Wrong! - Berlin Paris Warsaw Love2023 Requiem Records 1. Berlin Paris Warsaw2. Respire!3. Love Is4. Cette Couleur m’a Va5. Dress6. I’m Coming To You7. Dangerouse SLO-MO RMX8. Motherless Child9. Lies bonus 10. Berlin Paris Warsaw HIROSZYMA RMX Wrong! to nowy, polski duet, który tworzą: Justyna Młynarska (ex-Chanel, Projekt Chanel) oraz Wojciech Szczygłowski, znany chociażby z formacji Rozmazani. Oboje swoje siły połączyli zaledwie w tym roku i ich kooperacja nabrała takiego tempa, że zaledwie po kilu miesiącach mamy od razu całą płytę. Rozpoczyna ją utwór tytułowy pt. "Berlin Paris Warsaw", który doskonale wprowadza w klimat, z którym będziemy mieć do czynienia. Zamglona, pulsująca, basowa elektronika, eteryczny, melancholijny wokal Justyny Młynarskiej, vel Berlin, delikatne klawisze w tle oraz dodatkowe smaczki tworzą przypruszoną tajemnicą otoczkę ejtisowego brzmienia w nowoczesnym wydaniu. "Respire!" pobrzmiewa trochę utworem "Fade to Grey" Visage. Cała reszta to jednak głównie nawiązania do klasycznej twórczości Depeche Mode. Pisząc o klasycznej mam na myśli płyty Depeche Mode do koncertu "101" włącznie. Inspiracje Depeche Mode mamy tu w wielu miejscach. Sama nazwa formacji odwołuje się przecież do jednego z utworów grupy z Basildon, choć akurat tego z późniejszego, mniej klasycznego okresu. "Love is" buja się trochę w duchu spowolnionej kompozycji z czasów "Speak and Spell". Żeński wokal kieruje jednak myślenie w stronę Anke Wolbert z dawnego Clan of Xymox a końcówka znowu zmierza w kierunku francuskiego wokalu z "Fade to Grey". I właśnie w kręgu muzyki inspirowanej twórczością tych trzech formacji - Depeche Mode, Clan of Xymox, Visage - wydaje się, że wszystko rozgrywa się na debiutanckiej płycie "Berlin Paris Warsaw Love". Jeśli chodzi o bardziej współczesne wpływy, to na pewno na płycie słychać inspiracje amerykańską formacją Boy Harsher. Gdy "Love is" kończy się, następny utwór "Cette Couleur m’a Va" zaczyna się trochę jakby był wersją "Love is", nieco tylko zmienioną w zakresie melodyki i rytmu. A przecież pewnie nie taka była intencja twórcy, dlatego warto byłoby zwrócić uwagę na takie niezamierzone repetycje. Utwór zresztą rozwija się po chwili w innym kierunku. Wokal Justyny Młynarskiej jest tutaj bardziej mroczny, chwilami nawet drapieżny. Dotychczas był raczej zwiewny i eteryczny. "Dress" jest bardziej eksperymentalny, nawet lekko industrialny, trochę chaotyczny, mroczny, niepokojący. Rytm przyśpiesza, a powtarzana żeńska wokaliza nabiera cech transowych, z kolei męski, przetworzony wokal trochę kojarzy mi się, nie wiem dlaczego, z "Seksmisją" albo filmami sf Szulkina. "I’m Coming To You" zaczyna się jak "Autobahn" Kraftwerku, ale za sprawą żeńskiego wokalu, to porównanie szybko odchodzi w niepamięć. Potem następuje seria zupełnie bezpośrednich cytatów z Depeche Mode. Najpierw słyszymy "Dangerouse SLO-MO RMX", który jest coverem kultowej wśród fanów DM strony B singla "Personal Jesus" (1990). "Motherless Child" to niejako cover coveru Martina Gore'a z pamiętnej epki "Counterfeit" (1989). Martin L. Gore nagrał własną interpretację tradycyjnej amerykańskiej pieśni "Sometimes I Feel Like a Motherless Child" a Wrong! z pewnością nawiązuje do Gore'a a nie do tej tradycyjnej pieśni. Na koniec jest utwór "Lies", który jest mniej dosłownym cytatem z nagrania "Lie to Mie" Depeche Mode z płyty "Some Great Reward" (1984). Na deser otrzymujemy "Berlin Paris Warsaw Hiroszyma RMX", czyli remiks tytułowego utworu w wykonaniu Grzegorza Szymy vel Hiroszyma, który znany jest z grania w podobnym duchu co Wrong!, choć w formie bardziej "tłustego" electro. Jeśli mógłbym zgłaszać jakieś wnioski do grupy Wrong!, to optowałbym za utrzymaniem klimatu, który udało się stworzyć na "Berlin Paris Warsaw Love". Zespołów grających w tym stylu, szczególnie w Polsce, nie ma aż tak wiele. Sądzę, że nie jestem odosobniony w poszukiwaniu muzyki w takiej stylistyce. Czy można coś poprawić? Na pewno można popracować nad większym urozmaiceniem kompozycji, co podniesie zainteresowanie muzyką wśród słuchaczy mniej ukierunkowanych na jedno konkretne brzmienie. Bo ci ukierunkowani, będą się tym brzmieniem rozsmakowywać, nie zważając na ewentualne niedociągnięcia. Najcenniejsze na płycie jest to, że formacji Wrong! udało się utrafić w nastrój i stylistykę, które są kochane przez wielu miłośników klimatycznych ejtisów, w tym piszącego te słowa. I za to wielkie brawa. [8/10] Andrzej Korasiewicz29.11.2023 r. p.s. płyta ukaże się 15.12.2023 r. Dostępna jest już w preorderze na stronie Requiem Records >> {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=vA98Mfcqn3s{/youtube}
Recenzje
Jean-Michel Jarre - Oxymoreworks2023 Music Affair Entertainment 1. Jean-Michel Jarre x Martin Gore – Brutalism Take 2 5:002. Jean-Michel Jarre x Brian Eno – Epica Extension 4:293. Jean-Michel Jarre x Deathpact – Brutalism Reprise 4:284. Jean-Michel Jarre x French 79 – Epica Take 2 5:325. Jean-Michel Jarre x Adiescar Chase – Synthy Sisters Take 2 3:126. Jean-Michel Jarre x Armin Van Buuren – Epica Maxima 5:177. Jean-Michel Jarre x Nina Kraviz – Sex In The Machine Take 2 5:028. Jean-Michel Jarre x NSDOS – Zeitgeist Take 2 5:119. Jean-Michel Jarre x Irene Dresel – Zeitgeist Botanica 5:48 Zacznę od tego, że ci, którzy sięgając po płytę będę oczekiwać klasycznych rytmów i melodii znanych z twórczości Jarre'a z lat 80. nie mają czego tutaj szukać. Nie dość, że już wydana w październiku 2022 roku płyta "Oxymore" nie miała nic wspólnego z klasycznym "Żarem", to w przypadku "Oxymoreworks" mamy do czynienia dodatkowo z jeszcze bardziej technoidalnymi remiksami utworów z "Oxymore". Dodajmy, że nie są to jakieś szczególnie interesujące, wciągające czy nowatorskie remiksy. Ot, dosyć pospolita techniawka. Płytą mogą się jednak zainteresować fani Depeche Mode, bo zaraz pierwszym, otwierającym remiksem jest "Brutalism Take 2", które "obrabiał" Martin L. Gore. Remiks ma sporo wspólnego z ostatnią solową twórczością Gore'a, która znalazła się na płycie "MG". Kolejnym remiksem, który może zainteresować zanim się po niego sięgnie jest drugi na płycie "Epica Extension", autorstwa Briana Eno. Obok "Synthy Sisters Take 2" jest to najmniej rytmiczny a przy okazji najbardziej klimatyczny utwór na płycie. Poza tym mamy jeszcze housowy remiks znanego, holenderskiego didżeja i producenta techno Armina Van Buurena oraz sześć innych autorstwa głównie mniej znanych Francuzów i jednej Rosjanki. Mało tutaj klasycznego "Żara", dużo - mniej interesującego techno, ale nie przynoszącego wstydu autorom. Jeśli ktoś szuka muzyki do pląsania, to płyta będzie w sam raz. Nieco kraftwerkowo brzmi remiks "Sex In The Machine Take 2" Niny Kraviz. Stylistyka, którą JMJ podjął na "Oxymore" i "Oxymoreworks" nie jest jednak niczym nowym. Ci którzy chodzą na koncerty JMJ wiedzą, że od lat jego brzmienie jest unowocześnione, idące z duchem czasu, choć pozostające w tyle za najnowszymi trendami. Jean-Michel Jarre, mimo 75 lat na karku, nie przeszedł na emeryturę a w swojej twórczości nie stoi w miejscu. Jego kolejne wydawnictwa nie sprowadzają się do eksplorowania cały czas tych samych motywów, które wynalazł ponad czterdzieści lat temu. Jarre cały czas ewoluuje, poszukuje i rozwija się. I za to na pewno należy mu się szacunek. Nową płytą zapewne nie przekona starych fanów, raczej nie zdobędzie nowych, ale udowadnia, że jest artystą pełną gębą. [7/10] Andrzej Korasiewicz26.11.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=45nyakQeS84{/youtube}
