i, co najważniesze, wyraźnie zarysowany, oryginalny styl. Za każdym razem wydanie nowego LP było zachętą do eksperymentowania z dźwiękiem i kompozycją, sprytnie ukrytego pod otwierającym album przebojem singlowym. Efekt nie zawsze pokrywał się z oczekiwaniami krytyki i fanów, którzy wywierali na zespół presję do tworzenia większej ilości tych singlowych, tanecznych delicji. Pewnym kompromisem pomiędzy schedą popularności a ambicjami twórczymi Andy'ego McCluskey i Paul'a Humphreys'a jest właśnie "Junk Culture". Płyta jest uznawana za ostatni album klasycznego OMD przed podbojem Stanów Zjednoczonych.

Czym ów kompromisowy album może nas zaskoczyć? Przede wszystkim znacznie bardziej popową koncepcją od czegokolwiek, co zespół do tej pory nagrał. Zgodnie z założeniami powstało więcej materiału przyjaznego radiu, co przełożyło się na wydanie aż czterech singli. Była to także pierwsza poważna próba zaistnienia OMD na rynku amerykańskim, która, niestety, przepadła przez wideoklip do "Tesla Girls". Ale cała reszta płyty zadziwia. Od klawiszy i wariacji rytmu ugina się podłoga. Słychać także sekcję dętą i perkusję latyno-amerykańską. Magiczny Fairlight CMI naelektryzował i naostrzył brzmienie, a kompozycje wzbogacił o zagrywane sample. Już bez zabawy falami radiowymi i szpulami taśmy magnetycznej, za to w tanecznym korowodzie, OMD występuje z dotychczasowego półmroku i podąża ku szczęściu. Tylko gdzie to wszystko się kończy?

Pet Shop Boys - Yes

150 odsłon
Tagi:

Pet Shop Boys - Yes
2009 EMI

1. Love Etc 
2. All Over The World 
3. Beautiful People 
4. Did You See Me Coming? 
5. Vulnerable 
6. More Than A Dream 
7. Building A Wall 
8. King Of Rome 
9. Pandemonium 
10. The Way It Used To Be 
11. Legacy 

Żyjemy w bardzo dziwnych czasach dla popu w muzyce: współcześni artyści wysysają życiodajną energię z dorobku lat 80. i lepią z niej komercyjne usprawiedliwienia nieobecności własnych pomysłów. Z kolei żywi przedstawiciele tamtych pięknych czasów masowo gonią współczesność i wracają do czynnego nagrywania nowego materiału i koncertowania, jak gdyby ich gwiazda nigdy nie poszarzała w bardzo chudych latach 90.. Pod każdym względem preferuję tych drugich, nawet jeśli fantazyjne fryzury zastąpiła łysina, a resztkę symboli seksu przysłoniły zakamuflowane brzuszki. 

Pet Shop Boys bynajmniej znikąd nie wracają. To, że przez ostatnie 10 lat ich toksyczna fonograficzna matka nie wypromowała żadnego hiciora na miarę "Always on my mind" czy "Go west" nie oznacza, że Neil Tennant i Chris Lowe niczego wartościowego nie stworzyli. Ich ostatnie dwa albumy studyjne były jednakże komercyjnymi porażkami. Starsi panowie dwaj (umownie nazywani Chłopcami) trochę za bardzo postawili na melanholię ("Release"), skomplikowane aranże i stylistyczny przepych ("Fundamental"). Zgubili gdzieś po drodzę trop tego, co umieściło ich nazwiska w panteonie światowych list przebojów - wypadkowej popu doskonałego z lirycznym nokautem. Tym razem naprawdę powrócili - ze skadalicznie przebojowym albumem, takim z którego każdy utwór nadaje się na singla.

Hetane - Machines

146 odsłon
Tagi:

Hetane - Machines
2009 - 2.47 Production

1. Hard   
2. Machines   
3. Brabrasen   
4. Wild Woman   
5. Monopoly   
6. Nienawidzimy   
7. White-legz   
8. God - foresaken   
9. Find The Lost Ghosts   
10. Instinct   
11. Sirenmoon   
12. Wild Woman [ bathroom version] 

Hetane to młody, polski zespół, który jak sam o sobie pisze stanowi "grupę muzyków łączących brudną elektronikę z brzmieniem zardzewiałych gitar, industrialne bity z trip hopowym rytmem". Hm... Jedno można powiedzieć na pewno. Hetane nie odkryli jak na razie niczego nowego w muzyce. Zresztą to zadanie jest chyba ponad siły każdego, kto dzisiaj stawia pierwsze kroki w muzyce. Nie zmienia to jednak faktu, że w nowych produkcjach musi być coś co zachwyci. A niestety, na płycie Hetane jakoś mi tego brakuje.

Muzyka Hetane to mieszanka ciężkich bitów i brudnej muzyki gitarowej. Mieszanka, w której słychać echa tak różnych twórców jak: Atari Teenage Riot, Tricky czy Goldflesh. Nie twierdzę, że Hetane inspirowali się tymi wykonawcami. Nie twierdzę nawet, że słyszali o ich istnieniu, nie twierdzę również niczego przeciwnego. Twierdzę jednak, że Hetane mogę niestety oceniać jedynie w kategoriach "jak na polski zespół to zadziwiająco nieźle". Tak jest. Jak na Polaków to wręcz rewelacyjnie. Grup rzeźbiących w elektronice, bitach i zahaczających o rock industrialny w Polsce jest jak na lekarstwo. W dodatku Hetane robi to naprawdę profesjonalnie. A jednak z albumu wieje obiektywnie rzecz biorąc nudą. Pewnie jestem głuchym, tępym, zlośliwym krytykantem, ale jakoś nie potrafię zachwycić się płytą "Machines". 

Ultravox - U-vox (Remastered Definive Edition)

 

Ultravox - U-vox (Remastered Definive Edition)
1986/2009 - Chrysalis/EMI Records

CD 1

1. Same Old Story
2. Sweet Surrender
3. Dream On
4. The Prize
5. All Fall Down
6. Time To Kill
7. Moon Madness
8. Follow Your Heart
9. All In One Day

CD 2

1. Same Old Story (Extended Version)
2. 3
3. All In One Day
4. All Fall Down (Extended Mix)
5. Dreams?
6. All Fall Down
7. Dream On (Live)
8. The Prize (Live)
9. All Fall Down (Live)
10. Stateless
11. Same Old Story (Live)
12. Sweet Surrender (Live)
13. All In One Day (Live)
14. Time To Kill (Live)
15. All In One Day

Kolejny biały kruk z lat 80. w końcu został ponownie wydany na CD. Ostatnia "prawdziwa" płyta Ultravox osiągała na aukcjach internetowych niebotyczne ceny, ponieważ od dawna nakład edycji CD został wyczerpany i nie było wznowień. Na szczęście w serii Remastered Definive Edition uwzględniono również "U-vox".

Thompson Twins - Here's to Future Days

 

Thompson Twins - Here's to Future Days
1985/2008 Arista/Edsel Records

Disc 1

1. Don't Mess with Doctor Dream - 4.25
2. Lay Your Hands on Me - 4.21
3. Future Days - 3.00
4. You Killed the Clown - 4.52
5. Revolution - 4.05
6. King for a Day - 5.18
7. Love Is the Law - 4.43
8. Emperor's Clothes (Part 1) - 4.45
9. Tokyo - 3.38
10. Breakaway - 3.33
11. Roll Over - 4.58 - Bonus Track (Album version that only appeared on North American copies of the original album in 1985)
12. Shoot Out - 6.22 (Remix of "Don't Mess With Doctor Dream" that appeared previously on the UK 12" single known as the "[(U4A)+(U3A)=REMIX]", catalogue number TWINS229)
13. Alice - 4.59 (Instrumental version of "Lay Your Hands On Me")
14. Heavens Above! - 3.19 (Instrumental remix of "Future Days")
15. The Kiss - 5.42 (Remix of "Tokyo")
16. Desert Dancers - 7.07 (Remix of "Breakaway")

Disc 2

Various - A Tribute to Depeche Mode - Alfa Matrix Re:Covered

141 odsłon
Tagi:

A Tribute to Depeche Mode - Alfa Matrix Re:Covered
2009 Alfa Matrix

CD 1

1. I:Scintilla – I Want It All 5:15
2. Krystal System – Master And Servant    3:48
3. Mesmer's Eyes – Stripped    5:48
4. Leaether Strip – Blasphemous Rumours (Black Edit)    6:00
5. Kant Kino –    A Question Of Time    4:23
6. Komor Kommando Feat. J-L De Meyer – John The Revelator    4:26
7. Neikka RPM –    Boys Say Go 3:47
8. Acylum vs. HausHetaere – It's No Good    5:09
9. Dunkelwerk –    Any Second Now (Voices) 2:49
10. Nebula-H – Photographic 3:33
11. Diffuzion –    Sacred    5:44
12. Technoir –    Lie To Me    5:09
13. Regenerator – Precious    4:03
14. Komor Kommando – Personal Jesus (Blues Version)    3:32
15. Star Industry – Enjoy The Silence    5:07
16. Klutae – New Dress    5:23

CD 2

Depeche Mode - Sounds Of The Universe

Depeche Mode - Sounds Of The Universe
2009 Mute Records

1.In Chains
2.Hole To Feed
3.Wrong
4.Fragile Tension
5.Little Soul
6.In Sympathy
7.Peace
8.Come Back
9.Spacewalker
10.Perfect
11.Miles Away- The Truth Is
12.Jezebel
13.Corrupt

"Sounds Of The Universe" (SOTU), czyli kolejna odsłona syntezatorowego zespołu wszechczasów. Co można powiedzieć o nowej płycie Depeche Mode miesiąc po premierze albumu? Na pewno to, że DM pozostanie syntezatorowym gigantem a płyta potwierdza klasę grupy. Depeche nagrywając SOTU postanowili cofnąć się w czasie. David Gahan, Martin Gore i Andrew Fletcher chcieli tym razem wyczarować dźwięki dla fanów pamiętających grupę sprzed "Violatora". Materiał powstawał w prywatnych studiach Nowego Jorku, które zgromadziły masę takich sprzętów jak analogowe syntezatory i automaty perkusyjne. Wszystko po to, by fani Depeche poczuli się jak w latach 80. Czy to się udało? Poniekąd. SOTU jest szczególnym połączeniem brzmienia charakterystycznego dla 80's oraz nowoczesności. Muzyka zawarta na SOTU, mimo zastosowanych rozwiązań, nie brzmi archaicznie. Niech nikt nie spodziewa się melodyjek w stylu Vince'a Clarka. Utwory brzmią mocno i zdecydowanie. Cofnięcie się do lat 80. przybliża DM miejscami raczej do dokonań Front 242 niż Erasure.

