Depeche Mode - Construction Time Againr />1983 Mute 1. Love, In Itself 4:292. More Than A Party 4:453. Pipeline 5:544. Everything Counts 4:205. Two Minute Warning 4:146. Shame 3:517. The Landscape Is Changing 4:498. Told You So 4:269. And Then... 4:3510. Everything Counts (Reprise) 0:59 "Construction Time Again" to pierwszy album Depeche Mode, który przedstawia jakąś zwartą koncepcję artystyczną. Na płycie debiutuje również jako pełnoprawny członek zespołu Alan Wilder, który w dodatku jest autorem dwóch utworów - "Two Minute Warning" i "The Landscape Is Changing". Żeby zyskać uznanie dziennikarzy muzycznych, którzy na twórców pop patrzyli przez pryzmat zaangażowania politycznego lub jego braku, zmiany zachodzą też w warstwie lirycznej. Wykonawcy, którzy śpiewali o miłości i zwykłych sprawach życia codziennego nie byli poważnie traktowani przez brytyjską krytykę. Dziennikarze w swojej masie sprzeciwiali się rządom Margaret Thatcher, wspierali lewicową Partię Pracy oraz poglądy socjalistyczne. "Construction Time Again" w sferze muzycznej jest zwrotem w stronę samplingu i stosowania efektów industrialnych a w warstwie lirycznej jest mrugnięciem okiem w stronę zaangażowanych politycznie krytyków muzycznych. Oficjalna wersja zmiany tematyki tekstów na płycie jest jednak taka, że Gore przejął się biedą podczas podróży do Tajlandii. A skąd wzięło się zainteresowanie Depeche Mode industrialem? W styczniu 1983 roku Martin Gore wziął udział w koncercie Einstürzende Neubauten, co go tak zafrapowało, że postanowił zastosować podobną metodę do nagrywania muzyki przygotowywanej na najnowszą płytę Depeche Mode. Dzięki zastosowaniu syntezatora o nazwie Synclavier, który umożliwiał próbkowanie dźwięku a następnie manipulowanie nim, panowie rzucili się w wir eksperymentowania z dźwiękami wydobywanymi z najprzeróżniejszych przedmiotów a także otoczenia. Efekty najlepiej słyszalne są w utworze "Pipeline". Płyta zaczyna się jednak od drugiego singla "wykrojonego" z albumu pt. "Love, In Itself", który w ogólnym wydźwięku brzmi bardziej typowo dla wcześniejszych dokonań DM, przebojowo i lekko melancholijnie. "More Than A Party" to utwór z szybkim, "ciętym" beatem automatu perkusyjnego, twardymi akordami syntezatorowymi i szorstkim wokalem Gahana. Tu już nic nie zostało z romantyzmu "A Broken Frame". Dalej jest wspomniany industrialny "Pipeline". "Everything Counts" to największy przebój z płyty, który dotarł do 6. miejsca brytyjskiej listy przebojów. Nie doceniałem kiedyś tego utworu, bo wydawał mi się, paradoksalnie, zupełnie nieprzebojowy. Dzisiaj to jeden z tych, do których najchętniej wracam. "Two Minute Warning" to utwór Alana Wildera, który ma prosty, miarowy beat automatu perkusyjnego wzbogacony odgłosami syntetycznymi w tle oraz zmiennym w tonacji wokalem Gahana - raz spokojnym, przytłumionym, w innym miejscu pełnym i otwartym. Moim zdaniem nagranie nie przykuwa szczególnie uwagi. Ładnym, miłym dla ucha jest utwór "Shame" śpiewany na zmianę przez Gahana i Gore'a. Miękki wokal tego drugiego tradycyjnie łagodzi brzmienie i wprowadza trochę melancholii i romantyzmu. "The Landscape Is Changing" to znowu Wilder w akcji i moim zdaniem podobny poziom jak w przypadku "Two Minute Warning". Jest przeciętnie i bez większych emocji, choć nagranie dobrze wpisuje się w ogólną koncepcję albumu. "Told You So" rozpoczyna się syntetycznym zgiełkiem, który zostaje opanowany najpierw przez szybszy beat automatu perkusyjnego, a później wyraziste akordy syntezatorowe. Po nich pojawia się łagodny, ale dynamiczny wokal Gahana z chwytliwym refrenem. Płytę kończy spokojniejszy "And Then...", po którym następuje już tylko minutowa repryza "Everything Counts". Płyta była nagrywana w Garden Studios Johna Foxxa w Londynie. Przy pracy nad nią pomagał Gareth Jones, który współpracował wcześniej m.in. z Foxxem przy jego przełomowej płycie "Metamatic" (1980) [czytaj recenzję >>] . Jones początkowo nie chciał pracować dla Depeche Mode, który był