Armia - Legenda1991 Wifon 1. Kochaj Mnie 3:302. Przebłysk 5 3:013. Gdzie Ja Tam Będziesz Ty 3:534. Opowieść Zimowa 6:285. To Moja Zemsta 3:206. Legenda 6:597. Nie Ja 2:408. Trzy Bajki 3:129. To Czego Nigdy Nie Widziałem 4:1610. Dla Każdej Samotnej Godziny 2:16 Na początek znowu trochę historii. Był rok 1986. Intensywnie słuchałem wtedy przede wszystkim audycji Romantycy Muzyki Rockowej Beksińskiego w Programie Drugim Polskiego Radia oraz Listy Przebojów Programu Trzeciego, z której wyłapywałem wszystkie nowości. Skupiałem się głównie na muzyce new romantic, elektronicznym popie, polskim rocku (Republika, Maanam, Oddział Zamknięty) a także nowym zachodnim rocku w rodzaju U2. Muzyka punk była mi obca. I wtedy usłyszałem na LP3 utwór "Jeżeli". To było coś innego. Nie jakiś zwykły, prymitywny hałas i "darcie", z którym kojarzyłem punk, ale coś więcej. Czułem w tym utworze jakąś głębię, której muzyce punk brakowało. To był mój pierwszy kontakt z Armią. Dopiero jednak, gdy usłyszałem po kilku miesiącach "Aguirre" kompletnie odleciałem. Tak, to było to! Taki punk jest mi bliski. O ile to można było w ogóle zakwalifikowąć jako punk. Od tego momentu jednak zaczął się mój zwrot w stronę brzmień ostrzejszych, mocniejszych, bardziej alternatywnych. To dzięki Armii zacząłem zgłębiać muzykę ze sceny hc/punk. I przyznaję, że kilka perełek poznałem (np. No Means No, Fugazi). Ogólnie jednak faza punk rocka była w moim życiu krótkim, choć intensywnym okresem, który porzuciłem na początku lat 90. i później do niego wracałem jako słuchacz jedynie sporadycznie. Armia jest więc niezwykle ważnym zespołem w mojej muzycznej ewolucji. Myślę, że nie jestem w tym odosobniony. Już debiutancki album Armii zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Nie mogłem pojąć dlaczego żaden z utworów z tego wydawnictwa nie był lansowany w Trójce i nie znalazł się na LP3. To była jedna z przyczyn mojego rozejścia się z intensywnym słuchaniem Lp3, na której zamiast Armii słyszałem wtedy np. Jasona Donovana, ówczesny synonim kompletnego popowego kiczu i obciachu. Na debiucie Armii (1987) były przecież takie hity jak "Hej szara wiara", "Wojny bez łez" czy ostateczny cios w postaci "Niewidzialna armia". Dlaczego tego nie było w Trójce? Coś z nią najwyraźniej musiało być nie tak :). Mimo złego tłoczenia płyty i fatalnego technicznego błędu, który popełniono przy jej wydaniu, zasłuchiwałem się w winylu wydanym przez Pronit i coraz głębiej wchodziłem w tę muzykę. Przy okazji zacząłem się też zagłębiać w inną muzykę "alternatywną". To wtedy poznałem Swans, The Young Gods czy Laibach. "Armia" była świetna, ale dopiero na następnym albumie grupa osiągnęła apogeum stylu i szczyt swoich możliwości. "Legenda" ukazała się w 1991 roku, już w innej Polsce. Upadła komuna, zaczęły się przemiany społeczno-gospodarcze, zapanował chaos a życie nagle przyśpieszyło na wszystkich kierunkach. Mimo że "Legenda" ukazała się na winylu, to nośnik ten wtedy odchodził do lamusa. Ja już pozbyłem się gramofonu i nie kupowałem płyt winylowych. Płyt CD też nie kupowałem, bo były koszmarnie drogie a poza tym w Polsce nadal było ich niewiele. Pozostawały kasety, które właśnie rozpoczęły swoje panowanie na rynku wydawniczym w Polsce. "Legendę" kupiłem na kasecie Wifonu. Zanim kupiłem, już wcześniej usłyszałem w radiu numer "Opowieść zimowa", który mnie powalił i zapowiadał, że mogę mieć do czynienia z płytą wyjątkową. I tak rzeczywiście było. "Legendę" od momentu kupienie przesłuchałem niezliczoną ilość razy. Katowałem kasetę Wifonu na okrągło przez wiele miesięcy. To była wówczas nie tylko moja płyta roku, ale niemal płyta życia. Tu się wszystko zgadzało pod względem muzycznym, odpowiadało moim ówczesnym potrzebom, nie tylko muzycznym, ale i duchowym. Czułem w tej muzyce coś Nienazwanego, a przy okazji nie było to coś mrocznego, dusznego i ciężkiego, ale pięknego, wzniosłego, szlachetnego. Połączenie ciężkiej muzyki z pięknym przesłaniem duchowym to był mój ówczesny ideał i Armia go zrealizowała. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że Budzyński przechodzi jakąś przemianę duchową. Zresztą z wywiadów, które później czytałem wynika, że on również nie do końca uświadamiał sobie w jakim kierunku idzie. Jego teksty nie były jeszcze tekstami nawróconego rockmana a sam Budzyński już po nawróceniu określał je mianem "gnostyckich". "Legenda" to była naturalna ewolucja duchowa Budzyńskiego, którą podążał i po wydaniu której nie bał się zrobić kolejnego kroku, który w pełni ujawnił się na kolejnym wydawnictwie z w pełni nowym materiałem pt. "Triodante". "Legenda" to jednak nie tylko Tomasz Budzyński. Muzycznie tej płyty nie byłoby bez Roberta Brylewskiego i jego studia Złota Skała na mazurskiej wsi, gdzie płyta w dużym stopniu powstała. Klimat Stanclewa, w którym muzycy nagrywali album, żyjąc tam przy okazji i mieszkając, na pewno wpłynął na to, jaki udało się osiągnąć efekt końcowy. To głównie Brylewski odpowiada za charakterystyczne, nieco "dubowe" brzmienie albumu. Całości charakter nadał jednak Budzyński, który stworzył mistyczny koncept płyty, wraz z tekstami i charakterystyczną okładką przedstawiającą Don Kichota. Wszystko zaczyna się od szybkiego hc/punkowego "Kochaj Mnie", który uderza od pierwszych słów nietypowym jak na ten gatunek tekstem: "Ojciec, Syn i DuchZamknięci na kluczA okna i drzwiZ ciała i krwiWszystko w szumie falWszystko w oczach psaW mistycznym cieleTo w pijanym śnie Każdy bawić się chceKażdy cieszyć się chceKto ma płakać więcNie dostrzega się łezWoła świat, cały światKochaj mnieKochaj mnieKochaj" Już było wiadomo, że płyta będzie wyjątkowa. Na "Przebłysku 5" nie zwalniamy tempa zarówno jeśli chodzi o warstwę muzyczną - nadal mamy do czynienia z szybkim hc/punkiem - jak i tekstową: "Oko do nieba do ziemi trupPomiędzy tym żałosna lampa słówCały mój świat nie znaczy nicJa Ciebie ścigam wołam Cię aby żyćŚwiatło świeć Światło prowadź mnie" I już te pierwsze numery określają wyraźny charakter mistyczno-punkowej podróży, którą podążamy przez cały album. Na "Gdzie ja tam będziesz ty", dzięki lekko wolniejszem tempu, możemy zwrócić uwagę na wyraźniej słyszalny riff gitarowy Brylewskiego, który wzmacnia potęgę motoryki wyznaczanej przez perkusję Piotra Żyżelewicza, który zastąpił przy nagrywaniu płyty Gogo Szulca. Następna jest "Opowieść zimowa", która wprowadza trochę grozy i niepewności: "Jest w lesie ptak na wieży dzwonJest w lesie ptak na wieży dzwonJak dotąd tylko ja jak dotąd tylko TyJak warto żyć gdy serce drżyW zimową noc niech nie wie nicZłyCzy ryby jeszcze drżą w oceanieCzy wiatr się zrywa czy bije dzwonCzy przyjdziesz znów daleko stądCzy będę jeszcze Twoim przyjacielemI skąd ten blask ten w dali ptakSkąd w białej mgle zniszczony płaszczNie mogę znieśćNie mogę Ci nic powiedziećPustynia śpi zabija światPustynia śpi zabija światJak cicho obok nas jak cicho tu i tamI niemy krzyk gdy serce drżyW zimową noc niech nie wie nicZłyZły zły zły zły zły zły zły zły" O ile przeważnie nie zwracam uwagi na teksty w muzyce, o tyle tutaj mamy do czynienia właściwie z poezją, którą można czytać nawet w oderwaniu od muzyki. Jednocześnie teksty Budzyńskiego doskonale współgrają z muzyką dodając jej tego wyjątkowego charakteru. Słowa pisane przez Budzyńskiego nie są jednocznaczne, nikomu niczego nie narzucają. Nie są wprost odwołaniem do żadnej ideologii, polityki, religii czy spraw przyziemnych. To jest poezja. "To moja zemsta" wybija album nieco z punkowego rozmachu. Utwór jest niejako skargą na rzeczywistość, w którą zostaliśmy wrzuceni i musimy jakoś się w tym świecie odnaleźć. Tytułowa "Legenda", choć rozpoczyna się delikatniej, powraca do szybszej, hc/punkowej rytmiki, ale w zestawieniu z poetyckim wokalem Budzyńskiego, nie wybija nas z mistycznego transu, w który zostaliśmy wprowadzeni. "Przede mną świtNastaje nowy dzieńWieczór i nocNastępny krokA potem znowu świtCudem nastaje dzieńJak mały duchU twoich stópUnieś unieśUnieś dokąd chceszCzerwoną krewBiały śniegZabierz preczPowolną śmierćI martwy senDokąd chcesz" "Nie ja" to podkręcenie hc/punkowego tempa. Tutaj nawet Budzyński ledwo nadąża, co powoduje, że utwór jest chyba jedynym momentem albumu, w którym hc/punk wyraźnie góruje nad mistyczną aurą, która rozpozciera się nad całością wydawnictwa. Do mistycznej normy wracamy dzięki niemal instrumentalnemu utworowi "Trzy bajki", który po pierwsze jest wolniejszy, po drugie na pierwszym plan wybija się waltornia. Niemal instrumentalnemu, bo w tle chwilami słychać jakieś pohukiwania i pośpiewywania Budzyńskiego. "Trzy bajki" płynnie przechodzą w utwór pt. "To czego nigdy nie widziałem" o szybkim, ale nie nadmiernym tempie, który ma nawet coś w rodzaju chwytliwego refrenu. "Podobno budujeszSwój mały domPośrodku jałowej ziemiTy jesteś TymBo nie chcesz nicI nie zawahasz sięZ najwyższej wieżyNajmniejszy ptakKtórego nigdy nigdy nie widziałemNigdy nigdy nie widziałemNigdy nigdy nie widziałemNigdy nigdy nie widziałem" Ostatnie nagranie pt. "Dla każdej samotnej godziny" jest instrumentalną kontynuacją "To czego nigdy nie widziałem", która zamyka album w sposób mistyczny, nie dając odpowiedzi, ale siejąc duchowe ziarno. Tak kończy się oryginalna "Legenda" wydana przez Wifon na kasecie i winylu. Ówczesna wersja kompatkowa, wydana wówczas przez Izabelin Studio, zawiera jeszcze dodatkowe tracki w postaci utworu "Podróż na wschód", akustycznego fragmentu "Opowieści zimowej" pt. "Pustynia śpi" oraz ówczesnego hitu "Niezwyciężony". "Legenda" to moim zdaniem opus magnum Armii. Połączenie talentu Brylewskiego, poetycko-mistycznych tendencji Budzyńskiego oraz zaangażowania reszty Armii wraz z goścmi dało dzieło, które wymyka się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej. Najlepszym określeniem, którym można się posłużyć nazywając muzykę na "Legendzie", jest moim zdaniem mistyczny lub poetycki punk. To płyta wyjątkowa pod względem muzycznym i tekstowym. Jest również wyjątkowa dla mnie osobiście. Dlatego innej oceny niż maksymalna nie wyobrażam sobie. [10/10] Andrzej Korasiewicz25.11.2023 r.