Mimo to czegoś na nowej płycie DM brakuje. Pozornie jest wszystko. Dynamiczny przebój - "Wrong", kojące ballady - "Little Soul", "Peace", "Jezebel"; analogowe syntezatory i szczypta nowoczesności. SOTU wygląda jednak bardziej jak produkcja zdolnych rzemieślników niż genialnych artystów. Problem polega na tym, że nie żyjemy w latach 80. i nie da się w muzyce odbudować TAMTEGO klimatu. Trzeba przyznać jednak, że sytuacja Depeche jest wyjątkowo trudna. Bo z jednej strony nie da się zawrócić czasu, a z drugiej w muzyce syntezatorowej już wszystko powiedziano. Ciężko oczekiwać, że DM wymyśli coś nowego. Że kolejnej płyty będzie słuchało się z takimi samymi wypiekami na twarzy jak "Black Celebration" czy "Music for the Masses". Niestety, czasu cofnąć się nie da. Niczego nowego w muzyce synth pop również się nie odkryje :(. Dlatego Depeche Mode jest w sytuacji bez wyjścia. Zresztą nie jest w tym osamotniony. Podobne dylematy mają inne potęgi brzmienia wypracowanego w latach 80. I to niekoniecznie tylko "syntezatorowcy". Od wielu lat na podobne problemy stara się odpowiedzieć Robert Smith i The Cure. Niestety, z podobnym skutkiem.

Foxx, John - The Garden (2008 remaster)

 

John Foxx - The Garden
1981/2008 - Virgin/Demon

CD 1

1. Europe After the Rain – 3:57
2. Systems of Romance – 4:02
3. When I Was a Man and You Were a Woman – 3:37
4. Dancing Like a Gun – 4:10
5. Pater Noster – 2:32
6. Night Suit – 4:26
7. You Were There – 3:51
8. Fusion/Fission – 3:48
9. Walk Away – 3:52
10. The Garden – 7:03

CD 2 - 2008 reissue bonus disc

Blancmange - Happy Families (2008 remaster)

 

Blancmange - Happy Families
1982/2008 London Records/Demon Music Group - Edsel Records

1. I Can't Explain
2. Feel Me
3. I've Seen The Word
4. Wasted
5. Living On The Ceiling
6. Waves
7. Kind
8. Sad Day
9. Cruel
10. God's Kitchen

bonus cd 2008:

11. Living On The Ceiling (Extended Version)
12. God's Kitchen (12' mix)
13. Feel Me (12" Extended Mix)
14. Feel Me (7' and 12' Instrumental)
15. Business Steps
16. Feel Me (US 12' Instrumental)

U2 - No Line On The Horizon

238 odsłon
Tagi:

 

U2 - No Line On The Horizon
2009 Universal

1. No Line On The Horizon
2. Magnificent
3. Moment of Surrender
4. Unknown Caller
5. I'll Go Crazy If I Don't Go Crazy Tonight
6. Get On Your Boots
7. Stand Up Comedy
8. Fez - Being Born
9. White As Snow
10. Breathe
11. Cedars Of Lebanon

Nowa płyta U2. Dla jednych wydarzenie, dla innych kolejna nudna produkcja przereklamowanego zespołu. Ta druga opinia boli każdego, kto pamięta U2 z lat 80. Wtedy to była zupełnie inna grupa. "Boy", "October", "War", "Under A Blood Red Sky" to albumy, które powodowały wypieki na twarzy. U2 stał niemal w jednym rzędzie z innymi nowofalowo-postpunkowymi zespołami jak Wire czy XTC. Był tak samo nieznany szerszemu odbiorcy a jedyne, co wyróżniało ten irlandzki band, to charakterystyczna gitarka The Edge, wokal Bono i większa przebojowość repertuaru. Potem był pierwszy międzynarodowy przebój - "Pride" - i pierwsza płyta, która zaistniała w szerszej świadomości - "The Unforgettable Fire". To nadal było TO U2. Chociaż muzyka została bardziej wypolerowana, ale U2 nadal było tym U2. I w końcu przyszła płyta, która z jednej strony okazała się opus magnum starego U2, z drugiej strony zrobiła z Irlandczyków międzynarodową gwiazdę - "The Joshua Tree". Niewątpliwie jedna z najlepszych płyt lat 80. i najlepsze dzieło zespołu, z jednej strony tkwiące (jeszcze) korzeniami w graniu nowofalowym, z drugiej będące już w nurcie "pop". I właściwie dla mnie na tym historia U2 jak na razie zakończyła się.

"Rattle and Hum" miało kilka fajnych piosenek w starym stylu, ale to była muzyka do filmu zawierająca również starsze numery w koncertowych wersjach. "Achtung Baby" umocniło U2 w showbiznesie. Płyta trafiła do tych, do których fenomen U2 wcześniej nie dotarł. Ja do dzisiaj się do niej nie przekonałem. Mogę wskazać jedynie pojedyncze piosenki, które da się słuchać. Całość dla mnie nie była płytą U2, które pokochałem. Kolejne albumy - "Zooropa", "Pop", "All That You Can't Leave Behind", "How to Dismantle an Atomic Bomb" - były mniej lub bardziej udane, ale poza pojedynczymi, świetnymi numerami, okazały się moim zdaniem nieciekawe i nieprzekonywające. Niestety, nawet "How to Dismantle an Atomic Bomb" nie zrobiło na mnie wrażenie powrotu do formy.

Bowie, David - 1. Outside (The Nathan Adler Diaries: A Hyper Cycle)

David Bowie - 1. Outside (The Nathan Adler Diaries: A Hyper Cycle)
1995 Virgin

1. Leon Takes Us Outside    1:25
2. Outside    4:04
3. The Hearts Filthy Lesson    4:57
4. A Small Plot Of Land    6:34
5. Segue - Baby Grace (A Horrid Cassette)    1:39
6. Hallo Spaceboy    5:14
7. The Motel    6:49
8. I Have Not Been To Oxford Town    3:47
9. No Control    4:33
10. Segue - Algeria Touchshriek    2:03
11. The Voyeur Of Utter Destruction (As Beauty)    4:21
12. Segue - Ramona A. Stone / I Am With Name    4:01
13. Wishful Beginnings    5:08
14. We Prick You    4:33
15. Segue - Nathan Adler    1:00
16. I'm Deranged    4:31
17. Thru' These Architects Eyes    4:22
18. Segue - Nathan Adler    0:28
19. Strangers When We Meet    5:07

Jedno z rockowych arcydzieł i to niespodziewanie nagrane przez weterana, który od kilkunastu lat pisał raczej piosenki, znakomite zresztą. Uwaga, „Outside” trzeba rozgryzać, analizować, wysłuchać w skupieniu kilka razy, by wyłowić perły, które możemy przeoczyć za pierwszym razem. Już pierwszy utwór pt. „Outside” z przepiękną linią basu i „chorusową” gitarą robi wrażenie. Jest melodyjnie, chwilami niepokojąco i do tego mamy rewelacyjny śpiew Bowiego. W „The Hearts Filthy Lesson” słychać, że Davidowi nie umknęły nowe brzmienia i wie co to industrial. Oparta na jednostajnym rytmie kompozycja, z brudnymi gitarami, niesamowitym fortepianem i drapieżnym wokalem robi duże wrażenie. Później mamy nieco słabszy „A Small Plot Of Land”, by przejść do pierwszej kulminacji płyty pt. „Hallo Spaceboy”. Jedna z genialniejszych sekcji w historii muzyki, rytualne walenie w bęben, proste i zarazem takie wspaniałe, a do tego gitara Reevesa Gabrelsa. Sam David Bowie czuł respekt przed geniuszem tego muzyka. Na koncercie „Bowie i przyjaciele”, utwór ten był grany na dwa zestawy perkusyjne z Grohlem (Nirvana) na dodatkowym zestawie. To trzeba obejrzeć. ”Hello Spaceboy” zmiksowało też Pet Shop Boys ale ich wersja ustępuje mocno oryginałowi.

Następny utwór „The Motel” pachnie nieco Vangelisem, "I Have Not Been To Oxford Town" starym Bowiem, ale  "No Control" to już nowe rytmy, nieco orientalne, dynamiczne i wspaniałe. Utwory: „Segue - Ramona A. Stone / I Am With Name”, „ Wishful Beginnings”, „We Prick You", to najbardziej nowatorski fragment płyty. Szczególnie „Wishful Beginnings” ze strojącym brzmieniem gitary, monotonnym bitem, niektórych fanów Bowiego mogą przyprawić o zawroty głowy. Spotkałem kilka wydań „Outside” bez tego utworu, ktoś się chyba przestraszył. Film David Lynch „Zagubiona Autostrada” bez utworu „I'm Deranged” nie byłby tym samym filmem. Ale bez filmu Lyncha nie odkryłbym tej niesamowitej kompozycji. Słuchając „I'm Deranged” wiem po co skonstruowano subwoofer. Prosty sugestywny bas podbity wooferem wgniata w fotel. Utwór też jest świetnie zaśpiewany przez Bowiego. Lekko, wysokim głosem, ale pod skórą czujemy jakiś dramat, tragedię, zagubienie. Wspaniałe. Późniejsze kompozycje służą raczej rozładowaniu napięcia. [9/10]

Swans - Love Of Life

Swans - Love Of Life
1992 Young God Records

1. Untitled (0:15)
2. Love Of Life (3:36)
3. The Golden Boy That Was Swallowed By The Sea (4:30)
4. Untitled (0:34)
5. Untitled (2:00)
6. The Other Side Of The World (4:33)
7. Her (5:15)
8. The Sound Of Freedom (4:28)
9. Untitled (0:31)
10. Amnesia (4:11)
11. Identity (4:30)
12. Untitled (0:56)
13. In The Eyes Of Nature (4:35)
14. She Cries (For Spider) (4:47)
15. God Loves America (3:41)
16. Untitled (1:12)
17. No Cure For The Lonely (2:51)

To że Swans to mój ulubiony zespół wszechczasów, to wiedzą wszyscy moi znajomi. To że od koncertu w Remoncie (1987), na którym Gira i spółka mnie zdemolowali, zmieniłem całkiem spojrzenie na muzykę też wiedzą. Ale i mój Mistrz nagrał coś, co niezbyt lubię. „Love Of Life” to moim zdaniem najsłabsza płyta Swans okresu „pochildrenowego”. Gdy ukazała się obawiałem się, że to koniec Łabędzi. Na szczęście później były genialne „The Great Annihilator” i „Soundtracks For The Blind”. 