postrzegany jako tandetna młodzieżowa formacja, która jest dostarczycielem prostego synth-popu. Przekonał go fakt, że DM jest pod opieką Daniela Millera, którego szanował za osiągnięcia jeszcze jako The Normal. Nie wiem czy dla fanów industrialu płyta jest bardziej przekonywająca niż inne pozycje z dyskografii zespołu. Mimo zastosowanego samplingu i użycia przetworzonych dźwięków, poza utworem "Pipeline", najbliższym czegoś co można nazwać industrialnym synth-popem, obok industrialu muzyka na "Construction Time Again" nawet nie stała. Na pewno instrumentalnie i koncepcyjnie płyta jest na wyższym poziomie niż dwie poprzednie. Mimo wszystko kompozycje są moim zdaniem bardziej toporne, a brzmienie bardzo specyficzne, które nie każdemu przypadnie do gustu. Mnie nie przypadło, choć znam takich, którzy uważają album za jeden z lepszych w dyskografii zespołu. Przyznam, że choć doceniam próbę wyjścia z synth-popowego schematu, to zwyczajnie nie lubię i nigdy nie lubiłem "Construction Time Again". Według mnie brzmi sucho, sztywno, szorstko, bez głębi. Wprawdzie nie ma tu wyraźnie słabszych utworów, ale nie ma też jednoznacznych killerów. Skoro za taki, w największym stopniu uchodzi "Everything Counts", do którego bardzo długo przekonywałem się, to najlepiej dowodzi słabszej formy jeśli chodzi o jakość kompozycji na płycie. Moim zdaniem panowie za bardzo skupili się na zabawie z dźwiękiem a za mało czasu poświęcili na tworzenie dobrych kompozycji. Najbardziej do mnie przemawiają singlowe "Love, In Itself", "Everything Counts" a także "Shame" oraz "More Than A Party". Ale mimo wszystko nie są to utwory, które "kopią". Płyta jest równa, ale w żadnym momencie nie wbija mnie w fotel. [8/10] Andrzej Korasiewicz17.04.2024 r.
Recenzje
Depeche Mode - A Broken Framer />1982 Mute 1. Leave In Silence 4:512. My Secret Garden 4:473. Monument 3:164. Nothing To Fear 4:195. See You 4:336. Satellite 4:447. The Meaning Of Love 3:078. A Photograph Of You 3:049. Shouldn't Have Done That 3:1510. The Sun & The Rainfall 4:58 "A Broken Frame" wśród znacznej części fanów i krytyków cieszy się jeszcze gorszą reputacją niż "Speak & Spell" [czytaj recenzję >>] . Na albumie na pewno zaważył fakt, że jest to pierwsza płyta po niespodziewanym odejściu z zespołu Vince'a Clarke'a. Martin Gore próbuje tu na większą skalę swoich umiejętności kompozytorskich i wychodzi mu to różnie. Zespół stara się odnaleźć w nowej rzeczywistości, porzucony przez dotychczasowego lidera, który określił stylistykę grupy. Przez to płyta ma charakter przejściowy. W pewnym stopniu jest to próba udowodnienia sobie, że bez Vince'a Clarke'a zespół nadal może istnieć. W kontekście dalszej kariery formacji jest to więc płyta niezwykle ważna, wręcz przełomowa, dzięki której Depeche Mode nie rozwiązał się i nagrywał dalej. W związku z tym coś w muzyce na "A Broken Frame" musi jednak być, skoro panowie odnieśli dzięki niej sukces komercyjny i kontynuowali swoją działalność po wydaniu albumu. Już pierwszy singiel nagrany bez Clarke'a, "See You" ze stycznia 1982 roku, odniósł większy sukces komercyjny niż jakikolwiek wcześniejszy, osiągając 6. miejsce na brytyjskiej listy przebojów. Co więcej, utwór w niewielkim stopniu przypomina proste, syntezatorowe recepty stosowane przez Clarke'a na "Speak & Spell". "See You" rozpoczyna się intrygującym pulsem syntezatora basowego, na który nałożone są wyższe akordy syntezatorowe oraz delikatniejszy, nieco schowany beat automatu perkusyjnego. Śpiew Gahana nie jest krzykliwy, ale subtelny i melancholijny. Dzięki temu ogólny wydźwięk utworu jest mroczniejszy i bardziej intrygujący. Według mnie to jedno z lepszych nagrań wczesnego Depeche Mode. Podobnie świetny jest trzeci singiel pt. "Leave In Silence", od którego płyta się rozpoczyna. Pisałem już o obu kompozycjach przy okazji opisywania składanki "The Singles 81 → 85" [czytaj recenzję >>] . Bardzo dobry jest też numer kończący płytę "The Sun & the Rainfall". On również należy do