Vince Clarke - Songs Of Silence2023 Mute 1. Cathedral 4:212. White Rabbit 4:403. Passage 3:104. Imminent 4:565. Red Planet 4:406. The Lamentations Of Jeremiah 4:237. Mitosis 4:518. Blackleg 3:069. Scarper 3:4710. Last Transmission 4:46 Vince Clarke po ponad czterdziestu latach na scenie postanowił wydać pierwszą płytę w pełni solową. Znany dotychczas z talentu do pisania chwytliwych przebojów pop na syntezator, stworzył muzykę, kórej nikt się po nim nie spodziewał. Tytuł "Songs Of Silence" dobrze oddaje to z czym mamy do czynienia. Przez trochę ponad czterdzieści minut słyszymy ambientalne, dronowe kompozycje elektroniczne, które nie mają nic wspólnego z tym, co Vince Clarke robił wcześniej. Zamiast prostego i skocznego synth popu, są rozmyte pasaże elektroniczne zbudowane wokół jednej nuty i jednej tonacji. To celowe założenie artysty, które stało się bazą każdego nagrania. Kolejne utwory nie są jednak monotonne. Mimo ograniczenia, które autor sam sobie narzucił, poszczególne kompozycje różnicuje przy pomocy innych dźwięków. "Cathedral" to w pełni ambientalna kompozycja, która wznosi się jak tytułowa katedra. "White Rabbit" to pulsująca elektronika, wzbogacona w dalszej części o perkusyjny rytm. "Passage" to rozmyta przestrzeń dronowa, z żeńskim, operowym głosem w tle, wzbogacona chwilami o basową pulsację elektroniki, na którą nakłada się wolno snujący się bęben elektroniczny zarysowujący delikatnie rytm. "Imminent" niepokoi monotonnie rozwijającym się dronowym dźwiękiem. "Red Planet" rozpoczyna się równie niepokojącą, ale subtelną, basową pulsacją, która wzbogacona jest w drugiej minucie o przeciągły, rozwijąjący się dźwięk urozmaicony falującym, wyrazistym dźwiękiem syntetycznym, który co jakiś czas powraca budując podniosłą atmosferę. Ten utwór przywołuje w mojej wyobraźni sceny z "Blade Runnera". "The Lamentations Of Jeremiah" brzmi rzeczywiście jak lamentacja, w której oprócz elektronicznych pasaży, na plan pierwszy wysuwa się brzmienie wiolonczeli, która dominuje nad dronowym syntetycznym efektem snującym się w tle. "Mitosis" to ambientalny utwór, który zaczyna się subtelnym dronowym dźwiękiem, do którego dochodzi elektroniczny wirujący efekt w tle a także kolejne warstwy syntetyczne, wraz z uderzenieniami jakby struny gitary, które co jakiś czas urozmaicają ten ambient. "Blackleg" zaczyna się znowu dronowo, ale tym razem bardziej niepokojąco, dochodzi męski głos, który jest odniesieniem do śpiewu angielskich górników w XIX wieku. "Scarper" rozpoczyna się według podobnego ambientowego schematu, ale tym razem utwór wzbogacony jest o pulsowanie syntezatora oraz delikatny, ale wyraźnie zaznaczony rytm perkusyjny. W tle pobrzmiewa gitara akustyczna. "Last Transmission" zaczyna się dźwiękiem przypominającym zdeformowaną syrenę alarmową, który jest przełamany przestrzenią dronową, wzbogaconą w dalszej części o kolejne warstwy, w tym smyki. Utwór powoli gaśnie. Moje ulubione utwory to: "Red Planet", "White Rabbit", "The Lamentations Of Jeremiah" i na nie zwróciłbym baczniejszą uwagę. Choć to oczywiście zależy od indywidualnego gustu. "Songs Of Silence" nie wnosi pewnie nic nowego w język ambientu, ale muzyka jest stworzona przez Vince'a Clarke'a z talentem i świadomością artystyczną. To nie są przypadkowo poukładane dźwięki. I choć chwilami może się ta muzyka dłużyć, to jednak warto się w nią zagłębić. Nagrania nie są długie, trwają trzy, cztery minuty. Żaden utwór nie przekracza pięciu minut. Cała płyta też nie jest nadmiernie rozciągnięta w czasie. Dzięki temu nawet ci, którzy nie są miłośnikami ambientu, znajdą tu coś dla siebie. Muzyka na "Songs Of Silence" z pewnością nie zaskoczy słuchaczy zaznajomionych z estetyką ambientu. Clarke jest w tej dziedzinie nowicjuszem i trudno oczekiwać, że stworzy coś nowego. Mimo wszystko "Songs Of Silence" ma swój urok a dla fanów synth popu, płyta może być drzwiami, przez które zrobią krok w stronę bardziej złożonych struktur muzycznych, wykraczających poza muzykę pop. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz18.11.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=OQK95AtGi0U{/youtube]
Mariusz Duda - AFR AI D2023 Mystic Production 1. Taming Nightmares 7:202. Good Morning Fearmongering 5:143. Fake Me Deep, Murf 4:484. Bots' Party 5:005. I Love To Chat With You 3:436. Why So Serious, Cassandra? 4:567. Mid Jorney To Freedom 3:088. Embracing The Unknown 7:59 Mariusz Duda od dłuższego czasu podąża trochę śladami Stevena Wilsona. Obaj mają swój bazowy zespół grający rock progresywny a po bokach rozwijają swoje projekty alternatywne, tworzące inne narracje. Mariusz Duda jeszcze nie dogonił Stevena w liczbie projektów, ale pozostawia po sobie podobne tropy muzyczne. Różnice są. Porcupine Tree to grupa, która zaczynała kilkanaście lat wcześniej, korzeniami tkwiąc jeszcze w latach 80. Riverside natomiast powstała już na początku XXI wieku i tkwiła twardo w korzeniach metalowych. A jednak, okazuje się, że wrażliwość Mariusza Dudy nie jest aż tak daleka od poszukiwań Wilsona. Nie chodzi jednak o porównywanie jednego artysty do drugiego. Mariusz Duda jest twórcą niezależnym a w jego muzyce nie słychać inspiracji Wilsonem. Zwracam jedynie uwagę na ciekawą koincydencję. W obu przypadkach mamy do czynienia bowiem z projektami pobocznymi, które często eksplorują muzykę elektroniczną. Solowe poszukiwania Mariusza Dudy idą zresztą o wiele dalej w tym względzie niż to, co robi Wilson. Dlatego w tym miejscu porzućmy już odniesienia do Wilsona, a skupmy się na solowej twórczości lidera Riverside. Oprócz art-rockowego Riverside i art-rockowego, zabarwionego elektroniką i ambientem Lunatic Soul, Mariusz Duda zaskoczył w okresie pandemicznym wypuszczeniem trzech płyt pod własnym imieniem i nazwiskiem, na których znalazła się muzyka czysto elektroniczna. Słychać było, że twórca odkrył w sobie nowe pokłady wrażliwości i postanowił wyrazić je za pomocą innych środków wyrazu niż w macierzystym Riverside. Nawet Lunatic Soul nie było projektem odpowiednim dla ujawnienia stanu twórczego, w którym znalazł się Mariusz Duda. W pewnym sensie te płyty były debiutem Dudy. Debiutem jako twórcy muzyki elektronicznej. I jak na debiutanta przystało artysta miał sporo pomysłów, ale szukał odpowiedniej formy dla ich wyrażenia. Pandemiczna trylogia była zapisem tych poszukiwań. Efekt, pod względem formalnym, przypominał elektronikę z kręgu IDM z lat 90., zabarwioną nieco klasyczną el-music. Kolejny krok dokonał się na czwartej płycie pt. "AFR AI D", która właśnie ujrzała światło dzienne. "AFR AI D" jest już bardziej świadomą kreacją Dudy. Po pierwsze arysta nadaje płycie temat. Jest nim obawa przed rozwojem sztucznej inteligencji (AI). Temat dzisiaj modny i bardzo aktualny, bo również muzycy coraz śmielej zaczynają używać algorytmów AI do tworzenia. Muzyka elektroniczna jest dobrym tworzywem do przeprowadzania takich filozoficznych rozważań w formie aktu twórczego. Zanim powstały algorytmy AI, zaistniały przecież najpierw syntezatory, samplery, sekwencery a w końcu oprogramowanie komputerowe, w tym emulatory dźwięku, przy pomocy których artyścy zaczęli tworzyć muzykę w sposób coraz bardziej zautomatyzowany. Kolejne programy, jak np. Auto-Tune zmieniły akt twórczy muzyki w sposób nieznany wcześniej. By tworzyć nie trzeba było już umieć grać na jakimkolwiek instrumencie, ani umieć śpiewać, wystarczyło nauczyć się obsługiwać wybrany przez siebie program do tworzenia muzyki. Trzeba było jednak mieć zmysł do komponowania. Czyli czynnik ludzki w akcie twórczym jeszcze występował. W przypadku algorytmów AI, czynnik ludzki w samym akcie twórczym może zostać całkowicie wyeliminowany. Dzisiaj wystarczy jedynie programista, który stworzy zaawansowany algorytm tworzący (?) muzykę. No właśnie, czy to będzie jeszcze akt twórczy? Czy działalność AI w zakresie produkowania muzyki jest tym samym co twórczość ludzkiego kompozytora? W tym miejscu docieramy do rozważań filozoficznych na temat AI w ogóle, nad którymi pochylały się już niejedne tęgie głowy, dochodząc do różnych wniosków. Na pewno nie odpowiem na to pytanie w tym tekście, który ma przecież opowiadać o najnowszej płycie Mariusza Dudy. Skupmy się więc na muzyce, która znalazła się na "AFR AI D". Oprócz przyjętego tematu, który patronuje płycie, mamy też inne zmiany. Do elektronicznych pejzaży, które maluje Duda dołącza Mateusz Owczarek, który, grając na gitarze, wprowadza na nowej płycie element art-rockowy. Rockowa gitara wydaje się być tym żywym czynnikiem, który kontrastuje z warstwą elektroniczną, sztuczną. Ale przecież tak naprawdę nawet ta gitara mógłaby być formą samplowaną. Przy dzisiejszej technice nawet złożone solówki można wygenerować metodą samplingu. Żyjemy w świecie, w którym pewność można mieć tylko w sytuacji przeprowadzenia dokładnego śledztwa i empirycznym dowodom, na których zdobycie nie mamy ani czasu ani możliwości. Dlatego wierzymy twórcy na słowo, że naprawdę na płycie gra żywy Mateusz Owczarek :). Płytę otwiera siedmiominutowy "Taming Nightmares", który rozpoczyna się jak Aphex Twin i ambientalno-elektroniczny fragment jego "Selected Ambient Works 85-92" - ambientowo, groźnie. Utwór w trzeciej minucie zyskuje powolną rytmikę, dzięki której muzyka sennie toczy się dalej. Są tu przestoje a następnie powroty do zgubionego rytmu. Pod koniec atakuje "gilmourowa" gitara Owczarka. "Good Morning Fearmongering" od razu jest żwawszy, z pulsującym rytmem i syntetycznymi pogłosami, co trwa w sposób konsekwetny i transowy przez całe pięć minut. "Fake Me Deep, Murf" rozpoczyna się od wielu warstw dźwiękowych, na które składają się: piano, syntetyczne pogłosy, wypreparowne trzaski i inne niezidentyfikowane dźwięki, wsparte brzmieniem gitary, która zlewa się z nimi. W trzeciej minucie wchodzi breakowa rytmika i tak utwór trwa do końca. "Bots' Party" wprowadza, dzięki delikatnie plumkającemu pianinu, moment spokoju. Rytm perkusyjny, który wchodzi w drugiej minucie również jest subtelniejszy, jakby w tle. Na to nakładają się bardziej kanciaste plamy elektroniczne, które z czasem zaczynają przełamywać początkowy subtelny nastrój. Charakter nagrania zmienia jeszcze bardziej gitarowe solo, które ujawnia się w piątej minucie. Utwór pozostaje bez finału, po prostu jest wyciszony. Na "I Love To Chat With You" znowu składa się kilka warstw syntezatorowo-fortepianowych oraz syntetyczne głosy w tle. "Why So Serious, Cassandra?" za to rozpoczyna się od wyraźnych uderzeń perkusyjnych, o delikatnie drum n'bassowym charakterze. Do tego znowu dochodzą przetworzone głosy i inne smaczki a także dudniący bas syntezatorowy. "Mid Jorney To Freedom" to krótki, trzyminutowy utwór, który w drugiej minucie nabiera ciekawego, dynamicznego, nieco "złamanego" tempa. Płytę kończy "Embracing The Unknown", w którym na początku spokojny, ale transowy rytm wsparty jest klasycznie brzmiącym pianinem elektrycznym. Nagranie, nie zmieniając tempa, wzbogacane jest w kolejnych minutach o następne warstwy dźwięków elektronicznych, które powodują, że brzmienie staje się gęste. W połowie utworu przełamuje je znowu gitara Owczarka, która jakby spiera się z elektroniczną osnową kompozycji. W nagraniu wzmaga się coraz bardziej niepokojący nastrój, kóry wyraźnie zmierza do finału, ale artysta zapętla tylko niektóre dźwięki i zatrzymuje rozpędzoną maszynę dodając najpierw wyrazisty, basowy i wirujący dźwięk syntetyczny. W ósmej minucie wszystko gaśnie i wycisza się. Koniec. Płyta "AFR AI D" nie jest może arcydziełem. Nie otwiera żadnych nowych drzwi w muzyce elektronicznej. Zawiera jednak zapis indywidualnych poszukiwań wrażliwego twórcy, który nabrał ochotę na nową formę i szuka jej optymalnego kształtu. Płyty dobrze się słucha. Może pełnić funkcję muzyki tła. Można się też bardziej zagłębić w muzykę i próbować rozszyfrować warstwy, z których jest zbudowana. Czy elektroniczna wersja twórczości Dudy stanie się jego stałą trzecią scieżką, kórą będzie szedł na dalszej drodze artystycznej? A może okaże się, że to tylko przejściowa forma, by odnaleźć nową jakość dla swojego macierzystego zespołu? Przekonamy się o tym w następnych latach. [8/10] Andrzej Korasiewicz17.11.2023 r.