Na "Love Of Life" nie podoba mi się prawie wszystko, zaczynając od suchego brzmienia. Gira narzekał na „The Burning World”, że źle brzmi, ale na „Burning” z głośników płynął sok a na „Love Of Life” w kolumnach szeleści papier. Na płycie bronią się głównie „Amnesia” i świetny „In The Eyes Of Nature”, na którym jest to wszystko co najlepsze w późnym Swans - i melodia, i dramatyczny rozwój kompozycji. W reszcie utworów, Gira powiela stare schematy na dodatek bez żadnego błysku, choć zwróciłbym uwagę jeszcze na: „She Cries”, „The Golden” i kończący płytę "No Cure For The Lonely". Mimo wszystko to nadal Swans, a ten poniżej pewnego poziomu nie schodzi.  [7/10]

Skin - Shame, Humility, Revenge

Skin - Shame, Humility, Revenge
1988 Product Inc.

1. Intro    1:16
2. Nothing Without You    4:41
3. Everything At Once    4:32
4. Breathing Water    4:26
5. The Center Of Your Heart    4:47
6. Cold Bed    2:25
7. 24 Hours    4:13
8. One Small Sacrifice    6:43
9. Turned To Stone    5:21
10. I Want To Be Your Dog 3:37
                                                                             
To był dobry okres dla Michaela Giry. Sypał genialnymi płytami jak z rękawa. Oto jedna z nich, dość trudno dostępna, firmowana przez Skin, z Girą w roli głównej - „Shame, Humility, Revenge”. Na szczęście można ją sobie samemu stworzyć z wydanego później CD The World Of Skin, na której to „Shame” zostało przemieszane z wydanym rok wcześniej „Blood, Women, Roses” ze śpiewem Jarboe. Krytycy okrzyknęli te dwa wydawnictwa odpowiedzią Swans na This Mortal Coil i rzeczywiście - coś w tym jest. Moim zdaniem miks ten był zupełnie niepotrzebny, raz śpiewa Jarboe, raz Gira i płyta straciła na wyrazie. A samo „Shame, Humility, Revenge” to mocna rzecz.

Jest ciężko, wydobywające się niczym z podziemi, niczego nie przypominające brudne dźwięki, głos jak dzwon Giry, z rzadka jakiś rytm („24 Hours”). Bezspornie najjaśniej świeci  na płycie „The Center Of Your Heart”, utwór przepiękny ze wspaniałą wokalizą Jarboe a na basie przygrywał chyba ktoś z zaświatów, tak uduchowione kompozycje można zliczyć na palcach jednej ręki pilarza. Równie mocne wrażenie robi jeszcze „Everything At Once” - chcesz załapać doła, posłuchaj tego na słuchawkach. Niestety druga strona płyty - patrząc na układ z winylu, od „Cold Bed” - jest nieco słabsza, Michael stracił trochę animuszu, utwory robią wrażenie napisanych pospiesznie, by tylko zapełnić drugą stronę płyty. Co i tak oznacza poziom osiągalny dla niewielu artystów. [9.5/10]

Karol Gawerski
07.02.2009 r.

Red Box - The Circle And The Square

 

Red Box - The Circle And The Square
1986/2008 Cherry Pop Records

1. For America 3:46
2. Heart Of The Sun 4:08
3. Billy's Line 4:49
4. Bantu 4:22
5. Living In Domes 5:38
6. Lean On Me (Reprise) 1:17
7. Chenko (Tenka-Io) 4:30
8. Lean On Me (Ah-Li-Ayo) 4:26
9. Saskatchewan 3:55
10. Leaders In Seventh Heaven 5:06
11. Walk Walk 4:40
12. Amen 0:40 bonus tracks:
13. R 'N' A 4:03
14. Stinging Bee 4:39
15. Enjoy (Solid Gold Easy Amex) 4:33
16. Speeches 4:47
17. Chenko (Tenka-Io) [Original Cherry Red Version] 3:31
18. Valley [Original Cherry Red Version] 5:01

Wreszcie! Po dwudziestu dwu latach od premiery winylowej, "The Circle And The Square" ukazuje się oficjalnie w Europie na kompakcie. Przez kilka lat japońska wersja CD Red Box krążyła po różnych serwisach aukcyjnych osiągając niebotyczne kwoty, zaczynające się od odpowiednika kilkuset złotych polskich. Już samo to może świadczyć o tym, czym jest "The Circle And The Square". A czym jest? Album jest mieszanką inteligentnego synth popu z elementami etnicznymi, chóralnymi tłami a wszystko podlane specyficzną atmosferą, którą udało się stworzyć Brytyjczykom.

Red Box to w praktyce zespół jednej płyty. Grupa działała w latach 1983-1990 w Wielkiej Brytanii nie odnosząc wielkiego sukcesu komercyjnego, który pozwoliłby się grupie utrzymać w show-biznesie. W tym czasie zespół wydał dwie płyty - druga to "Motive" z 1990 roku - i kilka singli. Już debiutancki singiel z 1984 roku "Chenko" pozwalał sądzić, że mamy do czynienia z wyjątkowym wykonawcą. To właśnie ten utwór stał się wizytówką grupy i zapewnił jej nieśmiertelność. Chóralne "ho-ho-hey-ho-ha", skupiony wokal Simona Toulsona-Clarke'a, syntezatorowy sos, smyczki w tle i podniosły nastrój wyzbyty pretensjonalności i patosu powodują, że do nagrania można wracać bez żenady i po 25 latach od chwili kiedy został wydany po raz pierwszy.

Bolshoi, The - Friends

152 odsłon
Tagi:

The Bolshoi - Friends
1986/1999 Beggars Banquet

1. Away - 4:58
2. Modern Man - 5:35
3. Someones Daughter - 4:04
4. Sunday Morning - 6:32
5. Looking for a Life - 4:44
6. Romeo in Clover (Call Girls) - 5:35
7. Books on the Bonfire - 4:58
8. Pardon Me - 4:34
9. Fat and Jealous - 4:06
10. Waspy - 5:11
11. A Funny Thing... - 3:48 (CD bonus)

The Bolshoi to angielski zespół, który działał na rynku muzycznym krótko, bo w latach 1983-1988. Grupa wydała dwie płyty i nie odnosząc większego sukcesu rozwiązała się. "Friends" to ich debiutancki album z 1986 roku.

Muzyka The Bolshoi oscyluje wokół stylistyki postpunkowej. Twórczość grupy była z jednej strony lżejsza a z drugiej delikatnie mroczna albo przynajmniej melancholinjna. Z pewnością zainteresuje miłośników brzmień 80's i fanów klimatów postpunkowo-okołogotyckich.

Zespół nie odniósł międzynarodowego sukcesu, ale wylansował kilka mniejszych przebojów i jeden wielki: "Sunday Morning". Wielkim przebojem utwór został głównie w Polsce, gdzie przez kilka tygodni był na szczycie listy Trójki. W 1987 roku grupa przybyła do naszego kraju w roli prawdziwej gwiazdy. Wówczas, Polska Rzeczpospolita Ludowa zamknięta była na Zachód. Koncerty zachodnich wykonawców były rzadkością. Każdy, kto stamdąd przyjechał wzbudzał wielkie zainteresowanie. Wystarczyła etykieta "zachodniego zespołu", by wypełnić sale koncertowe po brzegi. Tym bardziej, gdy ktoś miał na koncie taki przebój jak "Sunday Morning".

Cure, The - 4: 13 Dream

197 odsłon
Tagi:

The Cure - 4: 13 Dream
2008 Geffen

1. Underneath The Stars
2. The Only One
3. The Reasons Why
4. Freakshow
5. Sirensong
6. The Real Snow White
7. The Hungry Ghost
8. Switch
9. The Perfect Boy
10. This Here And Now With You
11. Sleep When I'm Dead
12. The Scream
13. It's Over

Oto cztery kroki do nowego krążka The Cure: raz – powrót do zespołu po wiekach Porla Thompsona, dwa - kolejne już zapowiedzi podwójnego wydawnictwa, trzy - trasa 4Tour i kilka zagranych podczas niej nowości. I ostatni – muzyczny przedsmak w miłym dla starych zjadaczy singli wydaniu, czyli wysyp aż (!) czterech małych płytek, ukazujących się trzynastego dnia kolejnego miesiąca poprzedzającego wydanie długogrającej płyty. Tymi krokami doszliśmy do sytuacji dającej się podsumować szekspirowskim stwierdzeniem „wiele hałasu o nic”. Coś w końcu trzeba ułożyć na półce z największymi rozczarowaniami 2008 roku. A zaczyna się tak naturalnie, od zabójczo pięknego „Underneath The Stars”...

Tradycyjnie już dla The Cure, kawałek otwierający każdy album jest jego atutem. Tak jest i tym razem, gdy charakterystyczne dla czasów "Disintegration" dzwoneczki i rozmywający się wokal Smitha zawracają ku nieco zapomnianej stronie ich muzyki. I mimo, iż nawiązań do przeszłości jeszcze kilka jest na tym krążku (bliski „High”, singlowy „The Only One” czy „Sleep When I’m Dead”, w którym pobrzmiewają echa z "The Head On The Door"), im dalej brniemy w nowy sen Roberta Smitha, tym brutalniej tęsknotę zastępuje szczere zafrasowanie. Podobne uczucie towarzyszyło ostatniemu krążkowi, tym razem zespół posunął się krok dalej, w stronę... No właśnie, jeśli już robi się naprawdę dobrze („The Scream”) lub chociaż ciekawiej („This Here and Now With You”), okazuje się, że za nami już cała przesłuchana płyta. I że ze wspomnień zostało niewiele. Jest jeszcze „Sirensong”, które z powodzeniem mogłoby trafić na "Wild Mood Swings", jednak będę się upierał, że to wszystko za mało.