czołówki moich ulubionych nagrań Depeche Mode. Rytmiczny, selektywny, ale nieagresywny beat automatu perkusyjnego jest wiodącym motywem utworu. Na niego nałożone są delikatne melodie syntezatorowe, które rozwijają się w tle a także łagodny, nieco zamglony wokal Gahana. Wokalista na tej płycie w wielu miejscach śpiewa zupełnie jak nie on. Bardziej melancholijnie, subtelnie. Większość nagrań z albumu ma zresztą taki wydźwięk, dzięki czemu w największym stopniu zbliża to muzykę Depeche Mode do "new romantic". Jeśli można kiedykolwiek ten termin zastosować do zespołu, to właśnie na "A Broken Frame". Niestety, podobnie jak w przypadku debiutu, "A Broken Frame" jest płytą nierówną. "Leave In Silence", "See You", "The Sun & The Rainfall" o romantycznych inklinacjach, to według mnie najlepsze numery z płyty. To one pokazują nowy kierunek rozwoju, który jednak nie będzie kontynuowany na następnym albumie "Construction Time Again", bo panowie bardziej zainteresowani okażą się dźwiękami przemysłowymi. Jednak melancholijne echa "Leave In Silence", "See You", "The Sun & The Rainfall" będą jeszcze wracały, chociażby przy okazji "Black Celebration". Oprócz utworów świetnych, na "A Broken Frame" mamy też te gorsze, np. prosty i nieciekawy "A Photograph Of You". Singlowy "The Meaning Of Love" jest trochę lepszy, ale oba nagrania próbują nawiązywać łączność z prostotą "Speak & Spell". Jeśli to się udaje, to niestety w zakresie tych gorszych fragmentów debiutu. W sposób trochę niewydarzony zaczyna się drugi utwór na płycie pt. "My Secret Garden". Ma on jednak chwytliwy refren i ładną, powracającą melodię na syntezatorze w tle a także bardziej drapieżne akordy syntezatorowe, które urozmaicają nagranie. "Monument" brzmi bardziej eksperymentalnie, ale słuchając tego po czterdziestu latach ciężko znaleźć w nim jakiś punkt zaczepienia. Na plus wypada jedynie chwytliwy refren. Udany jest instrumentalny "Nothing To Fear", który opiera się na ładnej, wiodącej melodii syntezatorowej. "Satellite", choć ma chwytliwy refren, to brzmi topornie i mało finezyjnie. Z kolei "Shouldn't Have Done That" to subtelna ballada pozbawiona agresywnego beatu automatu perkusyjnego, śpiewana wspólnie przez Gore'a i Gahana. Utwór ładnie wprowadza do świetnego i kończącego wydawnictwo "The Sun & the Rainfall". Największą wadą płyty jest to, że poszczególne utwory nie pasują do siebie i nie tworzą żadnej całości ani w zakresie ogólniejszej koncepcji, ani nawet stylistyki. Z płyty wyłania się chaos, choć te kilka perełek ratują album. Z drugiej strony nawet te gorsze momenty mają w sobie pewien rodzaj chwytliwości. "A Broken Frame" na pewno nie jest arcydziełem. To płyta nierówna, z wyraźnie słabszymi momentami, ale te lepsze błyszczą niezwykłą barwą. Mnie odpowiada romantyczne brzmienie płyty, najbliższe stylistyce "new romantic". Szkoda, że zespół poszedł na kolejnym wydawnictwie w innym kierunku. [8/10] Andrzej Korasiewicz16.04.2024 r.
Depeche Mode - Speak & Spell1981 Mute Records 1. New Life 3:452. I Sometimes Wish I Was Dead 2:183. Puppets 3:594. Boys Say Go! 3:055. Nodisco 4:156. What's Your Name? 2:417. Photographic 4:588. Tora! Tora! Tora! 4:209. Big Muff 4:2410. Any Second Now (Voices) 2:3411. Just Can't Get Enough 3:42 bonus 1988 CD 12. Dreaming Of Me 4:0313. Ice Machine 4:0514. Shout 3:4615. Any Second Now 3:0816. Just Can't Get Enough (Schizo Mix) 6:44 Mój stosunek do "Speak & Spell" wahał się na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat od umiarkowanie pozytywnego aż do całkowitego odrzucenia muzyki znajdującej się na płycie, jako zbyt prostej i mało finezyjnej. Album traktowałem jak rodzaj wstępu, w pewnym sensie ćwiczenia do wielkiej kariery gigantów synth-popu. Dzisiaj patrzę na "Speak & Spell" z innej perspektywy. Płyta jest według mnie zbiorem w większości świetnych utworów synth-popowych w pierwotnym, oldskulowym syntezatorowym anturażu. Głównym mózgiem muzyki na płycie jest Vince Clarke. Mimo że dla niego jest to