Classix Nouveaux - Batlle Cry2023 Cherry Red Records 1. Prelude/ Fix Your Eyes Up 6:362. Battle Cry 4:383. Wretched 6:114. Final Symphony 5:335. No Do Overs 4:396. Revelation Song 4:467. Never Never Comes 4:058. Interlude/ Inside Outside 5:239. Colour Me The Sky 6:20 Pewnie niektórym młodszym trudno będzie w to uwierzyć, a i czytelnikom spoza granic Polski, ale Classix Nouveaux to zespół, który w latach 1983-85 był w Polsce wśród nastolatków najpopularniejszą grupą, nie tylko new romantic czy synth pop, ale w ogóle pop. Popularniejsza od Classix Nouveaux była wtedy może tylko czołówka polskiego rocka - Republika, Maanam, Lady Pank. Ale ani Ultravox, ani The Human League, Culture Club, Spandau Ballet, ani nawet Depeche Mode czy Wham! nie mogli równać się popularnością z Classix Nouveaux. No może jedyną konkurencją był Limahl (ex-Kajagoogoo) :). Paradoksalnie, wtedy Classix Nouveux był praktycznie w stanie upadku jako formacja muzyczna. Zespół, kierowany pod koniec funkcjonowania tylko przez Sala Solo, był jedynie szyldem. Dlatego wokalista ostatecznie zrezygnował z niego w 1985 roku, nagrywając płytę solową jako Sal Solo. Marka Classix Nouveax była jednak tak silna w Polsce, że nawet po rozwiązaniu zespołu i wydaniu płyty pt. "Heart & Soul" (1985), niektóre utwory Sala Solo pojawiały się na Liście Przebojów Programu Trzeciego pod szyldem Classix Nouveax. Tak było chociażby z utworem Sala Solo pt. "Heartbeat", który doszedł w lipcu 1985 roku do 3. miejsca LP3 jako utwór Classix Nouveaux. Nic więc dziwnego, że reaktywacja grupy w 2021 roku zelektryzowała wszystkich fanów zespołu z dawnych lat. Dwa lata temu grupa zaprezentowała niespodziewanie swój stary numer pt. "Inside Outside" w nowej aranżacji i pononownie go nagrała. To jeszcze nie zapowiadało sensacji w postaci płyty z nowym materiałem. Ale już całkiem nowy utwór pt. "Fix Your Eyes Up" z 2022 roku dawał podstawy, by sądzić, że może jednak to będzie prawdziwy powrót dawnej gwiazdy. Wątpliwości były. Bo czy panom z zespołu, który w swojej ojczyźnie nie odniósł żadnego większego sukcesu, naprawdę będzie chciało się nagrywać nową muzykę dla garstki fanów z Polski, Finlandii, Izraela czy Portugali, gdzie grupa odniosła w przeszłości zauważalne sukcesy? Z czego, w przypadku Polski, nie mogły one być zdyskontowane wtedy w sposób merkantylny, z uwagi na nienormalny system gospodarczo-polityczny w którym wówczas tkwiliśmy? Okazuje się, że muzycy Classix Nouveaux postanowili wykonać ten ruch i dać starym fanom prezent w postaci nowej muzyki. Efekt słyszymy w postaci nowej, czwartej w historii grupy i pierwszej od 1983 roku płyty pt. "Batlle Cry", która właśnie ukazuje się nakładem Cherry Red Records. Co na niej znajdujemy? Oprócz dwóch utworów, które przed jej wydaniem wcześniej poznaliśmy, mamy drugi autocover pt. "Never Never Comes" a także sześć kompozycji całkowicie premierowych. Płyta zaczyna się od nagrania pt. "Fix Your Eyes Up" wzbogaconego o dwuminutowy, instrumentalny wstęp pt. "Prelude", który jest zespolony z "Fix Your Eyes Up". Numer utrzymany jest w bardzo tradycyjnym duchu CN. Słyszymy tu pulsującą elektronikę, rozmarzony, szlachetny wokal Sala Solo oraz charakterystyczne brzmienie gitary Gary Steadmana, na razie brzmiące raczej jak ornament. Utwór chce się nucić. Tytułowy "Battle Cry" ma bardziej złożoną strukturę, w której nerwowa, motoryczna elektronika niemal drży, by w drugiej minucie uzyskać wsparcie poprzez wzmocnione tempo bębnów B. P. Hurdinga i mocniejsze brzmienie gitary, na które składają się zarówno ornamentalne zagrywki rytmiczne, jak i cięższe brzmienie hardrockowe, które przeradza się w gitarową solówkę. Mocne brzmienie gitary, to chyba największa różnica między nową a starą muzyką CN, choć gitara przecież zawsze była wyraźnie słyszalna w twórczości Classix. Tym razem jednak przybiera zdecydowanie mocniejszą postać, choć nie w każdym utworze. W trzecim numerze na płycie pt. "Wretched" to nie gitara ma decydujące znaczenie. Zamiast utworu rockowego słyszymy łagodną, syntezatorową balladę śpiewaną delikatnie przez Sala Solo. Pamiętacie "I Saved the World Today" Eurythmics, nagrany po wówczas sensacyjnej reaktywacji grupy w 1999 roku? Tak właśnie brzmi "Wretched" - ładnie i subtelnie. Choć i tutaj pod koniec utworu pojawia się rockowa solówka, to jednak ma ona charakter wybitnie ornamentalny. Sytuacja ulega diametralnej zmianie wraz z nagraniem czwartym pt. "Final Symphony". Już na początku utworu pobrzmiewa w tle ukryta gitara i choć pierwszm głośniejszym dźwiękiem jest pulsująca elektronika, to po chwili atakuje ciężki gitarowy riff, który powraca w utworze z coraz większą częstotliwością, z czasem dominując w "Final Symphony". Gitarowej solówki w końcówce nagrania nie powstydziłby się Van Halen. Mimo wszystko słychać, że nadal mamy do czynienia z Classix Nouveaux. To wszystko się ze sobę dobrze składa i zgrywa. Zresztą szybko przychodzi ukojenie w postaci balladowego "No Do Overs", granego na akustycznej gitarze, w której wokal przywodzi na myśli stylistykę "San Damiano", co wspiera syntetyczna melodia grana w tle. O wiele poważniej i jeszcze bardziej podniośle brzmi "Revelation Song", w którym słyszymy wszystkie charakterystyczne elementy brzmienia tradycyjnego CN - "śpiewająca" gitara, syntetyczne tło, ciekawa, "złamana" rytmika utworu i szlachetny wokal Sala Solo. Następnie mamy dwa autocovery - "Never Never Comes" oraz "Inside Outside", od którego zaczął się powrót Classix. "Never Never Comes" jest moim zdaniem w oryginale wystarczająco dobry i z pewnym niepokojem rozpocząłem odsłuch wersji anno domini 2023. Muszę przyznać, że brzmi to nawet ciekawie, a na pewno całkiem inaczej. Bez zmian pozostaje jedynie głos Sala Solo, który zresztą ogólnie jest najmniej zmienionym elementem Classix Nouveax. Nowa wersja "Never Never Comes" nie zachwyciła mnie jednak. Rytmiczne, oszczędne i dosyć monotonne brzmienie perkusji nieco gubi głębię i zwiewność oryginału, choć nie ma tragedii. Traktuję ten utwór jak rodzaj remiksu oryginalnego utworu i w takim rozumieniu nawet dobrze wpisuje się w kontekst całej płyty. "Inside Outside" poprzedzony jest połtoraminutowym "Interlude". Podobnie jak było z "Prelude/ Fix Your Eyes Up", oba są ze sobą połączone. W przypadku "Interlude" zamiast czystego instrumentalu mamy do czynienia z narastającym rytmem perkusyjnym, w tle którego słychać głosy, które płynnie przechodzą w chórek do "Inside Outside". Ten autocover utrzymany jest w wolniejszym tempie niż nagranie z 1981 roku. Pozbawione jest też dynamiki oryginału. Nowsza wersja na pewno wzbudza mniejsze emocje niż pierwotna, ale dobrze wpasowuje się w "Batlle Cry". Finałowe "Colour Me The Sky" zaczyna się od delikatnej gry na gitarze, wzbogaconej syntezatorowymi efektami w tle, które poprzedzają melancholijny wokal Sala Solo oraz pływające brzmienie gitary elektrycznej, które znowu z czasem uzyskuje większą, hardrockową moc. Utwór nabiera dynamiki, nie gubiąc przy tym melancholinej atmosfery. Nagranie trwa ponad sześć minut i ma wiele smaczków gitarowych, słychać też w tle smyki a także uderzenia w klawisze, jak również ciężkie gitarowe riffy a w końcu solówkę niemal metalową, która wchodzi w piątej i szóstej minucie nagrania. Wszystko zbliża się do końca w prawie symfonicznym rozmachu, wspartym brzmieniem orkiestrowym, ale ostatecznie gaśnie delikatnie w kończącym dźwięku akustycznej gitary. Wiem, że moja ocena może być skażona sentymentalizmem, że pewnie inaczej bym patrzył na płytę, gdyby to nie był jeden z moich lubionych zespołów wczesnej nastoletności, ale mimo wszystko nie mogę nie napisać, że bardzo dobrze mi się słuchało "Batlle Cry". Choć jest tu zaledwie siedem numerów całkowicie premierowych, to nawet te autocovery przyjemnie wpisują się w nową muzykę Classix Nouveaxu. Ona zwyczajnie dobrze brzmi, zachowując tradycyjny klimat zespołu, ale nie trzymając się go kurczowo. Na pewno zaskakującym elementem jest mocniejsze użycie w wielu miejscach gitary, co jednak nie burzy nastroju płyty. "Batlle Cry" to z jednej strony muzyka starego, dobrego Classix Nouveaux, z drugiej muzyka brzmi świeżo, choć nieinnowacyjnie. No i po prostu chce się do niej wracać. [8/10] Andrzej Korasiewicz15.11.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=lgqcg9hYRLA{/youtube} {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=XSTdihRjBUY{/youtube}
U2 - The Joshua Tree1987 Island Records 1. Where The Streets Have No Name 5:352. I Still Haven't Found What I'm Looking For 4:383. With Or Without You 4:574. Bullet The Blue Sky 4:325. Running To Stand Still 4:206. Red Hill Mining Town 4:517. In God's Country 3:378. Trip Through Your Wires 3:329. One Tree Hill 5:2410. Exit 4:1411. Mothers Of The Disappeared 5:14 Najpierw trochę historii i wspomnień. Jest rok 1985. Utwory "The Unforgettable Fire" i "Love Comes Tumbling" osiągają szczyt Listy Przebojów Programu Trzeciego. Wtedy niemal oszalałem na punkcie tych utworów, szczególnie "The Unforgettable Fire". Już rok wcześniej usłyszałem "Pride" i jakieś pojedyncze, starsze utwory U2 w poniedziałkowej audycji "W tonacji Trójki" u Wiernika. Podobało mi się, ale dopiero, gdy poznałem "The Unforgettable Fire" kompletnie odleciałem. To było to, czego szukałem w muzyce rockowej! Wtedy, jeśli chodzi o zachodnią muzykę, słuchałem głównie przebojów z kręgu new romantic i ejtisowego popu. Do tego była polska muzyka rockowa, ale zachodnia muzyka rockowa niezbyt mnie obchodziła. Dzięki U2 to się zmieniło. Poczułem, że to jest "moja" muzyka. Udało mi się upolować, to znaczy zgrać z radia na kasetę magnetofonową, całą dotychczasową dyskografię Irlandczyków i zacząłem zasłuchiwać się. Najbardziej przypadły mi do gustu płyty "Boy" (1980), "October" (1981) oraz koncertowa "Under A Blood Red Sky" (1983). "War" (1983), która była najbardziej chwalona przez większość recenzentów, podobała mi się znacznie mniej i do dzisiaj niezbyt odpowiada mi jej brzmienie. Pierwsze dwie płyty U2 miały w sobie nowofalową zadziorność. "War" brzmi, moim zdaniem, jakoś pokracznie. Choć kompozycje są dobre, to trudno mi się nią do dzisiaj zachwycić. Widać, że zespół próbował pójść do przodu, zmienić się z grupy niemal garażowej w wielki zespół rockowy. Efektu jeszcze nie osiągnął, ale za to zatracił urok świeżości. "The Unforgettable Fire" miała być kolejnym krokiem na drodze do wielkiej sławy. Płytę produkowali Brian Eno oraz Daniel Lanois i to słychać. Smaczki z tytułowego "The Unforgettable Fire" są m.in. ich przejawem geniuszu. Jednak cała płyta brzmi jakoś sterylnie, czegoś jej brakuje, jest zbyt "ambientowa", jak na muzykę rockową. A może po prostu kompozycje nie są aż tak dobre i wciągające? To dobra płyta, ale nie należy do moich ulubionych płyt U2 z lat 80. Choć inaczej jest, rzecz jasna, jeśli weźmiemy pod uwagę całą dyskografię grupy. W tym zestawieniu to wszystkie płyty U2 z lat 80. wygrywają u mnie z wszystkimi innymi, później wydanymi przez zespół. Grupa zbudowała