Letko - Many Things

Letko - Many Things
2008 Click Claks Music

1. Many Things    5:03
2. Not Afraid    5:17
3. Electrical    6:59
4. Better Don't Go    6:31
5. Besides    4:09
6. Crash    6:26
7. Break    5:00
8. Simply Logical    4:45
9. Rose    5:09
10. Toy    3:57
11. Blue    5:11

Letko to kolejny z podopiecznych Piotra Kaczkowskiego, który wreszcie doczekał się swojego wydawnictwa. Grupa pochodzi z Kielc i tworzy ją trójka artystów, mających niecodziennie podejście do muzyki. Trio porównuje swoje dźwięki do "ciała krystalicznego o ciepłoszarym brzmieniu, zatopionym w niezwykle przejrzystej cieczy, podobnej do świeżej herbaty". Jakkolwiek dziwnie i abstrakcyjnie to brzmi, jest w tym jakaś prawda. Kompozycji Letko nie można słuchać ot tak sobie, lecz należy się nimi delektować. A na wydźwięk każdego nagrania wpływ ma szereg czynników, jak na przykład miejsce, w którym się ich słucha. Sam zespół radzi, aby słuchać płyty w jesienne wieczory, przegryzając dźwięki herbatnikiem. Posłuchałam rady, zrobiłam jak należy i efekt był piorunujący.

Album "Many Things" zawiera jedenaście kompozycji utrzymanych w podobnym, transowym klimacie. Nagrania składają się z subtelnych, elektronicznych smaczków, okraszonych ciepłym, momentami lekko przesterowanym wokalem i lekko rozmytym tłem. Nie jest to jednak przesłodzone, jest w tym wszystkim pewien niepokój i doza tajemniczości. Główna linia melodyczna cały czas niespokojnie pulsuje, co chwilę dołącza do niej nowy element, pozwalający słuchaczowi błądzić wśród pejzaży wyobraźni (np. "Crash" z rewelacyjnym, klawiszowym motywem). Muzyka przyciąga, zmusza do skupienia i - co najważniejsze - nie nuży. Jest to taki rodzaj dźwięków, które potrafią zainteresować swoim minimalistycznym brzmienieniem. Fenomen płyty polega na tym, że pomimo wspomnianego już minimalizmu, co chwilę odkrywa się coś, co pominęło się za pierwszym razem, a utwory wcale nie sprawiają wrażenia uporządkowanych, ludzkich wytworów. Jest w nich coś nieokreślonego, budzącego lekki strach. Słucham wydawnictwa "Many Things" już któryś raz z rzędu i cały czas odnoszę wrażenie, jakby jego zawartość nie była dziełem człowieka, lecz jakiejś niezależnej siły, istniejącej poza czasem i  przestrzenią. Oczywiście nie jest to muzyka, która trafi do każdego - jest bardzo wymagająca i być może nie zrozumiecie jej za pierwszym, czy drugim przesłuchaniem. Niemniej warto przez nią przejść.

Air France - No Way Down

Air France - No Way Down
2008 Sicerely Yours

1. Maundy Thursday    2:50
2. June Evenings    4:01
3. Collapsing At Your Doorstep    4:34
4. No Excuses    4:02
5. No Way Down    4:04
6. Windmill Wedding    4:13

Druga Ep-ka szwedzkiego zespołu Air France składa się zaledwie z pięciu utworów. Choć to niespełna pół godziny muzyki, warto się przy tym wydawnictwie zatrzymać na dłużej, bo jest ono bardzo zgrabną mieszanką różnych muzycznych styli, spiętą w spójną całość.

Na początek ambientowy "Maundy Thursday". Po nim "June Evenings", już zdecydowanie bardziej popowy - jednostajny rytm, przestrzenne partie klawiszy, melodyjny flet, a gdzieś w oddali kobiecy śpiew i samplowane wokale, których na tej płytce jest o wiele więcej. Kolejne dwa utwory znacznie rozpędzają całość. Klubowe rytmy, pulsujący bas, funkująca gitara i klawisze brzmiące jak w starym musicalu nasuwają skojarzenia z klimatem disco lat 70. Po prostu tanecznie i kolorowo. Nieco inaczej brzmi tytułowy "No Way Down", znacznie spokojniejszy rytm, wyrazista gitara i różnorodne partie klawiszy tworzą melodyjną całość. A na koniec fortepianowy "Windmill Wedding", który spokojnie mógłby być ścieżką filmową.

Mogwai - The Hawk Is Howling

111 odsłon
Tagi:

Mogwai - The Hawk Is Howling
2008 Wall of Sound

1. I'm Jim Morrison, I'm Dead    6:44
2. Batcat    5:24
3. Danphe And The Brain    5:17
4. Local Authority    4:14
5. The Sun Smells Too Loud    6:58
6. Kings Meadow    4:41
7. I Love You, I'm Going To Blow Up Your School    7:33
8. Scotland's Shame    8:00
9. Thank You Space Expert    7:53
10. The Precipice    6:41

Mieliśmy okazję poznać ponad połowę materiału z tej płyty przed jej premierą w okolicznościach najlepszych z możliwych. Jednak publiczność mysłowickiego Off Festivalu w zdecydowanej większości tego faktu należycie nie doceniła, narzekając na brak utworów znanych i lubianych. Jednym z zarzutów odnośnie występu Mogwai była też rzekoma monotonia setu. Osobom, które się pod tym oskarżeniem podpisują, płyty nie polecam. Dopiero w kompletnym zestawie dziesięciu kawałków można poczuć jednostajność tych kompozycji. Wiadomo – żaden odtwarzacz nie dorówna doświadczaniu muzyki na żywo, również nowe dokonania Szkotów przeniesione ze sceny na krążek CD tracą na jakości brzmienia. Dlatego skończmy ze wspomnieniami i przejdźmy do samego albumu.

Od pozostałych płyt „The Hawk Is Howling” różni się przede wszystkim tym, że jest to pierwszy album całkowicie instrumentalny. Nie ma Aidana Moffata, ani innych szkockich kumpli, ani Stuart, ani John nie próbują śpiewać. Nie ma nawet vocodera, ani wsamplowanych rozmów telefonicznych. Nie pada ani jedno słowo. Od ostatniego krążka, „Mr. Beast”, nowy różni się też długością utworów. Już nikt nie może narzekać na brak przestrzeni, w której motywy mogłyby się rozwinąć, bo tutaj średnia długość utworu wynosi około siedmiu minut. Jeśli się uprzeć, można ponarzekać, że choć nie ma kawałka krótszego niż cztery minuty, nie ma też żadnego powyżej dziesięciu. Niemniej kompozycyjnie są to utwory zdecydowanie lepiej rozwinięte niż poprzednio.

Kings of Leon - Only by the Night

Kings of Leon - Only by the Night
2008 RCA

1. Closer    3:57
2. Crawl    4:06
3. Sex On Fire    3:23
4. Use Somebody    3:51
5. Manhattan    3:24
6. Revelry    3:22
7. 17    3:05
8. Notion    3:01
9. I Want You    5:07
10. Be Somebody    3:47
11. Cold Desert    5:35

Oto historia godna annałów, sztambuszków i bajek dla dzieci. Czterech chłopców z amerykańskiej prowincji przeszło drogę od wiejskich głupków i świniopasów do narkotycznych królów bohemy, pierwszych miejsc od Irlandii po Nową Zelandię, z Listą Trójki włącznie. Followillowie nie od dzisiaj wiedzą, że drzewa umierają stojąc. O ile poprzednia płyta „Because of the Times” była odważnym odejściem od dożynkowej stylistyki debiutu i „Aha Shake Heartbreak”, o tyle „Ony by the Night” wynosi chłopaków ponad poziom kolorowych okładek, NME i estetyki wczesnego Beach Boys. Żarty się skończyły, chłopców zapewne nadal strzyże mama, ale zdaje się, ostatnio odkryła, że żyjemy w XXI wieku. Im lepsze fryzury tym lepsze kompozycje? Być może, ale już od pierwszej nutki otwierającego płytę „Closer”  wiadomo, że będzie nowocześnie, duszno, niebanalnie – chłopcy nie skończą jak The Strokes, nagrywając kolejne płyty z reinterpretacjami „Molly’s Chambers”  i „the Bucket”. Oto bowiem „Ony by the Night” jest dowodem na to, że można grać melodyjnie alternatywnego rocka z pazurem, nie połykając jednocześnie własnego ogona. Jakże daleko singiel „Sex on Fire” pozostawia w tyle młodzież z the Wombats czy Kasabian, pokazując, jak należy używać gitar. 

Rockowa rewolucja podobno się skończyła, Pete Doherty dogorywa, a dzieciaki na parkietach podskakują w rytm remiksów the Smiths i jednosezonowych przebojów Klaxons i the Rapture. Ta płyta przywraca wiarę w muzykę gitarową, wiarę stopniowo traconą wraz z kolejnymi nieudanymi płytami przodowników Rockowej Rewolucji, z Interpolem na czele. Nie wiem, jakie środki chłopcy stosują, ale zalecałbym je wszystkim zespołom pogrążonym w samozadowoleniu, po to by wykrzesać z siebie refreny takie jak „Use Somebody”, gęsty klimat „Manhattan” (gdzie słychać słabe echo debiutu the Killers), czy drapieżną wokalizę „Notion”. Dzięki Kings of Leon moja wiara w niebanalne refreny i melodie odżył. Na tej płycie nie odkrywa się nowych kontynentów, lecz zdobywa teren znany, acz nieco zarośnięty. Cukru i lukru pozbyto się zupełnie, podobnie jak manierycznych zaśpiewek. Słuchaniu czwartej płyty Królów (już nie rodeo, a raczej alternatywy) towarzyszy nieustanne wrażenie świeżości, jak po użyciu odświeżacza powietrza AIR WICK o zapachu alternatywnego rocka. Boże chroń królową i Kings of Leon, iżby nie skończyli jak starsi bracia w wierze, Oasis czy R.E.M.[9/10]

Bloc Party - Intimacy

123 odsłon
Tagi:

Bloc Party - Intimacy
2008 Wichita

1. Ares    3:30
2. Mercury    3:53
3. Halo    3:36
4. Biko    5:01
5. Trojan Horse    3:32
6. Signs    4:40
7. One Month Off    3:39
8. Zephyrus    4:35
9. Better Than Heaven    4:22
10. Ion Square    6:33

O trzecim albumie Bloc Party wokalista Kele Okereke mówił, że będzie brzmieć zupełnie inaczej niż wszystko, co do tej pory grali, mając przy tym surowość "Silent Alarm", ale doświadczenie " Weekend in the City”. Wyszło raczej średnio rewolucyjnie - „Intimacy” to połączenie cech obydwu poprzednich albumów, ze zdecydowaną przewagą drugiego, obficie podlane różnorodnymi syntezatorami. Zwrot w stronę elektroniki nie powinien dziwić – obwieścił go już jakiś czas temu „Flux”.
 