jedyny album nagrany z Depeche Mode, to tak naprawdę właśnie on wyznaczył kierunek rozwoju grupy na kolejne lata. To że pałeczkę po Clarke'u przejął Martin Gore, który okazał się kompozytorem z szerszymi horyzontami, nie zmienia tego, że to Clarke nadał charakter muzyce zespołu. Bez niego, Depeche Mode na kolejnych płytach w latach 80. nie byłby tym samym zespołem. Moim zdaniem to nie brak Alana Wildera spowodował, że grupa odeszła w latach 90. od swoich synth-popowych korzeni. Zabrakło Clarke'a, który pilnowałby syntezatorowego wzorca, gdyby nadal był w DM. To formuła stworzona przez niego sprawiła, że Depeche Mode tak długo trzymało się synth-popowej stylistyki aż do płyty "Music For The Masses" włącznie. Później, gdy definitywnie zmieniły się trendy w muzyce, Depeche Mode w praktyce przestał być zespołem syntezatorowym, grając mieszankę muzyki elektronicznej, popu i rocka. Ale jest też druga strona medalu. Gdyby Clarke nie odszedł, nie rozkwitłby zapewne talent Gore'a. A to dzięki niemu, muzyka Depeche Mode weszła na wyższy poziom już w latach 80. Clarke był niekwestionowanym liderem zespołu w początkowej fazie i gdyby tak pozostało, możliwe, że nie mielibyśmy tak wspaniałych płyt, jakie powstały po jego odejściu. Zamiast "Some Great Reward" czy "Black Celebration" otrzymalibyśmy zapewne kolejne klony "Speak & Spell", jakie Clarke nagrywał w swoich następnych projektach. Jak widać nie ma dobrych wersji tego "co by było, gdyby". A to co się stało, najwyraźniej musiało się stać. Mimo wszystko, obecnie "Speak & Spell" bardziej lubię i doceniam niż kiedyś. Niestety czegokolwiek nie powiedzielibyśmy o "Speak & Spell" nie jest to płyta równa. Jest to zbiór pierwszych nagrań Depeche Mode, których jakość jest różna. Poczynając od świetnych - "Puppets", "Tora! Tora! Tora!", "Photographic", przez dobre - "Boys Say Go!", "Nodisco", niezłe "New Life", "I Sometimes Wish I Was Dead", średnie "Just Can't Get Enough" aż po koszmarki, które przy słuchaniu płyty pomijam jak "What's Your Name?". Jest tu też instrumentalny "Big Muff", który traktuję jak wypełniacz a także pierwsza próba wokalna Gore'a "Any Second Now (Voices)" pozbawiona beatu automatu perkusyjnego, z wątłym tłem syntezatorowym. Na pewno "Tora! Tora! Tora!" obok "Puppets" to nie tylko moje ulubione numery z tej płyty, ale w ogóle to moje top 10, może top 20 wszystkich nagrań Depeche Mode. "Photographic" też jest jednym z nieśmiertelnych klasyków starego DM, choć u mnie akurat znajduje się on za dwoma wspomnianymi utworami. Czy można źle ocenić płytę, na której znajdują się takie perełki? Oprócz podstawowego zestawu z winyla, mamy też kilka dodatków, które ukazały się już w 1988 roku w edycji CD. Są to, moim zdaniem bardzo dobry pierwszy singiel "Dreaming Of Me", świetny klasyk "Ice Machine", mało ciekawy "Shout", nie wiedzieć po co umieszczona instrumentalna wersja "Any Second Now" oraz "Just Can't Get Enough" w wersji "schizo mix", chyba ciekawszej niż oryginał. Płyta nie jest więc doskonała, ale ładunek emocjonalny, prostota, chwytliwość, melodyjność i analogowe, oldskulowe syntezatorowe brzmienie zaprezentowane na niej, sprawiają, że do "Speak & Spell" chce się wracać. To nie jest płyta "new romantic", jak twierdzi znaczna część fanów DM. To jest klasycznie syntezatorowa muzyka, prosta i bezpretensjonalna, która stała się bazą dla dalszego rozwoju stylu grupy. Tę bazę i podstawę stworzył Vince Clarke, choć i Gore już od pierwszego albumu wtrącił swoje trzy grosze jako autor rewelacyjnego utworu "Tora! Tora! Tora!". Na "Speak & Spell" ujawnił się geniusz Clarke'a polegający na umiejętności tworzenia prostych melodii i ubrania ich w atrakcyjną aranżację składającą się z wyrazistych, ale i różnorodnych akordów syntezatorowych, dynamicznego, motorycznego beatu automatu perkusyjnego. Wszystko to wzbogacone jest bardziej przestrzennymi tłami klawiszowymi. Do tego dochodzi zadziorny wokal Gahana i młodzieńczy optymizm całego zespołu. Nie bez znaczenia