w połowie lat 80. swoją mocną pozycję, ale brakowało jej kropki nad "i", by przeobrazić się w zespół prawdziwie wielki. Tą kropką okazała się płyta "The Joshua Tree", która została wydana w nastroju wielkiego wyczekiwania, budowanego przez wytwórnię i całe otoczenie zespołu. To miał być album, który wystrzeli U2 na wyższą orbitę i ukoronuje jako największą grupę rockową nowego pokolenia. Przy okazji grupa miała podbić Amerykę. I tak się stało. "The Joshua Tree" nagrywane było przez rok, od stycznia 1986 roku do stycznia 1987 r. Płyta światło dzienne ujrzała 9 marca 1987 roku a promował ją singiel „With or Without You”, który z miejsca stał się ogólnoświatowym hitem, podbijając na wstępie rynek amerykański - na liście Billboard Hot 100 ballada dotarła do 1. miejsca (w Wielkiej Brytanii na UK Singles Chart tylko do 4.). Utwór osiągnął również pierwszej miejsce na polskiej Liście Przebojów Trójki. Równie dobrze radził sobie drugi singiel pt. „I Still Haven't Found What I'm Looking For”, który ponownie podbił Billboard Hot 100, ale gorzej poradził sobie w innych krajach, w tym w Polsce. Sukces, choć mniejszy, odniósł też trzeci singiel pt. "Where the Streets Have No Name", który tym razem lepiej radził sobie w Wielkiej Brytanii (4. miejsce UK Singles chart) niż w USA (13. Billboard Hot 100). Kolejne single - "In God's Country", "One Tree Hill" - nie przyniosły już takiej popularności. Cały album stał się jednak nie tylko jedną z najlepiej sprzedających się płyt U2, ale w ogóle jedną z najpopularniejszych płyt w historii muzyki rockowej, osiągając łączny nakład ponad dwudziestu milionów egzemplarzy. "The Joshua Tree" dotarła do pierwszej pozycji list najlepiej sprzedających się albumów w USA, Wielkiej Brytanii, Austrii, Kanadzie, Holandii, Niemczech, Nowej Zelandii, Szwecji czy Szwajcarii. Niewątpliwie tak byłoby również w Polsce, gdyby u nas płyta w ogóle była w sprzedaży. A, jak wiadomo, nie było to wtedy możliwe, bo nadal żylismy za żelazną kurtyną, która odcięła nas od cywilizowanego świata aż do przełomu lat 80. i 90. No ale zawsze można było ją legalnie, z punktu widzenia socjalistycznego prawa, nagrać z polskiego radia. I tak właśnie uczyniłem, po tym, gdy pewnego wieczoru, oczekiwałem w napięciu prezentacji najnowszej płyty swojego wówczas ukochanego zespołu w programie II Polskiego Radia. Album rozpoczyna się od utworu "Where The Streets Have No Name", w którym delikatnie rozwijający się motyw ambientowy narasta a po chwili nakłada się charakterystyczny chwyt gitarowy The Edge'a. Utwór nabiera tempa osiągając swoją docelową postać, gdy włącza się wokal Bono. Brzmienie jest równie bogate, kunsztowne i pełne jak na poprzednim albumie pt. "The Unforgettable Fire", ale rozpoczynająca kompozycja ma swój nerw i charakter, którego trochę brakowało poprzednikowi. Jest dobrze. Następna kompozycja pt. "I Still Haven't Found What I'm Looking For" zaskakuje. Mimo wokalu Bono, gitary The Edge'a tu nic nie brzmi jak U2! Słyszymy utwór uwolniony od wszelkich nowofalowych naleciałości, charakterystycznych dla wcześniejszej twórczości Irlandczyków. W zamian za to słyszymy dźwięki charakterystyczne dla amerykańskiego rocka, w tym pobrzmiewające gdzieś elementy country. Poczułem pewien niepokój w jakim kierunku zmierza muzyka i choć do utworu przyzwyczaiłem się, to do dzisiaj nie należy on do moich ulubionych. Wszystko wraca do normy wraz z największym przebojem z płyty pt. "With Or Without You", który stanie się wzorcem, do którego U2 nie raz będzie wracać w przyszłości. To dobry, chwytliwy utwór balladowy, który swego czasu był "zarżnięty" przez rozgłośnie radiowe. Jeszcze bardziej wszystko wraca na właściwe tory wraz z drapieżnym, nowofalowym "Bullet the Blue Sky". Kolejny utwór pt. "Running to Stand Still" znowu zastanawia i wskazuje, że mamy do czynienia z nowym U2. Utwór zaczyna się jakby odgłosami amerykańskiej prerii i rzeczywiscie kompozycja utrzymana jest w duchu mocno folkowym, akustycznm i osadzona w tradycji bluesowej. W ten sposób kończy się strona A oryginalnego wydawnictwa. Stronę B rozpoczyna dosyć banalnie rockowy utwór pt. "Red Hill Mining Town", który jednak dzięki charakterystycznym elementom twórczości U2 - rytmicznym gitarowym zagrywkom The Edge'a i ekspresyjnemu wokalowi Bono - powoduje, że mamy do czynienia z kolejnym klasykiem U2, którym nagranie się stało. W podobnym, klasycznie rockowym tonie utrzymane jest "In God's Country", które nie odniosło sukcesu jako singiel, ale dzięki któremu "The Joshua Tree" utrzymuje na płycie wysoki, równy poziom. Na "Trip Through Your Wires" znowu zmierzamy w kierunku amerykańskiej tradycji muzycznej - bluesowa harmonijka osadza utwór w klimacie country and western. To kolejny ukłon w stronę amerykańskiego rynku muzycznego. Po tym westernowym akcencie, wracamy do zwyklejszego rocka w postaci piosenki pt. "One Tree Hill", która poza charakterystycznymi elementami z arsenału zespołu, wsparta jest doskonałymi smaczkami produkcyjnymi, dzięki którym poszczególne warstwy kompozycji składają się w kunsztowną formę. Utwór "Exit" przybliża nas powoli do finału, zaczynając się niepokojąco pulsującym basem Claytona, który przechodzi w bardziej dynamiczny numer rockowy, zbudowany wokół drapieżnych chwytów The Edge'a i ekpresyjnego wokalu Bono. Jednak kompozycja faluje, to wznosząc się, to opadając, jak w dobrym thrillerze. Wszystko kończy się utworem "Mothers Of The Disappeared", który zaczyna się od dźwięku deszczu uderzającego w dach, następnie cichnącego, po to, by włączył się rytm perkusji Mullena i gitara The Edge'a. Słuchając płyty po latach można odnieść wrażenie, że album jest zaplanowany przez wytrawnego marketingowca, który inteligetnie dozuje proporcje, by płyta spodobała się zarówno dotychczasowym fanom postnowofalowego U2, ale żeby przypadła też do gustu nowej publiczności. To ma pozszerzyć zakres oddziaływania zespołu na nowe rynki - przede wszystkim ten największy, amerykański. Mimo wszystko trudno nie oprzeć się genialnej produkcji płyty, dobrym kompozycjom i wysmakowanej oraz kunsztownej całości. Mimo upływu tylu lat, do albumu nadal chce się wracać. I choć to nie jest mój ulubiony album U2, to nie mogę mu nie dać oceny innej niż najwyższa. Album wyniósł Irlandczyków na szczyt. Dzięki niemu grupa podbiła Amerykę i dzięki niemu rozpoczęła marsz przez show-biznes, w którym nie brała jeńców, zdobywając przez następne lata kolejne terytoria. Zwieńczeniem tego procesu był status, który grupa osiągnęła w latach 90. stając się wówczas największą koncertową grupą rockową na świecie. Inną stroną tego medalu jest również to, że U2 z czasem zaczęła tracić swój pierwotny charakter, grupy wywodzącej się ze sceny nowofalowej i grającej taką muzykę. Choć Irlandczycy przeistoczyli się w grupę grającą rock stadionowy, od czasu do czasu przypominali jeszcze w pojedynczych utworach na kolejnych albumach, które ukazywały się po "Achtung Baby" - ta płyta stanowi zresztą kolejną znaczącą i osobną historię, którą jeszcze należy na łamach Alternativpop.pl opowiedzieć - o swoich korzeniach. Szkoda tylko, że te dobre utwory i lepsze płyty powstawały już coraz rzadziej. [10/10] Andrzej Korasiewicz14.11.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=GzZWSrr5wFI{/youtube}
Mind.In.A.Box - Black And White2023 THYX Records 1. It's So Good To See You Again 4:042. Lost And Alone 4:313. New Wave Propaganda 4:064. Black And White 5:455. Digital Miasma 5:586. The Insurrectionist 5:177. Integrate 5:388. Drowning In The Fire 6:029. Sometimes Never 4:5510. Three Doors Away 2:5311. Just Like You Always Wanted 1:5512. The Death Of White 4:5513. One And The Same 4:5914. Inculcation And Immolation 5:4315. Vertigo 3:2016. Activate 4:49 Mind.In.A.Box to austriacki zespół, założony w 2002 roku przez przyjaciół z dzieciństwa, Stefana Poissa i Markusa Hadwigera, który od początku porusza się w konwencji transowego future popu. Muzyka jest osnową cyberpunkowej opowieści, którą twórcy snują od ponad dwudziestu lat, stosując charakterystyczne dla siebie motywy - filmowy nastrój, obficie używany vocoder i zmienne, technoidalne tempa z syntezatorowym tłem. W przypadku Mind.In.A.Box kluczowe jest właśnie wejście w konwencję zaproponowaną przez zespół, inaczej muzyka może się okazać monotonna i nużąca. Gdy mamy to już za sobą i trafimy na właściwy dzień, okazuje się, że Mind.In.A.Box proponuje długą podróż przez cyberpunkowe terytoria przyszłości, w których mówione partie wokalne zmieniają się z tymi przetworzonymi przez vocoder, w których plumkające partie elektronicznego pianina są podkładem. Gdzieniegdzie wzbogacone są o damski wokal. Dominująca jest jednak transowa rytmika, wzbogacona o przejścia elektronicznej perkusji, które urozmaicają tempo kompozycji oraz pulsujące partie syntezatora. Bardziej dynamiczne i chwytliwe numery, jak np. "New Wave Propaganda" przemieszane są z tymi wolniejszymi i spokojniejszymi jak np. tytułowy "Black And White". I tak płynie ta muzyka przez godzinę i piętnaście minut. I właśnie długość albumu może okazać się jedynym minusem. Na pewno nie dla kogoś kto jest zanurzony w płytę i oddaje się z lubością klimatowi wykreowanemu przez Austriaków. Ale słuchacz niegotowy na takie doznania, może po kilku utworach wyłączyć album i już do niego nie wrócić. "Black And White", mimo zmiennego tempa, jest płytą schematyczną i dopiero dzięki wniknięciu w ten schemat docenimy pracę zespołu. Płyta na pewno nie jest przeznaczona dla wszystkich. Ale fani electro popu mogą odnaleźć w albumie jedną ze swoich ulubionych płyt tego roku. [7/10] Andrzej Korasiewicz10.11.2023 r. Black and White by mind.in.a.box