Brytyjczycy mają w nosie recenzentów "A Weekend in the City" i nie tylko nie poprawiają wytykanych im błędów, ale wręcz je podwajają, jakby chcieli za wszelką cenę udowodnić, że to nie są wcale ich słabe strony, a wręcz przeciwnie. Nie ma więc co liczyć na wykorzystanie zdolności Matta Tonga, podziwianych za czasów debiutu Bloc Party. Na nowej płycie perkusja, jeśli w ogóle nie została przez nią zastąpiona, to i tak brzmi jak elektroniczna. Gitary mieszają się z syntezatorami. Kele nadal popisuje się swoimi zdolnościami tekściarskimi, już wprawdzie nie biorąc na tapetę rozterek egzystencjalnych młodych mieszkańców Londynu, ale w równie finezyjny sposób opisując swoje prywatne zgryzoty („At your funeral I was so upset, so upset”). No i ten jego sposób śpiewania – od drugiego albumu nabrał zwyczaju dzielenia fraz w charakterystyczny sposób, który zaczyna drażnić mniej więcej przy trzecim kawałku.
 
Płyta zaczyna się jednak zaskakująco dobrze – „Ares” to utwór, który powinien być wyznacznikiem i drogowskazem. Jednak pójść dobrą drogą udało się tylko drugiemu kawałkowi z kolei. Cała reszta albumu zaczęła oglądać się za siebie i wylądowała gdzieś w przydrożnych chaszczach. Obydwa, z „Mercury”, mają energię, której brakuje ostatnio Bloc Party, i w stosunku do reszty ich twórczości są śmiałym krokiem naprzód - ciekawym połączeniem standardowego indie rocka z elementami modnego obecnie new rave’u. I taki mógłby być ten trzeci album, tymczasem panowie wyraźnie bali się odsunąć na odległość niezbędną do stworzenia czegoś interesującego. Po buńczucznym wypowiedzeniu wojny, Kele jeszcze w tym samym „Aresie” zmienia bohatera w siedemnastolatka słuchającego zmarłych piosenkarzy. I zamiast dalej tańczyć przy dźwiękach syren – warczących gitar – zaczyna opowiadać, jak to mu w życiu źle, smutno i samotnie. Nazwał ten album „rozstaniowym, ale do tańczenia”. To pierwsze się zgadza, co do drugiego – zdaje się, że cała energia została bezlitośnie zżarta przez delikatny powiew elektroniki i wyszło coś, co raczej nikogo na parkiecie nie zatrzyma.

Surowość "Silent Alarm" ma tylko „Halo” - i to w dość oszczędnej dawce. Odrobinę „Helicoptera” można znaleźć w „One Month Off”. Reszta jest dosyć nudną powtórką z rozrywki weekendowej. „Biko” to kopia „Uniformu”, dla odmiany o śmierci, trwająca aż pięć minut (zdecydowanie za długo). Wyróżniają się jeszcze „Zepherus”, ponieważ dodano do niego chór i „Sings” – dzięki cymbałkowo-dzwoneczkowej melodii. Pierwszy osiąga efekt dość dziwny, w tle pojawia się bowiem coś jak nieudana „Carmina Burana” przerobiona do soundtracka horroru, średnio zgrywająca się z głównym wokalem. Drugi byłby całkiem uroczym kawałkiem, gdyby Kele nie usiłował śpiewać falsetem. Za czasów „Blue Light” i „This Modern Love” potrafił się obejść bez tego, teraz lubi śpiewać sam ze sobą płaczliwymi głosami i dużo biega po głośnikach.

Coldplay - Viva La Vida

133 odsłon
Tagi:

Coldplay - Viva La Vida
2008 Parlophone

1. Life In Technicolor 2:29
2. Cemeteries Of London    3:21
3. Lost!    3:55
4. 42    3:57
5. Lovers In Japan / Reign Of Love    6:51
6.1. Yes    4:04
6.2. Chinese Sleep Chant    3:01
7. Viva La Vida    4:04
8. Violet Hill    3:50
9. Strawberry Swing    4:08
10.1. Death And All His Friends    3:30
10.2. The Escapist 2:46

Najnowszy, czwarty już, album brytyjskiego zespołu Coldplay wzbudził emocje jeszcze przed  ukazaniem się, głównie za sprawą singla "Violet Hill". Słuchając go można było odnieść wrażenie, że grupa tym razem zafunduje nam płytę znacznie różniącą się od tego, do czego  zdążyła przyzwyczaić swoich słuchaczy na trzech poprzednich. Tak też się stało. "Viva La Vida" to dziesięć różnych utworów, utrzymanych w spokojniejszym, popowym wręcz nastroju. Usłyszymy na nim znacznie więcej partii fortepianu i różnego rodzaju klawiszy, a mniej typowych gitarowych zagrywek.

Album otwiera niezwykle melodyjny, praktycznie instrumentalny "Life In Technicolor". Następujący po nim "Cemeteries of London" z energicznym rytmem i ciekawymi partiami gitar nasuwa skojarzenia z twórczością U2, którego echa możemy odnaleźć również w innych utworach ("Lovers In Japan..."). Kolejny utwór, "Lost!"  znacznie odbiega  od dotychczasowego stylu zespołu. Przewodni motyw oparty na brzmieniu klawiszy, klaskany (!) rytm i oszczędne partie gitary tworzą ciekawą kompozycję. Do tego melodyjny głos Chrisa Martina, który na tym albumie zabrzmiał bardzo wyraziście. Podobnie jest w tytułowym "Viva La Vida", również opartym na brzmieniu klawiszy a'la Kate Bush. Słychać, że zespół szukając nowej koncepcji sięgnął po różnorodne inspiracje, nawiązując nawet do muzyki lat 80. Kolejny, znany już wcześniej "Violet Hill"  charakteryzuje się dość specyficznym rytmem i posępną linią melodyczną. Nie pozbawiony jest jednak swoistej oryginalności. "Strawberry Swing" natomiast cechuje się ciekawą i folkową  atmosferą. Płytę kończy "Death and His Friends", który jest jednym z najciekawszych i najlepszych kompozycji na albumie. Rozpoczynając się od cichego fortepianu, przechodzi w coraz bardziej energiczny utwór, chwilami ocierający się o progresywno-rockową formę, stopniowo wyciszając się zamyka album.     

Plastic Operator - Different Places

Plastic Operator - Different Places
2007/2008 Fine Day Records/Vision Music

1. The Pleasure Is Mine    2:49
2. Peppermint    3:07
3. Folder    4:13
4. Couch    2:52
5. Home 0207    4:03
6. Parasols    2:57
7. Special Case    3:33
8. Another Sound    4:26
9. Why Don't You?    3:39
10. Singing All The Time    4:00
11. The Long Run    3:19

Grupa Plastic Operator powstała siedem lat temu w Londynie, kiedy dwóch studentów zafacynowanych audio produkcją i takimi artystami, jak Krafwerk, Jean-Michel Jarre, czy Pet Shop Boys postanowiło założyć własny projekt. Drogi artystów rozeszły się wraz z ukończeniem przez nich uniwesytetu, jednak prace nad " Different Places" były kontynuowane za pomocą Internetu. Brzmi to dość niepokojąco, jednak kilka EP-ek oraz długogrający album potwierdzają, że duet jest w wysokiej formie niezależnie od warunków, w jakich się znajduje.

Fanom formacji przyszło długo czekać na pełne wydawnictwo - "Different Places" dzielą dwa lata od poprzedzającego go singla. Nie znaczy to jednak, że w tym czasie o artystach było zupełnie cicho, wręcz przeciwnie. "Folder" sprawił, że Plastic Operator został doceniony przez dziennikarzy muzycznych i wielu wpływowych ludzi. Obecnie jest on sztandarowym nagraniem grupy i pojawia się w coraz większych rozgłośniach radiowych. Singiel sprawił, że od płyty oczekiwano naprawdę wiele - zawierał wszystko to, co w muzyce electro-pop najlepsze: niezobowiązujący beat, przyjemny klimat, delikatny wokal i różnorodne smaczki, które dodają uroku całości. Również teledysk utrzymywał wysoki poziom i doskonale oddawał charakter nagrania. Na szczęście album nie rozczarował. "Different Places" to krążek utrzymany w podobnym klimacie, zawierający sporą dawkę lekkiej, niezobowiązującej, odprężającej elektroniki okraszonej dźwiękami przesterowanej gitary. Kompozycje utrzymane są w nieco dusznej atmosferze, a wprawne ucho wychwyci, że tempo bardzo często się zmienia. Niekiedy mamy do czynienia z bardzo spokojnym, kojącym brzmieniem ("The Pleasure is Mine"), innym razem do uszu trafia szybki beat ("Peppermint") i zakręcony, zgrzytliwy riff ("Another Sound"). Utwory są różnorodne, jednak mimo wszystko mają wiele wspólnych cech, dzięki czemu materiał jest spójny. Dobrze wypadają też różnego rodzaju urozmaicenia, jak np. smyczki w "Why Don't You?". Trzeba przyznać, że choć duet inspirował się legendami elektroniki, stworzył zupełnie inne dźwięki, bardziej innowacyjne, nie stroniące od dóbr, jakie oferuje nowoczesna technologia. Mnie taka muzyka kojarzy się przede wszystkim z francuskim projektem Colder.