było też zaangażowanie Daniela Millera i jego chęć wylansowania wymarzonego nowoczesnego, młodzieżowego zespołu, który opiera swoją muzykę o syntezatory. Wszystkie te elementy połączone ze sobą przyniosły efekt w postaci debiutanckiej płyty Depeche Mode, która stała się fundamentem pod budowę nowego gmachu, którego wielkości chyba nikt w 1981 roku nie przewidział. Wszystko to, co wydarzyło się potem, to nie tylko zasługa Gore'a, Gahana, Fletchera czy Wildera. Źródłem wszystkiego jest właśnie "Speak & Spell" i Vince Clarke, bez którego Depeche Mode w ogóle by nie było. Ale w przypadku tej płyty nie chodzi tylko o uznanie zasług. Album zawiera tak rewelacyjne kompozycje jak wspomniane "Puppets", "Tora! Tora! Tora!" czy "Photographic". No i jest tu niepowtarzalne oldskulowe, brzmienie stworzone przy użyciu analogowych syntezatorów. [9/10] Andrzej Korasiewicz15.04.2024 r.
Fabiana Palladino - Fabiana Palladino2024 Paul Institute/XL Recordings 1. Closer 3:352. Can You Look In The Mirror? 3:193. I Can't Dream Anymore 3:124. Give Me A Sign 3:185. I Care 4:186. Stay With Me Through The Night 3:367. Shoulda 4:298. Deeper 3:449. In The Fire 3:5710. Forever 3:59 Lata 80. to nie tylko synth-pop i new romantic, ale w ogóle wszechogarniające całą popkulturę SYNTH. W tę sferę weszła wtedy cała muzyka mainstreamowa, w tym soul i r'n'b. Pamiętacie takie nazwy jak Pointer Sisters, Chaka Khan? O rodzinie Jacksonów czy twórczości Prince'a nawet nie wspominam. Kto nie podśpiewywał synth-soulowych hitów takich jak: "Automatic" (1983) czy "I Feel for You" (1984)? Ja nie potrafiłem się powstrzymać. Fabiana Palladino próbuje kierować swój muzyczny przekaz właśnie do fanów takiej muzyki. Czy to jej się udaje? Fabiana Palladino to córka Pino Palladino, brytyjskiego basisty pochodzenia włoskiego, który jest rozchwytywanym muzykiem sesyjnym. Grał m.in. z Genesis, Erikiem Claptonem, Jeffem Beckiem, czy Davidem Gilmourem. Jak widać powiązania rodzinne ułatwiają wejście w życie dorosłe na całym świecie. Wbrew mniemaniu niektórych nie jest to jakaś wyłącznie polska specyfika. Podobne kariery dzieci muzyków wymieniać można bez końca. Pierwszy przykład z brzegu to dzieci jazzmana Dona Cherry'ego - pasierbica Neneh Cherry i syn Eagle Eye Cherry. Nie widzę jednak w tym nic złego. Dzieci nie tylko mogą odziedziczyć talent, ale samo wzrastanie w określonym otoczeniu kulturowym ułatwia przejęcie pożądanych cech. Nie inaczej jest w przypadku Fabiany Palladino, która jest utalentowaną wokalistką. Początek debiutanckiej płyty nie jest jednak zbyt zachęcający dla poszukiwaczy "ejtisowego" synth-soulu, bo beaty "Closer" brzmią trochę hip-hopowo. Podobnie będzie w przedostatnim na płycie utworze "In The Fire". Wprawdzie łagodny, śpiewny i piękny wokal Fabiana Palladino łagodzi trochę to wrażenie, ale już od początku słychać, że nie mamy do czynienia z płytą czysto "ejtisową". "Can You Look In The Mirror?" brzmi jak późny Michael Jackson z pożegnalnego "Invincible" (2001), a nie jak z czasów "Thrillera" czy choćby "Bad". Ale ładna ballada "I Can't Dream Anymore" bliska jest ejtisowej twórczości Janet Jackson w rodzaju "Let's Wait Awhile". Następnie mamy bardzo dobry "Give Me A Sign", którego do niczego nie bedę porównywał, bo Fabiana zasługuje, żeby choć przez chwilę docenić jej oryginalność. Jest to piękna ballada, z fajną rytmiką, która nadaje utworowi dynamizmu. Równie ciekawy jest "I Care", z ładnymi, rozmytymi elektronicznymi perkusjonaliami. "Stay With Me Through The Night" to zwykły współcześnie brzmiący pop o soulowym zabarwieniu. Następnie mamy dwa bardziej "ejtisowe" momemty - "Shoulda" z fajnym rytmem perkusyjnym oraz zwłaszcza "Deeper" z wiodącym basowym motywem syntezatorowym i elektroniczną perkusją. "Deeper" rzeczywiście możnaby żywcem przenieść do lat 80. i nikt by się nie zorientował, że utwór został wydany w 2024 roku. Zaraz po nim następuje wspomniany pseudo-hiphopowy "In The Fire". Utwór urozmaicony jest w tle dźwiękiem