The Mobile Homes - Tristesse2023 Wild Kingdom Records 1. Wedding Night 2:132. Some Days 5:213. Throne 4:064. In Memoriam No One 4:335. If You Ask Me 4:146. The Last Third 4:077. Centuries 4:118. Conclusion 3:379. That Familiar Place 4:2010. Inferior 4:45 The Mobile Homes to szwedzka grupa synth pop, która mimo długiego istnienia, bo od połowy lat 80., nie licząc wąskiego kręgu fanów electro popu, nie przebiła się do szerszej świadomości poza Szwecją. Działalność zespołu jest mocno nieregularna, przez co mimo długiego stażu, najnowsza płyta "Tristesse", wydana we wrześniu tego roku, jest zaledwie ósmym pełnoprawnym albumem formacji. W dodatku to druga płyta wydana w krótkim czasie, bo poprzednia pt. "Trigger" ukazała się dwa lata temu. Większa aktywność The Mobile Homes może świadczyć o tym, że panowie złapali właściwy rytm i wiedzą co chcą przekazać słuchaczom. I rzeczywiście, grupa wróciła do sprawdzonych synth popowych schematów, które swoje źródło mają w twórczości Depeche Mode z lat 80. Jeśli myślicie, że "Memento Mori" to powrót do klasycznego brzmienia DM, to z jednej strony jest w tym sporo racji, ale z drugiej strony oznacza to, że powinniście tym bardziej sięgnąć po najnowszą propozycję The Mobile Homes. Dopiero na "Tristesse" maszyna czasu przenosi nas z powrotem do epoki "A Broken Frame", "Some Great Reward", czy "Music for the Masses", przynajmniej jeśli chodzi o klimat. Jakość kompozycji nie dorównuje oryginałowi, ale brzmieniowo Szwedów naprawdę można pomylić z formacją z Basildon. Jednak jeśli ktoś myśli, że The Mobile Homes to grupa przeciętna, jedna z wielu z kręgu synth pop, to śpieszę donieść, że nie ma racji. W swojej historii zespół nagrywał już razem z Karlem Bartosem (Kraftwerk) a na najnowszej płycie mamy numer pt. "Throne", w którym udziela się Bon Harris, jeden ze współzałożycieli Nitzer Ebb. To świadczy o tym, że Szwedzi mają swoją markę. The Mobile Homes zaczynali w latach 80. jako support Nitzer Ebb a także Laibach. Debiutancką płytę pt. "Hurt" wydali w 1990 roku i właśnie w latach 90. intensywność ich działalności była największa. Od początku grali prosty synth pop, z czasem włączyli do swojego brzmienia gitary, co nie przyniosło im sukcesu. XXI wiek to mniejsza aktywnośc grupy, która od niedawna uległa intensyfikacji, przy okazji panowie wrócili do klasycznego soundu. The Mobile Homes w trzecim dziesięcioleciu XXI wieku nadal brzmią prosto, ale muzyka jest lepiej wyprodukowana i ciekawsza. "Tristesse" jest pójściem za ciosem po równie udanym poprzedniku pt. "Trigger" (2021). Płytę otwiera instrumentalny "Wedding Night". "Some Days" zaczyna się rozedrganą elektroniką, wspartą miarowymi uderzeniami w bębny, które wraz z melodią wyznaczoną przez elektroniczne piano a także refren powtarzany przez wokalistę, tworzą główną osnowę utworu. Wyróżniającym się nagraniem jest wspomniany "Throne", który był promowany jako singiel. Słychać tutaj bardziej podbity beat, ale nagranie nadal mieści się w konwencji tradycyjnego synth popu, choć na pewno bliżej mu do future popu. "In Memoriam No One" otwiera klasyczna, łagodna partia syntezatora, jakby żywcem wycięta z jakiegoś utworu Klausa Schulze, którą szybko jednak zastępuje drapieżny, rwany i mrocznienijszy chwyt syntezatorowy wsparty zdecydowanym wokalem. W utworze mieszają się dwa głosy, przypominające w swojej barwie Gahana i Gore'a. "If You Ask Me" to ładna ballada. "The Last Third" jest skocznym utworem z rozmarzoną partią klawiszy w tle. "Centuries" rozpoczyna się od feeri smaczków aranżacyjnych, by ustablizować się w klasyczny, piosenkowy synth pop, z łagodnym refrenem, elektronicznymi przejściami i zmianami tempa w tle. "Conclusion" rozpoczyna się od zimnofalowych partii klawiszowych, które szybko przyćmiewa zdecydowany, jednostajny rytm kraftwerkowych bębnów. W "That Familiar Place" od początku "fruwają" elektroniczne pulsacje, ale rytmika jest wolniejsza a partie klawiszowe w tle znowu rozmarzone, choć urozmaicone bardziej patetycznymi fragmentami. Kończący album utwór pt. "Inferior" zaczyna się partią fortepianową, która po chwili zdominowana jest przez "butelkowe" brzmienie perkusji, stające się z czasem bardziej klarowne. Do tego dochodzi tłusty, basowy, powtarzany chwyt syntezatorowy, a w tle słyszymy łagodnie pobrzmiewającą gitarę rytmiczną. W dalszej części utworu wszystko zlewa się ze sobą uzyskując niemal orkiestrowy rozmach, by na sam koniec zwolnić i zakończyć utwór równie delikatnie jak na początku. "Tristesse" to bardzo przyjemna pozycja dla fanów melancholijnego synth popu i klasycznego Depeche Mode. Nie ma tu niczego zaskakującego, ale muzyka utrzymana jest w dobrym guście. Brakuje wprawdzie jakiegoś efektu "wow!", ale najnowszy album The Mobile Homes może przynieść swojemu targetowi wiele radości. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz09.11.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=8_EpBANyFEU{/youtube}
Ladytron - Time's Arrow2023 Cooking Vinyl 1. City Of Angels 4:382. Faces 4:403. Misery Remember Me 4:144. Flight From Angkor 4:075. We Never Went Away 3:576. The Night 4:177. The Dreamers 3:408. Sargasso Sea 3:309. California 4:0810. Time's Arrow 4:00 Przyznam, że kiedy ponad dwadzieścia lat temu na scenie electro pojawiła się grupa Ladytron, pozostawałem dosyć obojętny na jej uroki. Szczególnie nie przekonywało mnie twierdzenie, że formacja swoją muzyką nawiązuje do klimatu lat 80. Wprawdzie Ladytron grał rodzaj synth popu, ale od nastroju twórczości Ultravox, OMD, czy Depeche Mode z lat 80., a to są według mnie wzorcowe grupy synth pop z lat 80., było moim zdaniem daleko. Ladytron wtedy wydawał mi się raczej skierowany do tych, którzy w muzykę weszli w latach 90. a jednocześnie nieśli w sobie jakiś sentyment do lat 80. z wczesnego dzieciństwa. Natomiast ci, którzy "załapali" się na rozkwit new romantic i synth popu w pierwszej połowie lat 80. a w polskich warunkach, dzięki Romantykom Muzyki Rockowej, trwało to nawet w drugiej połowie lat 80., w większości nie słyszeli w twórczości Ladytron czy popularnych wtedy wykonawców electro clash, tego za co pokochali synth pop w latach 80. Dla tych ostatnich bardziej interesujący byli raczej epigonii Depeche Mode w rodzaju De/Vsion, Wolfsheim czy Beborn Beton niż Ladytron. Mimo wszystko Ladytron był bliższy klasycznemu synth popowi niż wykonawcy z kręgu electro clash. Wprawdzie rytmika muzyki była wyraźnie żwawsza niż grup z czasów new romantic, co z pewnością było pokłosiem rewolucji techno z lat 90., ale mimo tego bardziej technoidalnego brzmienia, jednocześnie Ladytron miało w sobie jakiś element romantyzmu. Z czasem ten element rozrósł się do brzmienia coraz bardziej rozmytego i psychodelicznego, które można zakwalifikować jako shoegaze. I właśnie ten rodzaj muzyki słyszymy na tegorocznej, styczniowej płycie Brytyjczków. "Time's Arrow" to swoista mieszanka synth popu i shogeze'u. Wprawdzie płyta nie jest pozycją porywającą. Brak tutaj, moim zdaniem, kompozycji, które wyraźnie się wyróżniają. Ale poszczególne utwory utrzymane są na równym poziomie, co buduje dobry klimat płyty i powoduje, że jako całość album jest zwyczajnie dobry. Płytę rozpoczyna "City Of Angels" od razu w dobrym tempie, z typowym rozmytym wokalem Helen Marnie, który w podobnym tonie utrzymany jest w kolejnych utworach. "Faces" ma jeszcze bardziej klarowne, taneczne brzmienie. "Misery Remember Me" jest wolniejszy, bardziej indiepopowy. "Flight From Angkor" rozpoczyna się od elektronicznych, brzmieniowych zakrętasów, które rozwijają się w mniej czytelną kompozycję indie electro-popową, z wyraźnymi partiami syntezatorowymi w tle. Utwór z czasem nabiera mocy i niemal orkiestralnego rozmachu. "We Never Went Away" to znowu kompozycja dosyć powolna i bardziej błaha od poprzedniej z mocno psychodelicznym wokalem Helen Marnie. Utwór jest przez cały czas znacznie bardziej stonowany i leniwy. "The Night" przynosi bardziej twarde, kanciaste brzmienie electro-popowe, co podnosi dynamikę płyty. w utworze dosyć wyraźnie słychać echa typowej kraftwerkowej elektroniki, mimo utrzymującego się cały czas rozmytego i psychodelicznego wokalu. "The Dreamers" zaczyna się od wyraźniejszych uderzeń elektronicznych bębnów, ale utwór, mimo wirujących elektronicznych efektów, nie nabiera wyraźnej dynamiki. Choć jest znacznie bardziej klarowny od poprzednika, to jednak pozostaje dosyć leniwy. "Sargasso Sea" rozpoczyna się od elektronicznych, pulsujących smaczków i mimo pozorów, że rozwinie się w bardziej żywą kompozycję, pozostaje na poziomie leniwie sączącej się elektroniki utrzymanej w niepokojącym klimacie, jakby z filmu grozy. Również w utworze "California" tempo nie zostaje podkręcone. Przeciwnie, wchodzimy głębiej w psychodeliczny nastrój coraz bardziej zbliżających się do dream popowego shoegaze'u. Coraz mniej tutaj słychać tanecznej elektroniki, a z głośników dobywają się raczej rozmyte, syntezatorowe plamy wzbogacone o niepokojący, psychodeliczny, choć rozmarzony wokal. Tytułowy "Time's Arrow" podkręca jeszcze tę atmosferę grozy, choć poszczególne elementy brzmienia są bardziej klarowne, podobnie jak głos wokalistki. W utworze wyraźniej zaznaczony jest rytm, choć początkowo jest on rwany, synkopowany. Wokal nie jest już tak rozmarzony jak wcześniej, ale pozostał niepokojący. Wokalistka jakby ze zgrozą zdała sobie sprawę, że czas nieubłaganie mija i nic się z tym nie da zrobić. Pod koniec utworu rytm staje się bardziej miarowy, jakby Ladytron pogodził się z tym co nieodwracalne. I wtedy wszystko gaśnie, kończąc tę płytę. [8/10] Andrzej Korasiewicz08.11.2023 r.
Salvezza - Salvezza2021 Requiem Records 1. Horizon 4:59 2. Cat Alex 4:49 3. Piranie i Wampiry 5:35 4. Teleskop 4:12 5. Broken Hearts, Broken Mirrors 4:09 6. Północ - Południe 4:45 7. Vienna Roma 4:50 8. Początek i koniec 3:56 9. Salvezza 4:46 10. Volante 1:47 Salvezza, to zespół założony przez łódzkich muzyków: Witolda Munnicha, czyli Vito Vittorio (wokalistę zespołu X) oraz Grzegorza Fajngolda (znanego z zespołów: 19 wiosen, Już Nie Żyjesz i Procesor Plus). Na płycie występują pod pseudonimami Zipolli i Donatelli, co już samo w sobie może wskazywać, z jakimi klimatami mamy do czynienia. Czym jest Salvezza? Na pewno nie jest zwykłym zespołem. To przedsięwzięcie, które łączy fascynację muzyką ... baroku z duchem postpunka. To z pewnością niezwykle oryginalne połączenie, które mimo przeróżnych retromańskich i postmodernistycznych zestawień może zaskakiwać. Istnieje wprawdzie cały gatunek zwany "barokowym popem", ale zapewniam, że Salvezza nie ma z tym nic wspólnego. Zamiast rockowego, "barokowego" grania w rodzaju Kanadyjczyków z Broken Social Scene, otrzymujemy muzykę, w której muzyka baroku jest niemal dominującą komponentem. I nie chodzi tu o żadną przenośnię, ale zupełnie dosłownie brzmiący klawesyn czy barokowe organy. Co więcej, również wizerunek muzyków jest komplementarny wobec muzyki, bo panowie - i gościnnie występująca pani - ubierają się jak przystało na przedstawicieli francuskiego dworu z czasów Ludwika XIV. Nie napiszę, że jak w Rzeczpospolitej, bo jednak stroje sarmackie wyglądały nieco inaczej. Jak pisze sam zespół, pomysł założenia Salvezzy zaistniał dzięki powstaniu "wieczorków barokowych" w łódzkim klubie DOM. Przedstawianie publiczności kompozytorów i muzyki barokowej nie wystarczyło i zainteresowani postanowili stworzyć własną muzykę. Tak powstała Salvezza. I to rzeczywiście w muzyce grupy słychać. Rzecz jasna nie mamy tutaj do czynienia dokładnie z muzyką w stylu klawesynowych kompozycji Jana Sebastiana Bacha, bo oprócz klawiszowych popisów Grzegorza Fajngolda, mamy również punkujący śpiew wokalisty Salvezzy, sporo rockowego brudu i ogólną postpunkową otoczkę Salvezzy. Patos miesza się tutaj z punkową niedbałością a klawisze Fajngolda prowadzą od muzyki klawesynowej charakterystycznej dla Bacha czy Scarlattiego do syntezatorowych chwytów właściwych dla postpunkowo-kraftwerkowej elektroniki. Proporcje między tymi elementami tworzą zaskakującą i nowatorską całość. Jest tutaj trochę potknięć, mielizn i fragmentów, które zbyt spłaszczają przyjętą koncepcję. Mimo wszystko do muzyki chce się wracać. A zespół przymierza się do wydania drugiej płyty, która podobno jest już gotowa. Czekam z ciekawością. [8/10] Andrzej Korasiewicz04.11.2023 r.