M83 - Saturdays=Youth

M83 - Saturdays=Youth
2008 Mute

1. You, Appearing    3:39
2. Kim & Jessie    5:23
3. Skin Of The Night    6:13
4. Graveyard Girl    4:51
5. Couleurs    8:34
6. Up!    4:28
7. We Own The Sky    5:03
8. Highway Of Endless Dreams    4:35
9. Too Late    5:00
10. Dark Moves Of Love    3:19
11. Midnight Souls Still Remain    11:10
 
Niewątpliwie panuje moda na lata osiemdziesiąte. W najbliższym otoczeniu możemy zaobserwować ją pod postacią nowych wcieleń Iana Curtisa spotykanych gdzieniegdzie na mieście, a w muzyce – zespołów takich jak White Rose Movement, że więcej wymieniać nie będę, chociaż można długo. W tę modę wpisuje się również gładko najnowszy album projektu M83.
 
Pytanie brzmi: na ile jest to celowe. Tak, podejrzewam pana Gonzaleza o niecne zamiary. A dokładniej niecne pobudki skłaniające do wyboru tej a nie innej stylistyki. Od pierwszego kawałka bowiem "Saturdays=Youth" brzmi, jak to ładnie ujęto w jednej recenzji, jak New Order coverujące Kate Bush albo odwrotnie. W klimat lat osiemdziesiątych młodemu Francuzowi pomagali się wczuć producenci Ken Thomas i Ewan Pearson – pierwszy odpowiedzialny jest za nagrania m. in. Cocteau Twins, które chyba najwyraźniej słychać w nowym materiale M83. Tytuł albumu muzyk wyjaśnia stwierdzając, że młodość to najlepszy czas życia, a najlepszy czas młodości to soboty. Muzyka ma być odzwierciedleniem jego młodości właśnie, co dziwi, gdyż po przeprowadzeniu prostych obliczeń okazuje się, że w latach osiemdziesiątych był Antoś berbeciem co najwyżej ośmioletnim (rok urodzenia 1982). Dziś indie i emonastolatki nazwałyby z pewnością takiego osobnika retardem, nie można jednak wykluczyć, że nastoletni Gonzalez faktycznie zasłuchiwał się w przebojach z ubiegłej dekady. Zwłaszcza, że inklinacje w tym kierunku – brzmienie lat osiemdziesiątych – słychać już od momentu odejścia Nicolasa Foramgeau, na albumie "Before the Dawn Heals Us". Wątpliwość pozostawiam nierozstrzygniętą, ufam, że intencje były czystsze, niż podejrzewam. Przejdźmy do efektów. 

M83, jeszcze w dwuosobowym składzie, zasłynęło odmłodzonym, syntezatorowym shoegazem. Brzmienie było świeże, nowe i zachwycające. W dyskografii zespołu widać rozwój – debiutancki album jest surowy, wykorzystuje sample z filmów i raczej delikatne elektroniczne brzmienia. Drugi krążek, "Dead Cities, Red Seas & Lost Ghosts" jest już cięższy, zawiera przemyślniejsze kompozycje, mocniejsze brzmienia, intensywnie wykorzystywana jest syntezatorowa ściana dźwięku. Potem z duetu zostaje już tylko połówka w osobie Anthony’ego Gonzaleza, który nagrywa samodzielnie "Before the Dawn Heals Us", podobny do poprzednika, ale już skręcający bardziej w stronę brzmień z lat osiemdziesiątych (takie "Safe"). Album miejscami śmieszył pompatycznością, ale nadal zachwycał, nie będąc przy tym ścisłą kontynuacją płyty poprzedniej.

Potem M83 zaprezentował nam "Digital Shades vol. 1", spokojne, ambientowe nagrania, tyle przyzwoite, szybko wylatujące z pamięci. "Saturdays=Youth" jest dość gwałtowną zmianą stylistyki. Gonzalez zrobił duży krok do przodu na swojej przemyślanej drodze muzycznej. A raczej do tyłu, bo, nie zagłębiając się w to, do czego właściwie zmierzał, wylądował ponad dwadzieścia lat temu. Pomogła mu w tym, oprócz wspomnianych wcześniej producentów, wokalistka Morgan Kibby z niejakiego The Ramanovs. Głos idealnie przenoszący w wybraną epokę. Kawałki takie jak "Kim & Jessie", "We Own the Sky" czy "Graveyard Girl" sprawiają nieodparte wrażenie już gdzieś słyszanych. "Skin of the Night" czy "Up!" od razu przywodzą na myśl różne Irene Cary, chociaż ten ostatni ma początek jak z Timbalanda. Nawet w "Couleurs", nieco bardziej po staremu shoegazowym, słychać rytm jak ze słynnego "Fade to Grey" grupy Visage. Muzyce towarzyszą teksty o rozterkach nastolatków, które zgodnie z założeniem są nie tyle ambitne, co oddające całą powagę rozterek ludzi w tym wieku.   

MGMT - Oracular Spectacular

MGMT - Oracular Spectacular
2008 Columbia

1. Time To Pretend    4:21
2. Weekend Wars    4:12
3. The Youth    3:48
4. Electric Feel    3:49
5. Kids    5:02
6. 4th Dimensional Transition    3:58
7. Pieces Of What    2:44
8. Of Moons, Birds & Monsters    4:46
9. The Handshake    3:39
10. Future Reflections    4:00

Od pierwszego momentu zachwyt – „Time to Pretend”. Mnie ta piosenka raduje niezmiernie swą prostotą, a tekstu tak przewrotnego i śmiertelnie poważnego zarazem, w znakomitej elektronicznej oprawie, nie słyszałam dawno. Chłopaki z rozbrajającą szczerością i szczyptą ironii przyznali się do swoich pomysłów na przyszłą sławę i bogactwo. A wszystko to pięknie skomponowane ze świetną motoryką i nastrojem zaczerpniętym z muzyki The Flaming Lips. MGTM to kraina absurdu i nieznośnej lekkości bytu, gdzie zamiast drzew są wielkie, słodkie lizaki, a ludzie to nagie, beztroskie i nieskończenie wesołe istoty. Porównanie z Flaming Lips jest zresztą nieprzypadkowe – produkcją i remiksami albumu zajął się Dave Fridmann, znany z wieloletniej współpracy ze wspomnianym zespołem.

Całe „Oracular Spectacular” to płyta-obrazek, wielobarwny kolaż muzyczny. Są tu wizje na poły podwórkowe, na poły rajskie, kilka wakacyjnych pocztówek i trochę refleksji na temat zmiennej, czasem mistycznej, rzeczywistości. A panowie Ben Goldwasser i Andrew VanWyngarden nie kryją, że płytotekę mają zasobną i świetnie znają zarówno rockową i elektroniczną klasykę lat 70. i 80., jak i wszędobylską muzykę alternatywną dwudziestego pierwszego wieku. Nie dziwą więc wyciągane jak asy z rękawa motywy, nawiązania i zabawy muzyczne. Efekty tych eksperymentów są zaskakująco udane: płyta ciekawa i wielowarstwowa, w której każdy doszukać się może innych odwołań. I tak w „Weekend Wars”, gdzie MGTM brzmią jak zremasterowane gwiazdy lat 70., pop miesza się z rockiem. Nie brakuje tu pompatyczności - wstawki elektroniczne trochę jak ze zniekształconego Muse. Połączenie dające odrobinę psychodeliczne i zarazem bardzo taneczne efekty.  Podobnie jest w „The Youth”, w którym są magiczne pogłosy i filmowy nastrój - choć wydaje się to trochę staromodne i kiczowate, w wykonaniu nowojorczyków efekty są naprawdę wyśmienite.

Einstürzende Neubauten - The Jewels

Einstürzende Neubauten - The Jewels
2008 Potomak

1. Ich Komme Davon    2:35
2. Mei Ro    2:04
3. 26 Riesen    3:29
4. Hawcubite    1:30
5. Die Libellen    1:44
6. Jeder Satz Mit Ihr Hallt Nach    3:46
7. Epharisto    2:23
8. Robert Fuzzo    2:38
9. Magyar Energia    3:02
10. Vicky    1:44
11. Ansonsten Dostojevsky    3:00
12. Die Ebenen (Werden Nicht Vermischt)    6:27
13. Am I Only Jesus?    3:30
14. Bleib    3:23
15. I Kissed Glenn Gould    2:45
Video        Acht Lösungen-v2    40:50

Do napisania tego tekstu zakasałam (i przysłowiowe, i rzeczywiste) rękawy. Einstürzende Neubauten – pod tą do bólu niemiecko brzmiącą nazwą kryje się grupa, której - co by nie mówić – autorytet jako legendy awangrdy/industrialu zdaje się być niezaprzeczalny. Istnieją na scenie od prawie trzydziestu lat, zjeździli cały świat, poza jedenastoma regularnymi albumami studyjnymi mają na koncie niezliczoną liczbę Epek i projektów pobocznych. Po drodze muzycznie ewoluowali, wypracowując swoje rozpoznawalne brzmienie i choć mają po prawie pięćdziesiąt lat na karku, a twarze i postury już nie takie, jak na pierwszych koncertach w zachodnim Berlinie, wciąż mają w sobie te pokłady niewyczerpanej świeżości. W poszukiwaniu nowych rozwiązań nigdy nie poszli na łatwiznę. Nigdy nie wzbudzali tanich kontrowersji, co po takim czasie z prostego powodu zwanego „artystycznym wypaleniem się” mogłoby im przecież grozić. I kto zaprzeczy, że to wszystko to nie fenomen?

„The Jewels” to płyta nietypowa, bo stanowiąca zbiór utworów udostępnianych przez zespół w internecie tzw. „supporterom” - czyli „tym wtajemniczonym”, którzy przyczyniali się finansowo do wydania szeregu albumów w zamian za gadżety (domeny na neubauten.org, płyty). Choć umieszczane w sieci od dwóch lat, zebrane w jeden album brzmią niebywale spójnie. Jest tu jednak wyczuwalna pewna sprzeczność. Z jednej strony, jeśli o brzmienie chodzi - jesteśmy w domu, co do przyjętej formy zaś – mamy do czynienia z czymś nietypowym dla EN, których eksperymentalne, industrialne podróże po opuszczonych fabrykach i symfonie na wiertarki i rury wydechowe przybierały często rozmiary monumentalne, trwając pompatycznie przez, bagatela, szesnaście minut. Setki pomysłów, wydobywanie dźwięków ze wszystkiego, co pozornie z muzyką nie ma nic wspólnego, a jednocześnie oscylowanie w klimatach bardzo melodyjnych, do których Blixa z zespołem przekonał nas kilkoma ostatnimi albumami, a wszystko to w trwających często mniej niż dwie minuty miniaturach! Takie są właśnie „klejnoty”: niebywale eleganckie i zgrabne.
 