przypominającym flet. Całość kończy wolna ballada "Forever", niestety bezbarwna i wlecząca się z trudem, by zamknąć debiut Palladino. Płyta trochę mnie rozczarowuje. Jakość kompozycji często jest jedynie poprawna. Poza tym "ejtisowość" tej płyty stoi według mnie pod bardzo dużym znakiem zapytania. Jest tu kilka fajnych, "ejtisowych" momentów ("Deeper"!), ale żeby debiutancka płyta Palladino w całości była utrzymana w tym klimacie to bym nie powiedział. Mamy raczej do czynienia z mieszanką współczesnej produkcji, koniecznych w "nowoczesnym" popie elementów pseudo-hiphopowych i rzeczywiście jest kilka nawiązań do tradycjnego synth-soulu. Ci którzy nie pamiętają lat 80. dadzą się nabrać, że płyta nawiązuje do tamtych czasów, ale ja nie jestem przekonany. Mimo wszystko płyta Palladino, jako pewna odskocznia od mroczniejszej muzyki syntezatorowej, może okazać się miłym urozmaiceniem. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz14.04.2024 r.
Depeche Mode - The Singles 81 → 851985 Mute 1. Dreaming Of Me 3:442. New Life 3:433. Just Can't Get Enough 3:374. See You 3:525. The Meaning Of Love 3:056. Leave In Silence 3:587. Get The Balance Right 3:118. Everything Counts 3:579. Love In Itself 3:5810. People Are People 3:4311. Master And Servant 3:5012. Blasphemous Rumours 5:0713. Somebody 4:2114. Shake The Disease 4:4615. It's Called A Heart 3:48 "The Singles 81 → 85", wydana w październiku 1985 roku, to jedyna prawidłowa składanka Depeche Mode, koniecznie z białą okładką i bez remiksów. Reedycja albumu z lat 90. z inną okładką i dodatkowymi remiksami jest nieprawidłowa i nie należy jej słuchać :). Niestety w streamingu występuje tylko ta druga wersja. Omawianą płytę najlepiej oczywiście kontemplować w gustownym, winylowym wydaniu Tonpressu (1986), może zachodnie brzmią lepiej, ale liczy się polski pierwowzór :). Bo ta płyta jest pierwowzorem. Obok "Black Celebration" [czytaj recenzję >>] a także maksisingla "Stripped", to przejaw pierwszej fazy "depeszomanii" w Polsce, na którą miałem przyjemność "załapać się". W tym czasie, wówczas mój ulubiony zespół elektroniczny, czyli Ultravox, właśnie wydał swoją ostatnią, słabą płytę "U-vox" (1986) i rozwiązał się. Ten brak trzeba było czymś wypełnić. Depeche Mode już znałem, ale był dla mnie jednym z wielu zespołów, który na razie wyraźnie przegrywał u mnie z Ultravox a nawet z Classix Nouveaux. Depeche Mode był gdzieś na poziomie Howarda Jonesa. Ale wtedy Depeche Mode odwiedziło Polskę, ukazała się omawiana składanka a zespół wydał singiel "Shake The Disease". To od niego właśnie wszystko się dla mnie tak naprawdę zaczęło. Oczywiście nie całkiem, bo już płyta "Some Great Reward" oraz utwory "People Are People", "Master And Servant" i "Somebody" spowodowały, że zespół awansował w rankingu mojej popularności gdzieś obok wspomnianego Howarda Jonesa. Ale to jeszcze nie było "to". Dopiero "Shake The Disease" nadało właściwą miarę rzeczy. Na koncercie Depeche Mode w 1985 niestety nie byłem, ale egzemplarze płyt "The Singles 81 → 85" a później "Black Celebration" i maksisingla "Stripped" traktowałem jak najcenniejsze w mojej kolekcji skarby. Nie wiem dokładnie ile razy przesłuchałem "The Singles 81 → 85", ale idzie to raczej w tysiące przesłuchań. Ostatnio próbowałem rzetelnie zastanowić się nad tym jaka jest właściwie moja ulubiona płyta Depeche Mode i uczciwie pisząc, to obok "Black Celebration" jest nią właśnie omawiana składanka. Jest jednym z najczęściej powracających u mnie albumów synth-popowych z lat 80. szczególnie w samochodzie. To brzmienie DM z "The Singles 81 → 85" jest moim ulubionym. "Black Celebration" jest skończonym arcydziełem synth-popu, ale jeśli chodzi o zestaw przebojów, to niezastąpiona jest właśnie płyta "The Singles 81 → 85". Pierwszy singiel, niealbumowy "Dreaming Of Me" (1981), to prosty przebój syntezatorowy w stylu Vince'a Clarke'a, z chwytliwym refrenem, rytmicznym beatem automatu perkusyjnego oraz miłymi dla ucha melodiami granymi