Stygmatia - Demo 20232023 Stygmatia 1. Rozkaz 02:442. Betonowa krypta 04:583. Podmuch wiatru 02:574. Szukam Cię 02:305. Ona 03:566. Dekadens 03:54 Stygmatia powstała w kwietniu tego roku w Ostrowcu Świętokrzyskim. Mimo krótkiego działania ma już na swoim koncie kilka utworów, które złożyły się na debiutanckie demo. Muzyka stworzona jest w oparciu o mroczny wokal, pulsujący bas, zimnofalowo wykorzystywaną gitarę prowadzącą oraz elektronikę - automat perkusyjny i klawisze. W efekcie otrzymujemy sprawnie zagraną muzykę gotycko-zimnofalową w klasycznym klimacie lat 80. Muzyka jest prosta, ale zagrana sprawnie. Co ciekawe, panowie jescze przed chwilą grali thrash/death metal, czego w samym brzmieniu Stygmatii zupełnie nie słychać. Grupa bardzo dobrze weszła w buty klasycznie zimnofalowe. Mnie kojarzy się nieco z twórczością Made in Poland, choć Stygmatia gra szybciej, z większą energią. Minusem są dla mnie zbyt patetyczne, dosłowne i zalatujące trochę kiczem niektóre tytuły utworów i teksty. Wiadomo, że to taka konwencja, ale jednak muzyka jest na tyle dobra, że oczekiwałbym trochę więcej subtelności niż śpiewu o "betonowej krypcie". Możliwe, że w tym miejscu ujawnia się trochę fakt, że muzycy wywodzą się ze sceny metalowej, znanej ze specyficznej, przejaskrawionej otoczki w zakresie tekstów i warstwy wizualnej. Mimo wszystko warto zwrócić uwagę na Stygmatię, bo pod względem muzycznym naprawdę panowie wczuli się dobrze w klimat i widać, że im to zwyczajnie "idzie". Warto kontynuować działalność w tym duchu. Na miejscu Stygmatii spróbowałbym jednak popracować trochę nad większym zniuansowaniem warstwy tekstowej. [6.5/10] Andrzej Korasiewicz04.11.2023 r. Demo 2023 by Stygmatia
Ziyo - Ziyo 1989 Wifon 1. Nr 1 3:152. Poza Tym Miejscem 5:103. Graffiti 5:154. Obwarowany 5:405. Idziemy Wytrwale 3:506. Panie Prezydencie 4:057. Pod Jednym Niebem 4:058. Nowe Krajobrazy 4:10 bonus CD Digiton 1991 9. Wyspy (Bliżej Gwiazd) 3:50 Mówiąc o polskich zespołach nowofalowych i post-punkowych tarnowska grupa Ziyo rzadko wymieniana jest w pierwszej kolejności. Patrząc z perspektywy czasu ciężko to zrozumieć – omawiany dziś przeze mnie album sprzedał się wówczas w ogromnym jak na ówczesne polskie warunki nakładzie 180 tys. egzemplarzy. Dziś grupa kojarzona jest przede wszystkim z przebojem „Magiczne Słowa”, niezwykle odległym od zimnofalowej i gotyckiej estetyki debiutu. Chciałbym się dziś pochylić nad tym zapomnianym krążkiem i przypomnieć go szerszej publiczności. Brzmienie albumu od razu budzi skojarzenia z The Cure z okresu płyty „Disintegration”. Pierwszy numer z albumu to instrumentalny wstęp z wyraźnie wyróżniającym się brzmieniem syntezatora Dariusza Derżko, dodającym coldwave’owemu, czasem mechanicznemu brzmieniu płyty oniryczny charakter. Mocno emocjonalny wokal Jerzego Durała wchodzi dopiero w drugiej piosence „Poza tym miejscem”, któremu pędząca sekcja rytmiczna i gitara Marka Kłocha nadają niemal paranoicznego charakteru. „Grafitti” to już kompozycja spokojniejsza i bardziej melodyjna. Klimat zaszczucia i paranoi wraca w „Obwarowanym”, podkręcony dodatkowo przez wokalizy Beaty Sawickiej. W „Idziemy wytrwale” wraca bardziej klasyczny i melodyjny post-punk. Utwór zaczyna się mocnym otwarciem perkusją Krzysztofa Krupy, linia basu Durała i gitara płyną wraz z nią, tworząc podniosły, pasujący do tematyki śpiewanego z zaangażowaniem tekstu klimat. W „Panie Prezydencie” robi się już dużo mroczniej. W ten klimat wprowadzają nas pierwsze dźwięki przypominające strojenie instrumentów, zaraz potem jednak gitara Kłocha rozpędza utwór. Po chwili dołączają do niej pulsująca sekcja rytmiczna i syntezator, serwując jeden z najbardziej „Cure’owych” piosenek na płycie. Rytm robi się wręcz taneczny w „Pod Jednym Niebem”. Dominuje tu bas i klasycznie nowofalowe brzmienie gitary ze zwracającą uwagę solówką. Śpiew Durała lawiruje między melodyjnością, recytacją a krzykiem. Zamykający płytę utwór jest chyba najspokojniejszą kompozycją, w której dominują przede wszystkim klawisze Derżki. Poprzez złowieszczo brzmiące dźwięki i stopniowo coraz silniej przebijającą się perkusję, utwór stopniowo narasta do coraz bardziej podniosłej i tajemniczej atmosfery, żeby w końcu wybuchnąć w marszowej kodzie z maniakalną wręcz wokalizą Jerzego Durała. Teksty wokalisty pasują do estetyki zarówno zespołu, jak i czasów w których tworzył, czyli Polski końcówki lat 80. Wyrażają one ubolewanie nad zastaną, kończącą się powoli rzeczywistością, jak i lęk przed tym co przyjdzie po niej. W tekstach, w przeciwieństwie choćby do Kultu, niewiele jest jednoznacznych odniesień politycznych. Są tu raczej refleksje nad rolą jednostki w wówczas niespokojnym i niepewnym świecie. W „Grafitti” Durał rozważa nad poszukiwaniem tej roli. „Idziemy Wytrwale” mogłoby zostać zrozumiane jako stanowczy manifest ludzi pragnących zmian, nie sposób jednak nie dostrzec obaw przed nimi. W „Pod Jednym Niebem”, można pewne fragmenty odnosić do czasów w jakim powstał ten utwór („Granice wciąż dzielą nas”, „Możemy zniszczyć mur”), jednakże przez brak jednoznacznych aluzji interpretacja staje się dużo szersza. „Panie Prezydencie” zdaje się być rozpaczliwym błaganiem o pomoc, wysłanym we wszystkie możliwe strony, z gasnącą powoli nadzieją na jakąkolwiek odpowiedź na nie. Debiut Ziyo jest w mojej opinii niesłusznie zapomnianą perłą polskiej muzyki. Poruszająca atmosfera, którą tymi ośmioma utworami utworzył zespół, jest muzycznym zapisem emocji towarzyszących ludziom w ważnym momencie dziejowym. Jednak uczucie braku swojego miejsca w świecie, obaw przed zmianami, które i tak w końcu nastąpią, strachu i zaszczucia nieobce są przecież wielu ludziom również dziś. Dlatego też zdecydowanie polecam zapoznać się z tym albumem tym, którzy o twórczości Ziyo mieli do tej pory mgliste lub zerowe pojęcie. [9/10] Jakub Krawiec02.11.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=sNYA_ZT9BXo{/youtube}
Duran Duran - Danse Macabre2023 BMG 1. Nightboat 4:232. Black Moonlight 3:073. Love Voudou 4:294. Bury A Friend 3:055. Supernature 3:456. Danse Macabre 4:227. Secret Oktober 31st 4:238. Ghost Town 3:009. Paint It Black 2:3810. Super Lonely Freak 4:2811. Spellbound 3:2812. Psycho Killer 4:2813. Confession In The Afterlife 4:36 Najnowszy album Duran Duran przynosi ciekawy koncept, ale pozostawia też niedosyt. "Danse Macabre" to album na wskroś tematyczny, podporządkowany pomysłowi, który narodził się podczas występu 31.10.2022 roku w Las Vegas na Halloween. I właśnie poruszając się wokół tematu Halloween, muzycy postanowili nagrać nową płytę. Od pomysłu do nagrania i wydania nie minęło wiele czasu, bo panowie zmieścili się w jednym roku. I może właśnie ten ograniczony czas, który przeznaczyli na realizację projektu spowodował, że nie otrzymujemy płyty, która zasługiwałaby w pełni na uznanie. Nie mamy bowiem do czynienia z pełnoprawnym studyjnym albumem grupy, ale z dosyć dziwną mieszanką trzech utworów premierowych oraz odpowiednio dobranych coverów, w tym auto-coverów. Być może gdyby panowie popracowali trochę dłużej nad swoim pomysłem, otrzymalibyśmy prawdziwego killera, który mógłby aspirować nawet do miana najlepszej płyty w historii Duran Duran. Temat przecież ciekawy i niezbyt dotychczas kojarzący się z błyskotliwie popowym Duran Duran. A tak, mamy płytę w głównej mierze z coverami. Tak to jest, gdy za szybko chce się osiągnąć zamierzony efekt. Co nagle, to po diable, jak mówi przysłowie. "Danse Macabre" rozpoczyna się od auto-coveru "Nightboat", pochodzącego z debiutanckiej płyty "Duran Duran" (1981). W nowym wydaniu, otrzymujemy numer o bardziej mrocznym i nieco spowolnionym charakterze. Zastosowany zabieg przypomina mi nieco to, co z "Dark Side of The Moon" zrobił niedawno Roger Waters. Zmieniona aranżacja pasuje jednak do koncepcji płyty. Jako drugi, mamy pierwszy utwór premierowy pt. "Black Moonlight". Tym razem mamy do czynienia z utworem mocno tanecznym, dynamicznym, w stylu ostatnich produkcji Duran Duran, choćby z płyty "Paper Gods" czy "Future Past". Jako trzeci jest kolejny auto-cover pt. "Love Voudou" z drugiej eponimicznej płyty Duran Duran, tym razem z 1993 roku. Przyznam, że oryginał nie utkwił mi szczególnie w pamięci, więc nie mam specjalnego żalu, że panowie postanowili go ponownie nagrać. Obecne wersja również nieszczególnie przyciąga uwagę. Jako czwarty na płycie jest pierwszy cover cudzy. "Bury A Friend" to oryginalnie kompozycja młodej gwiazdki mrocznego popu, Billie Eilish. Po pierwszym przesłuchaniu nie czułem "lotności" utworu, ale kolejnym razem okazało się, że to zaskakująco dobry numer. "Supernature" to cover Cerrone, gwiazdy francuskiego disco z lat 70. Oryginał moim zdaniem brzmi lepiej, choć wykonanie Duran Duran, utrzymane w mniej dyskotekowym, mroczniejszym duchu, też ma swój klimat. Tytułowy "Danse Macabre" to drugi utwór premierowy na wydawnictwie. Wprawdzie nie jest to wystrzałowy numer pop, który oszałamia swoim wdziękiem, ale ma swoje walory, choćby w postaci transowej rytmiki, która powinna przypaśc do gustu fanom ejtisów. "Secret Oktober 31st" to trzeci auto-cover na płycie. Tym razem mamy do czynienia z ponownie nagranym utworem "Secret October", który pierwotnie znalazł się na stronie B singla "Union of The Snake" (1983). W oryginale utwór jest rodzajem synthpopowego walczyka, w typowej ejtisowej