Co zaś tyczy się eksperymentalnych instrumentów, jakich i w studio, i na scenie używają Blixa z kolegami - napisano już o nich chyba wszystko. Od wyświechtanej anegdoty o ich pierwszej perkusji – śmietnikach zaczyna się chyba każda z ich biografii, a wspomnieniem wibratora użytego do gry na gitarze kończą się niemalże dosłownie wszystkie relacje z ich kwietniowego koncertu w Warszawie. A mimo to spektrum używanych materiałów wytwarzających szelesty, szumy, stukanie, wiercenie i chrobotanie wciąż jest imponująco szerokie. Zajrzyjmy do książeczki - każdy z utworów, poza dokumentacją instrumentów tradycyjnych, opatrzony jest skrupulatnym spisem studyjnego inwentarza: klucze, miotła, miniaturowa chińska fontanna z płynącą wodą, butelki... i tak dalej. A do tego rewelacyjnie dobrane teksty – senne wizje, dadaistyczne hasła, abstrakcyjne pojęcia, porównania, skojarzenia. Brzmi przytłaczająco? Tylko w teorii, bo w praktyce to słowa wyważone, niespiesznie recytowane monologi albo frazy, które nadają niektórym utworom tempa albo charakteru mantry.
 
Na domiar szczęścia dorzućmy do tego wydanie w formie wymarzonej dla fanów – z treściwą książeczką, tekstami (również przetłumaczonymi na angielski), opisem koncepcji albumu i filmikiem, który pokazuje zabawę w skojarzenia, w którą grali członkowie zespołu przy tworzeniu piosenek, losując karty z wolnymi hasłami dotyczącymi różnych pojęć i obiektów. Na ile sposobów można połączyć ze sobą „tam i z powrotem” z „totalitaryzmem” lub „jednym słowem”? „Trzy instrumenty" ze „zwierzęciem"? Blixa z kolegami to wiedzą. My możemy sobie tak gdybać w nieskończoność albo po prostu posłuchać. Piękności! [8.5/10]

Clinic - Do It!

131 odsłon
Tagi:

Clinic - Do It!
2008 Domino

1. Memories    2:36
2. Tomorrow    3:29
3. The Witch (Made To Measure)    3:13
4. Free Not Free    3:02
5. Shopping Bag    2:19
6. Corpus Christi    3:09
7. Emotions    2:52
8. High Coin    3:06
9. Mary And Eddie    2:56
10. Winged Wheel    2:56
11. Coda    3:17

Clinic to zespół jedyny w swoim rodzaju. Jak do tej pory nikt nie zdecydował się na naśladowanie unikatowego stylu mieszkańców Liverpoolu, którzy od dziesięciu lat tworzą intrygującą mieszankę garażowego rocka z lat sześćdziesiątych (The Monks, The Seeds, The 13th Floor Elevators…) i… przeróżnych innych gatunków muzycznych. W ich muzyce krytycy doszukują się i The Velvet Underground, i Syda Barreta, i The Bad Seeds… wszystko to podlane dużą ilością syntezatorów, melodiki, harmonijek… Do tego dochodzi zupełnie nietypowy (porównać go można chyba tylko do Jonsiego Birgissona, ale takie porównanie wygląda dość dziwacznie, prawda?), wydobywający się jakby zza zaciśniętych zębów, głos Ade’a Blackburna. Głosem tym śpiewa teksty, których momentami nawet jego rodacy nie są w stanie zrozumieć. Niekiedy po prostu dlatego, że zwyczajnie nic nie znaczą, vide "The Secondo Line". Jeśli coś znaczą, są najczęściej dość ponure, w klimacie, który najlepiej określa angielskie słówko „creepy”.
 
To, że nikt nie próbował ich jeszcze podrobić, daje panom duże pole do popisu, z czego skrupulatnie korzystają. Podrabiają się sami. Każda ich kolejna płyta to wariacja na ten sam temat, wykorzystanie tych samych chwytów – intensywnych gitarowych riffów przeplatanych melodyką, klawiszami czy wibrafonem. Nie inaczej jest z najnowszym dziełem, zatytułowanym "Do It!". Już w początkowym "Memories" około 1:30 słyszymy melodię żywcem wyjętą z "Anne". Płyta "Winchester Cathedral" przychodzi zresztą na myśl niemal po każdym kawałku. Chociaż energiczne, mocne, gitarowe "Shopping Bag" przypomina bardziej czasy "Internal Wrangler" i klimaty typu "D.P."

Nie jest tak, że na tym albumie nie znajdziemy nic nowego. Nie jest to ten sam album w innym opakowaniu, ani nawet skrawki różnych poprzednich albumów poklejone na nowo. Clinic mają strategię przemyślaną i za każdym razem wykorzystują swoje sztandarowe motywy inaczej. Tym razem nie poszli zbyt daleko - jak do tej pory nieco większa zmiana udała im się chyba tylko na "Visitations" - ale subtelne różnice słychać i osłuchany z twórczością Brytyjczyków fan odróżni brzmienie "Do It!" od reszty. Nie da się jednak ukryć, że trzeba to lubić i to lubić dość mocno, żeby się nie znużyć tym mega soundtrackiem, jaki tworzy dyskografia Clinic.  

Cave, Nick & The Bad Seeds – Dig, Lazarus, Dig!!!

Nick Cave & The Bad Seeds – Dig, Lazarus, Dig!!!
2008 Mute

1. Dig, Lazarus, Dig!!!    4:11
2. Today's Lesson    4:41
3. Moonland    3:53
4. Night Of The Lotus Eaters    4:53
5. Albert Goes West    3:32
6. We Call Upon The Author    5:11
7. Hold On To Yourself    5:50
8. Lie Down Here (& Be My Girl)    4:57
9. Jesus Of The Moon    3:22
10. Midnight Man    5:06
11. More News From Nowhere    7:58

Jak się robi płyty po pięćdziesiątce w trudnych czasach nowoczesności, pożerającej jak biblijny wieloryb całą sztukę i piękno? Jak to jest, że udaje się nagrać czternaście płyt pod jednym szyldem, a przy żadnej nie powinie się noga?

Ano, jakkolwiek dziwacznie i niewiarygodnie to brzmi, jest na świecie na pewno jeden człowiek, który wie, jak to możliwe. Nick Cave od początku nie próżnował  - najpierw na krótko było The Birthday Party, później na dobre projekt pod szyldem Bad Seeds, a w międzyczasie skoki w bok – a to świeżutki i gitarowy Grinderman, a to ulotne, piękne kompozycje do filmu. Nie tylko jednak niezwykła płodność artystyczna lidera wspomnianych projektów, ale także wyśmienite wprost wyczucie i ogromny talent sprawiły, że czego się nie tknie, zmienia się w złoto. Tym bardziej, że rok 2007 był dla artysty pracowity ponad miarę. Powstała wspomniana pierwsza płyta Grindermana - istne garażowe rozpasanie, kawał surowego, pełnokrwistego grania - a także muzyka do „Zabójstwa Jessego Jamesa przez tchórzliwego Roberta Forda” skomponowana wraz z Warrenem Ellisem. Dlatego zaskakiwać może tak wyśmienita forma, jaką prezentuje Cave na najnowszej płycie.

Psychedelic Furs, The - Talk Talk Talk 

153 odsłon
Tagi:

The Psychedelic Furs - Talk Talk Talk 
1981 Columbia

1. Dumb Waiters    5:09
2. Pretty In Pink    3:57
3. I Wanna Sleep With You    3:17
4. No Tears    3:18
5. Mr. Jones    4:03
6. Into You Like A Train    4:09
7. It Goes On    3:51
8. So Run Down    2:52
9. All Of This & Nothing    6:26
10. She Is Mine    3:50

O ile debiutancki longplay Futer był dość mocno zakorzeniony w punk rocku, tak tu mamy do czynienia już z czystą, momentami wręcz elektroniczną, nową falą. I to właśnie z tego stylu Furs będą najbardziej znani i to on przyniesie im rok później wielki komercyjny sukces. Od pierwszych dźwięków wiemy, jakiego zespołu to płyta – nie tylko ze względu na charakterystyczny, jakby zapijaczony wokal Richarda Butlera. Pewne rozwiązania brzmieniowe są właściwe tylko dla tej kapeli jak lekko kiczowaty saksofon w "Dumb Waitres" czy specyficzne, melancholijnie śpiewane refreny. Furs nie boją się grać utworów zarówno  prostych i melodyjnych („Pretty in Pink”, „No Tears”) jak i ostrych i przywodzących na myśl punkowe czasy („I Wanna Sleep With You”). Instrumentem przewodnim jest tu, oczywiście, bas Tima Butlera, ale i gitara potrafi mocno zaakcentować swą obecność, ocierając się czasem o styl właściwy... The Edge (“Into You Like A Train”, “So Run Down”). Na “Talk Talk Talk” nie ma praktycznie żadnego potencjalnego przeboju, ale czuć, że bracia Butlerowie i spółka bliscy są osiągnięcia swego opus magnum. I Tak też się stanie wraz z „Forever Now” kilka miesięcy później.

Mateusz Rękawek
14.04.2008 r.