na syntezatorze, czasami urozmaiconymi bardziej wyrazistymi zestawami akordów. Podobny charakter mają: "New Life" (1981) oraz "Just Can’t Get Enough” (1981). Ten drugi, to pierwszy utwór zespołu, który znalazł się w top 10 brytyjskiej listy przebojów. "Just Can’t Get Enough”, jeden z najmniej przeze mnie lubianych utworów z tej składanki, jest też niestety żelaznym elementem repertuaru każdego koncertu Depeche Mode aż do dzisiaj. Czy naprawdę nie można zamiast niego zagrać choćby "Dreaming of Me", albo "New Life", jeśli już koniecznie ma to być singiel? A najlepiej można by zaprezentować coś ciekawszego z debiutanckiej płyty, np. „Photographic” czy „Tora! Tora! Tora!”. Czwarty na płycie "See You" (1982) to pierwszy singiel nagrany po odejściu z zespołu Vince'a Clarke'a, jeden z moich ulubionych utworów nie tylko na tej płycie, ale w ogóle w historii Depeche Mode. To właśnie takie DM kocham najbardziej. Martin Gore ujawnia tutaj swój wysublimowany talent kompozytorski, który z pozornie banalnego utworu syntezatorowego czyni inteligentny i wzruszający przebój, w którym na planie pierwszym jest basowy puls syntezatora. Po prostym, zahaczającym o tandetę "The Meaning Of Love" (1982), mamy kolejne synth-popowe arcydzieło - "Leave In Silence" (1982). Tu znowu basowy, ale rwany puls syntezatora wraz z automatem perkusyjnym, wyznaczają rytmikę nagrania, która uzupełniona zostaje wyrazistymi pochodami akordów syntezatorowych oraz subtelnymi melodiami pasaży klawiszowych. "Get The Balance Right" (1983) to pierwszy singiel nagrany z Alanem Wilderem jako oficjalnym członkiem Depeche Mode. Utwór bardzo udany, ale ponieważ nie pasował do koncepcji albumu, który był w drodze - "Construction Time Again" - nie znalazł się na nim. "Everything Counts" (1983) był singlem promującym płytę, co mnie kiedyś bardzo dziwiło, bo utwór nie wydawał mi się ani trochę przebojowy. Ale to przecież ja byłem w błędzie. Singiel dotarł do 6. miejsca brytyjskiej listy przebojów, był też pierwszym notowanym utworem na polskiej Liście Przebojów Programu Trzeciego, ale na niej osiągnął zaledwie 19. miejsce. "Everything Counts" to kolejny utwór, do którego Depeche Mode często wraca na koncertach, ale w tym przypadku żadnych zastrzeżeń nie mam. "Love In Itself" (1983) dawniej wydawał mi się bardziej przebojowy niż "Everything Counts", a przecież na listach przebojów nie osiągnął sukcesu. Czyli znowu się myliłem. Mimo wszystko "Love In Itself" do dzisiaj uważam za niezwykle udany utwór, który powinien osiągnąć więcej. "People Are People" (1984) to największy przebój Depeche Mode na brytyjskiej liście przebojów, na której dotarł do 4. miejsca. Później pozycję tę powtórzyło jeszcze kilka innych singli, ale w Wielkiej Brytanii żaden inny nie był wyżej - „Enjoy the Silence” osiągnęło zaledwie 6. pozycję. "People Are People" dotarł za to aż do 2. miejsca polskiej LP3. To on również jako jeden z pierwszych prawdziwie rozbudził moje zainteresowanie DM. Choć naszpikowany jest industrialnymi efektami, formacja nie lubi go i uważa za zbyt komercyjny. Od 1988 roku ani razu nie zagrano go na żywo. Według mnie to kompletna abstrakcja, bo kompozycja na pewno jest na wyższym poziomie niż np. "Just Can't Get Enough", które DM "tłucze" na każdym koncercie. Mniejszym, ale równie sporym przebojem okazał się utwór "Master And Servant" (1984), którego tekst ma kontrowersyjną tematykę dotyczącą relacji S&M, choć jak później twierdził Gore, nie jest to tak jednoznaczne, bo tekst można również odnosić do polityki. Oba single, razem z piękną balladą "Somebody" (1984), śpiewaną przez Gore'a, z pewnością były wtedy na szczycie moich ulubionych nagrań DM. Nie da się tego powiedzieć o "Blasphemous Rumours" (1984), który wydawał mi się kiedyś zbyt wydumany. "Blasphemous Rumours" i "Somebody" wydane zostały na jednym singlu jako równoprawne strony A tegoż singla. Mój stosunek do "Blasphemous Rumours" pokazuje najlepiej jak nastoletnie oceny często mijają się z istotą