ranżacji. Na płycie "Danse Macabre" jest ona zupełnie zmieniona. Walczyk jest nieco "rozciągnięty", mniej syntetyczny. Utwór zyskuje przestrzeń i pewne dostojeństwo. Wypada ciekawiej niż oryginał, choć mniej ejtisowo. "Ghost Town" to cover klasycznego nagrania ska The Specials z 1981 roku. Oryginalnie to utwór pełen mroku, brudu, smutku a przy tym melancholijnego dostojeństwa. Wykonanie Duran Duran mu nie dorównuje. Choć zachowuje smaczki aranżacyjne The Specials, to brzmi bardziej błaho i przeciętnie. Podobnie niekorzystnie na tle oryginału prezentuje się cover "Paint It Black" The Rolling Stones. To jeden z moich ulubionych utworów Jaggera i spółki i tym bardziej nie potrafię pozytywnie spojrzeć na wersję Duran Duran. W wykonaniu The Rolling Stones utwór od początku ma niesamowitą dynamikę, która sprawa, że nie można się od niego oderwać. Zmienna tonacja Jaggera - spokojniejsza, agresywniejsza - rytmiczne uderzenia Charlie Wattsa oraz zawrotne tempo i smaczki aranżacyjne powodują, że ten numer z lat 60. cały czas zachowuje swoją świeżość. Wykonanie Duran Duran traci wszystkie te walory. Słyszymy prosty pop rockowy utwór o zagubionej dynamice, z dodatkiem rockowej gitary. W kontekst płyty "Danse Macabre" jakoś tam wpisuje się, ale do pierwotnego wykonania The Rolling Stones nie ma startu. "Super Lonely Freak" to jeszcze inny manewr taktyczny Duran Duran, który ma tuszować lenistwo muzyków. Nie dość, że album składa się głównie z coverów to na dodatek mamy jeszcze mashup dwóch kompozycji - "Lonely In Your Nightmare" z płyty "Rio" (1982) oraz przeboju Ricka Jamesa "Super Freak" (1981), najbardziej znanego w postaci sampla wykorzystanego w hicie "U Can't Touch This" MC Hammera (1990). "Spellbound" to Duranowa wersja nagrania Siouxsie and The Banshese, która ma mało wspólnego z oryginałem, mimo że utrzymuje podobną rytmikę i tempo. Interesująco brzmi cover "Psycho Killer", choć również nie ma szans dorównać oryginałowi, to wersja Duran Duran w poprawny sposób absorbuje numer do klimatu "Danse Macabre". Do nagrania zaproszono Victorie De Angelis z włoskiego Måneskin, ale jej udział niespecjalnie robi różnicę. Płyta kończy się trzecim i ostatnim utworem premierowym Duran Duran. "Confession In The Afterlife" to popowa, refleksyjna ballada, która zamyka cały koncept. Nietrudno nie zauważyć, że covery dobrane przez Duran Duran, z jednej strony, odwołują się do mroczniejszej, "halloweenowej" strony popkultury, z drugiej są podróżą przez muzyczne epoki - od lat 60., przez 70., 80., 90. aż po teraźniejszość (cover Billie Eilish). Mimo powyższych narzekań na lenistwo Duran Duran, muszę przyznać, że "Danse Macabre" słucha się całkiem dobrze. Jeśli podczas słuchania płyty, nie będziemy rozbierać na czynniki pierwsze poszczególnych nagrań i oceniać ich w kontekście pierwotnych wykonań, to okaże się, że album prezentuje się całkiem przyzwoicie. Grupie udało się zrealizować założony koncept, tworząc interesującą, klimatyczną całość. Szkoda tylko, że niewielkim nakładem sił i przy użyciu nagrań już wcześniej stworzonych. Do nagrania płyty zaproszono wielu gości, w tym byłych członków Duran - Andy Taylora i Warrena Cuccurullo. Przy zaangażowaniu takiego personelu naprawdę można było lepiej się postarać i nagrać album z premierowym materiałem. Choć jest nieźle, to szkoda straconej szansy na więcej. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz27.10.2023 r. {youtube}https://www.youtube.com/watch?v=BpWrSTBP5rg{/youtube}
A Certain Ratio - 19822023 Mute 1. Samo 2:522. Waiting On A Train 3:353. 1982 3:284. A Trip In Hulme 4:105. Tombo In M3 4:446. Constant Curve 3:407. Afro Dizzy 3:408. Holy Smoke 4:059. Tier 3 3:2410. Ballad Of ACR 3:45 "1982", nowa płyta Anglików z A Certain Ratio, zadziwia po wielokroć, zresztą podobnie jak sam zespół. Grupa, która stała się dostarczycielem wzorca brzmieniowego - wraz z Gang of Four czy The Pop Group - dla takich zespołów jak: LCD Soundsystem, !!! czy The Rapture, jest dzisiaj chyba mniej znana niż wymienieni epigoni. Nigdy zresztą A Certain Ratio nie przykuł większej uwagi ani krytyków, ani publiczności, mimo że był jedną z pierwszych wydawanych przez słynne Factory, a dzisiaj ich nowe płyty wychodzą pod szyldem innej uznanej marki - Mute Records. Ich muzyka od początku była tak odmienna od wykonawców z kręgu tych wydawców, że nigdy nie odniosła ani sukcesu komercyjnego, ani nie zdobyła większego zainteresowania fanów. Tymczasem zespół, który powstał w 1977 roku, działa nadal. Nie obyło się wprawdzie bez przerw i zastojów w działalności, ale A Certain Ratio ma już na swoim koncie dwanaście albumów studyjnych, w tym najnowszy pt. "1982". A Certain Ratio zaczynał jako formacja postpunkowa, ale od początku ciągnęło ich do brzmień całkiem nietypowych jak na ten gatunek. Może nie całkowicie, bo jednak wspomniane już Gang of Four czy The Pop Group, mniej lub bardziej obficie, wzbogacały nowofalowe brzmienie o elementy muzyki funk. A Certain Ratio robiło to jednak z o wiele większą konsekwencją i intensywnością niż np. Gang of Four. Elementów postpunkowych było w muzyce A Certain Ratio z czasem coraz mniej. Zwiększał się natomiast udział brzmień z kręgu funk, soul i jazz. O ile początkowo, muzyka A Certain Ratio brzmiała, mimo funkowej motoryki, nadal brudno i nowofalowo, o tyle z czasem brzmienie łagodniało. Już album pt. "Force" (1986) przyniósł muzykę bardziej popowo-soulową. "Good Together" (1989) było dopełnieniem tej komercyjnej drogi, nie zakończonej jednak dużym sukcesem sprzedażowym. Na początku lat 90. grupa uległa wpływom sceny rave, w wyniku czego kolejne wydawnictwa znalazły się pod wpływem muzyki elektronicznej, przy zachowaniu jednak w muzyce ACR elementów funkowo-latynoskich. Połowa lat 90. przyniosła osłabienie aktywności grupy. Po wydaniu "Change the Station" (1997) nastąpiła dłuższa przerwa, zwieńczona dopiero po jedenastu latach albumem pt. "Mind Made Up" (2008). Po nim znowu aktywność wydawnicza grupy zmniejszyła się i dopiero kilka lat temu A Certain Ratio bardziej się uaktywnili. Najpierw ukazał się w 2019 roku boks z wcześniej wydanymi płytami a w roku następnym, nowy album z premierowym materiałem pt. "ACR Loco" (2020). Już po trzech latach ukazuje się kolejna płyta z nowym materiałem nagranym w stylistyce typowej dla Certain Ratio. Na "1982" dominuje funkowy groove. Już otwierający album utwór pt. "Samo" wyraźnie wskazuje, dzięki synkopowej rytmice i dominującemu, dudniącemu brzmieniu basu, w jakim kierunku będzie podążać muzyka. A Certain Ratio nie poprzestają jednak na tym. W utworze pt. "Waiting On A Train", podobnie jak w otwierającym, gościnnie śpiewa Ellen Beth Abdi, która wprowadza nastrój sennej, jazzowej knajpy. Wtóruje jej niejaki Chunky, który zniekształca utwór swoimi pseudorapowaniami. To dla mnie najbardziej kontrowersyjny moment płyty. Rapowanek zawsze wolałbym słyszeć jak najmniej. Na szczęście Chunky bardziej recytuje niż rapuje. Przede wszystkim nie pojawia się dalej na płycie, w przeciwieństwie do Ellen Beth Abdi, która użycza swojego głosu jeszcze w innych utworach ("Constant Curve", "Afro Dizzy", "Holy Smoke") a w kolejnym gra nawet na flecie ("Tier 3"). Tytułowe nagranie "1982" zaczyna się bardziej transowym rytmem i słyszalnymi elementami elektronicznymi. Jest mniej funkowo a bardziej rave'owo. To świetny, motoryczny numer, który wprowadza urozmaicenie do przeważającej na płycie stylistyki funkowej. "A Trip In Hulme" utrzymany jest w nieco wolniejszym tempie, ale przybliża się znowu do stylistyki funkowej, choć o lekko zakwaszonym, dance-punkowym charakterze. Dzięki początkowi "Tombo In M3", znowu przenosimy się do soulowo-jazzowej, zadymionej knajpy. Dynamika utworu szybko jednak wzrasta, nabierając typowo funkowej rytmiki o bardziej synkopowym charakterze. W drugiej części utworu w tle pogrywają dęciaki. "Constant Curve" i "Afro Dizzy" utrzymują ten nastrój. Wzbogacone są jednak o damski wokal Ellen Beth Abdi, co w twarde, funkowe brzmienie wprowadza nastrój soulowy. "Holy Smoke" to ponownie utwór funkowy, ale brzmiący bardziej przystępnie i łagodnie, może nawet blisko taneczności w rodzaju Earth Wind and Fire. "Tier 3" rozpoczyna motyw tłustej syntetycznej elektroniki, ale połamana rytmika i brzmienie fletu powodują, że utwór może uchodzić za eksperymentalny. Całość wieńczy "Ballad Of ACR", która rozpoczyna się jak prawdziwa ballada rockowa. Ale już w drugiej minucie utwór gwałtownie zmienia swój charakter, przechodząc niemal we freejazzową improwizację, by w trzeciej minucie powrócić do rockowej ballady i zakończyć w ten sposób płytę. To rzeczywiście "ballada" w stylu A Certain Ratio. Pokręcona, zmienna rytmicznie, stylistycznie i nieschematyczna. "1982" to bardzo udana, choć nie wyważająca żadnych drzwi, płyta. Muzyka A Certain Ratio nadal jest ciekawa, a nowe wydawnictwo brzmi świeżo. Dzisiaj tego typu połączenia brzmieniowe już nikogo nie zaskakują i nie dziwią. Trzeba jednak pamiętać, że A Certain Ratio należy do protoplastów takich, dawniej zaskakujących, połączeń stylistycznych. Punk, postpunk, funk, jazz, soul, dance, elektronika. Ich nowa muzyka nie jest na pewno odcinaniem kuponów od przeszłości. Słychać, że nagrywanie muzyki ich zwyczajnie cieszy i mają na to ochotę. A skoro tak, to czemu tego nie robić? [8/10] Andrzej Korasiewicz26.10.2023 r. 1982 by A Certain Ratio