Public Image Ltd. - Flowers of Romance

Public Image Ltd. - Flowers of Romance
1981 Virgin

1. Four Enclosed Walls    4:43
2. Track 8    3:14
3. Phenagen    2:38
4. Flowers Of Romance    2:50
5. Under The House    4:32
6. Hymie's Him    3:17
7. Banging The Door    4:47
8. Go Back    3:47
9. Francis Massacre    3:30

Już widzę jak w 1981 roku, po przesłuchaniu tej płyty, ludzie wywalali ją za okno. Na dobrą sprawę nie da się tego wysłuchać w całości za pierwszym podejściem. Jeśli ktoś oczekuje miksu punk rocka z nową falą, tak jak to PIL czynił na swoim debiucie, srogo się zawiedzie. I pytanie – co temu Lydonowi odbiło, że nagrał taką płytę? Odpowiedz jest jedna – Johnny ma wszystkich gdzieś i nagrywa to, na co ma ochotę. W 1981 roku nagrał płytę wybitnie wręcz trudną, przytłaczającą swoją dziwnością i masą dźwięków, od których pęka głowa. Na dobrą sprawę ani jedna piosenka nie ma tu melodii - na upartego numer tytułowy i może "Banging The Door" coś takiego posiadają - żadnej nie jesteśmy w stanie zapamiętać, a każda kolejna minuta coraz bardziej szarga nerwy. Ale chyba na tym polegał Lydonowski eksperyment – sprawdzić wytrzymałość słuchaczy i mieć z tego radochę. Z kolei muzyczny eksperyment polega tu na natłoku dziwnych, często kontrastujących ze sobą dźwięków („Phenagen”, „Hymie’s Hym”). Jest to płyta perkusyjna z dużą dawką orientalizmu, rzadką gitarą, częstym syntezatorem grającym jedną nutę przez cały utwór. Na czym zatem polega wybitność „Flowers of Romance”? Otóż właśnie na niepewności - właściwie nie wiemy, czego tak naprawdę, do cholery, słuchamy. Niby jest to wkurzające, niby nic tu się nie dzieje, jednak jakoś nie chce się wstać i wywalić tej płyty przez okno. I może za kilka lat wreszcie znajdzie się ktoś mądry, kto zrozumie, o co w tym wszystkim tak naprawdę chodzi.

Mateusz Rękawek
14.04.2008 r.

Siouxsie And The Banshees - Juju

Siouxsie And The Banshees - Juju 
1981 Polydor

1. Spellbound    3:17
2. Into The Light    4:13
3. Arabian Knights    3:06
4. Halloween    3:37
5. Monitor    5:33
6. Night Shift    6:03
7. Sin In My Heart 3:37
8. Head Cut  4:22
9. Voodoo Dolly    7:03

Po nowofalowym "Kaleidoscope" przyszedł czas na pierwsze i ostatnie dzieło stricte gotyckie w repertuarze Banshees. O dziwo, zespół kojarzony dziś wyłącznie z tą stylistyką, od czystego gotyku - znanego choćby z dokonań Dance Society czy Sex Gang Children - był dość daleko. "Juju" nie można nazwać inaczej, jak miksem dwóch pokrewnych gatunków - gotyku i cold wave. Ciężkie, przytłaczające, a jednocześnie surowe partie sekcji rytmicznej - Budgie przechodzi momentami samego siebie - i sfrustrowana, jazgocząca gitara McGeocha - styl Siouxsie jest rozpoznawalny momentalnie, nawet bez jej, charakterystycznego jak cholera skądinąd, wokalu (wstęp do „Spellbound” czy „Into the Light”). Dużo tu wielbionych przez Banshees orientalizmów („Arabian Knights”, „Halloween”) i starej, punkowej szkoły znanej jeszcze z czasów "The Scream" (Monitor). Całość przypomina bieg przez ciemny las w rytm dziwnej, jakby przestraszonej, a jednocześnie przerażającej muzyki - doskonale ilustruje to klip do „Spellbound”. I choć najważniejsze dzieło Strzyg przyjdzie rok później w postaci "A Kiss In The Dreamhouse", to droga, jaką ten zespół przeszedł i poziom, jaki osiągnął przez zaledwie cztery lata, może imponować. "Juju" jest jak surowy, nieoszlifowany diament. Jubiler zajmie się nim na poważnie w 1982 roku.

Mateusz Rękawek
14.04.2008 r.

Eno, Bryan - Byrne, David - My Life In The Bush of Ghosts 

Bryan Eno/ David Byrne - My Life In The Bush of Ghosts 
1981 EG

1. America Is Waiting    3:36
2. Mea Culpa    3:45
3. Regiment    3:56
4. Help Me Somebody    4:18
5. The Jezebel Spirit    5:00
6. Qu'ran    3:46
7. Moonlight In Glory    4:46
8. The Carrier    3:30
9. A Secret Life    2:30
10. Come With Us    2:38
11. Mountain Of Needles    2:35

To jakby spotkanie dwóch odległych światów – Byrne, szaleniec i Eno, melancholik. Jednak to połączenie dwóch różnych żywiołów daje piorunujący efekt. „My Life In The Bush of Ghosts” to zbiór eksperymentalnych, czasem przedziwnych utworów, w których pierwsze skrzypce odgrywa sampler i budowany wokół niego fantastyczny muzyczny krajobraz. A ten jest czasem hałaśliwy, czasem ciemny i przytłaczający, a czasem po prostu piękny. Na dobrą sprawę Byrna i Eno można nazwać prekursorami samplingu, bo sposób, w jaki wykorzystali nagrane dźwięki z radia, był w owych czasach iście nowatorski. Niemniej, „My Life In The Bush of Ghosts” jest bardziej bliski twórczości Eno niż lidera Talkich Heads. Tak czy inaczej, jeśli pojedziecie kiedyś do Nowego Jorku lub innej ogromnej metropolii – miejcie ze sobą w odtwarzaczu ten album. Albo pozwoli on znienawidzić wielkomiejską dżunglę, albo sprawi, że zatopicie się w niej bez reszty.

Mateusz Rękawek
14.04.2008 r.

De Press - Block To Block  

124 odsłon
Tagi:

De Press - Block To Block  
1981 Siberia

1. Kalhoz    2:45
2. Block To Block    2:21
3. Kic Me Rusia    1:52
4. Dobl Steyshen    2:34
5. Kejk    3:30
6. Velvet Walz    1:30
7. Peyshens    2:00
8. Bo Jo Cie Kochom    2:42
9. Forcd    2:21
10. Moniuments    2:20
11. On Top    3:04
12. Tavarish    1:58
13. Transparant Tlf.    2:50
14. Conveyor Belt    2:00

Jedna z żelaznych pozycji w historii polskiej muzyki. Albo raczej - powinna nią być. Niestety, De Press kojarzony jest dziś głównie jako "ci górale od Bo Jo Cie Kochom". A szkoda. "Block To Block" to najlepsza polska płyta nowofalowa, idealnie łącząca wszystko to, co najlepsze u Stranglersów i Gang of Four. Kompozycje Dziubka są taneczne („Tavarish”, „Kalhoz”), mocne - dzięki głębokiej grze basu („Kic Me Rusia”, „Forcd”), wesołe - dzięki tekstom i zarazem smutne przez muzykę („Moniuments”, „Kejk”). Wydaje się, że Dziubek przelał na muzykę wszystko, przed czym uciekł z Polski do Norwegii - szary, przygnębiający, zniewolony świat, który jednak nie traci ducha i wrodzonego optymizmu. Wielka szkoda, że dziś tylko w kraju wikingów "Block To Block" uznawany jest za arcydzieło, choć dla nowofalowców od lat stanowi podstawowy alfabet.

Mateusz Rękawek
14.04.2008 r.

Gun Club, The - Fire of Love 

The Gun Club - Fire of Love 
1981 Ruby Records

1. Sex Beat    2:45
2. Preaching The Blues    3:58
3. Promise Me    2:35
4. She Is Like Heroin To Me    2:33
5. For The Love Of Ivy    5:31
6. Fire Spirit    2:52
7. Ghost On The Highway    2:43
8. Jack On Fire    4:40
9. Black Train    2:11
10. Cool Drink Of Water    6:10
11. Goodbye Johnny    3:41

Johnny Cash na kwasie spotyka Muddy Watersa na heroinie. Jedni mówią na to psychobilly, inni jeszcze inaczej, ale nie da się ukryć, że Gun Club chyba jako pierwsi pokazali światu, jak brzmi mieszanka country i bluesa z nową falą i punk rockiem. Przy okazji można być całkiem przebojowym („Sex Beat”, „Fire Spirit”) i dość demonicznym („Promise Me”). Niektóre kawałki przywodzą na myśl samego Króla (specyficzna gitara w „Preaching The Blues”), niektóre Lou Reeda - zwłaszcza wokalnie. Jeśli kiedykolwiek znalazłbym się w Texasie na potańcówce, to marzyłbym, by grali tam Gun Club – charakterystyczne przeciąganie strun, slide i duuużo, duuużo psychodelii. No właśnie – Gun Club brzmią bowiem jak Velvet Underground piętnaście lat później – podobne przeplatanie szybkiej, niemal punkowej jazdy z wolnymi, psychodelicznymi momentami. Naturalnie VU nie mieli w swoim dorobku utworów podobnych do „Black Train” – takie mogły powstać tylko w koprodukcji Casha z Reedem. A że do takiej nie doszło i nie dojdzie, pozostaje „Fire of Love”. I dam sobie rękę uciąć, że nie należy nad tym ubolewać.

Mateusz Rękawek
14.04.2008 r.

Au Pairs - Playing With A Different Sex 

Au Pairs - Playing With A Different Sex 
1981 Human

1. We're So Cool    3:29
2. Love Song    2:51
3. Set-Up    3:21
4. Repetition    3:34
5. Headache For Michelle    6:39
6. Come Again    3:54
7. Armagh    3:37
8. Unfinished Business    3:29
9. Dear John    2:57
10. It's Obvious    6:19

Połączenie nowofalowego post-punka z funkiem zawsze wychodziło wykonawcom na dobre. Jednak w przeciwieństwie do czołowego przedstawiciela takiego mariażu, Gang of Four, Au Pairs na pierwszym planie stawiali gitarę basową. Rewelacyjnie żonglująca beatem, nadająca taneczności i funku całemu materiałowi, była jakby instrumentem prowadzącym, który przysłaniał nawet wokal. A ten do zwykłych też nie należał. Au Pairs możnaby w tym temacie położyć na jednej półce z X-Ray Spex lub Slits, jednak w porównaniu z nimi muzyka nie była tak surowa i zgryźliwa. Takie były jednak teksty – dotykające głównie relacji męsko-damskich, jako że Lesley Woods była - i nadal jest - zagorzałą feministką, i na dodatek, o zgrozo, lesbijką. Chyba jednak nie biła po głowie swoich kolegów muzyków, którzy udowadniają, że punkowy funk raz może być mroczny i snujący („Headache For Michelle”), raz skoczny i niemal post-Beatlesowy („Unfinished Business”) a raz połamanie-punkowy („We’re So Cool”). Słuchając dziś takich nagrań nietrudno ulec wrażeniu, że współczesny dance-punk to jedynie odgrzewanie kotletów. A jak wiadomo stary kotlet najlepszy jest i basta.

Mateusz Rękawek
14.04.2008 r.