rzeczy, bo przecież w rzeczywistości, "Blasphemous Rumours" to jedno z ciekawszych nagrań DM z lat 80. Na zakończenie płyty mamy dwa utwory, które ją promowały. Genialny "Shake The Disease" i niezbyt udany "It's Called A Heart". "Shake The Disease" był nie tylko dla mnie przełomowym utworem. W Polsce był pierwszym numerem jeden na liście przebojów Trójki. Znalazł się tam tylko raz - 7 lipca 1985 roku, a 30 lipca 1985 roku zespół wystąpił w na warszawskim Torwarze. To była pierwsza fala "depeszomanii" w Polsce. Druga rozpoczęła się po wydaniu albumu "Violator", ale to już były zupełnie inne czasy i inna historia. Wtedy już nie uważałem się za fana Depeche Mode, a tych z drugiej fali popularności zespołu nazywało się dosyć pogardliwie "enjoyami". Dzisiaj nie ma to już kompletnie żadnego znaczenia. Pozostała muzyka Depeche Mode, ale jeśli mam zrobić rachunek sumienia, to tak naprawdę kolejne płyty DM, które ukazywały się po koncertowej "101", nigdy nie wzbudziły mojego uwielbienia takiego, jakie wywołał utwór "Shake The Disease" czy płyty do "101" włącznie. A ponieważ "Shake The Disease" znajduje się właśnie na omawianej składance, to jasne jest, że musi ona być jedną z najwyżej ocenianych przeze mnie płyt zespołu. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz11.04.2024 r.
Kraftwerk - Trans Europa Express1977 Kling Klang/EMI Electrola 1. Europa Endlos 9:352. Spiegelsaal 7:503. Schaufensterpuppen 6:104. Trans Europa Express 6:405. Metall Auf Metall 2:106. Abzug 4:427. Franz Schubert 4:258. Endlos Endlos 0:45 Pisząc o płycie Kraftwerk z 1977 roku czuję się trochę jak kustosz muzeum oprowadzający po wystawie "jak ludzie żyli dawniej". Dzisiaj już się tak nie żyje i nie gra. Zwiedzający z uznaniem, ale i trochę politowaniem kiwają głowami i dziwią się: "jak to możliwe, że kiedyś tak prymitywnie się żyło". W pewnym momencie jednak ktoś, wskazując na jeden z artefaktów, stwierdza: "kurcze, ale to było fajne", a inny dodaje "nawet lepsze niż dzisiaj". Inny z kolei mówi: "ale naprawdę chciałbyś żyć w tak prymiwytwnych warunkach?" Ten zachwycony stwierdza: "gdybym miał coś takiego jak Trans Europa Express, to bardzo chętnie". I tak właśnie jest z płytą "Trans Europa Express". To muzyka z przeszłości, która ma wiele archaicznych mielizn, ale nawet z nimi nie sposób nie zachwycić się niektórymi elementami wydawnictwa. Nie można też nie docenić wkładu płyty w rozwój muzyki elektronicznej. Żeby jednak w pełni zrozumieć znaczenie albumu, potrzebne jest spojrzenie na tło historyczne, w którym muzyka z "Trans Europa Express" powstawała. Kraftwerk do połowy lat 70. był rockowym zespołem eksperymentalnym, poszukującym swojego brzmienia. Ralf Hütter i Florian Schneider poszukiwali go wraz z niemieckim producentem Connym Plankiem. Wprawdzie Hütter i Schneider próbowali później umniejszać wkład Planka w wypracowany przez Kraftwerk styl, ale udział Planka był co najmniej tak samo kluczowy jak Hüttera i Schneidera. Elektroniczne brzmienie Kraftwerk powstało przy okazji nagrywania "Autobahn" (1974). To był początek "Elektrowni" jaką znamy. Dopiero jednak płyta "Radio-Activity" (1975) była pierwszą w pełni elektroniczną pozycją w dyskografii zespołu i zarazem pierwszą nagraną w klasycznym, czteroosobowym składzie: Ralf Hütter, Florian Schneider, Karl Bartos, Wolfgang Flür. To ona również, jako pierwszwa, powstała w całości we własnym studiu Kling Klang w Düsseldorfie. "Autobahn", tylko częściowo rodziła się w Kling Klang, bo ostatecznego kształtu nabrała w studiu Conny'ego Planka. Album "Radio-Activity", mimo że elektroniczny, to jednak w dużym stopniu był eksperymentalny, przez co nie powtórzył komercyjnego sukcesu tytułowego utworu z płyty "Autobahn". Wprawdzie Kraftwerk nie kierował się słupkami sprzedażowymi, ale muzycy chcieli nagrywać muzykę pop przyszłości. W połowie 1976 roku weszli do studia, by stworzyć "Trans Europa Express". Za kreowanie muzyki odpowiadał wyłącznie Ralf Hütter, wspierany przez Floriana Schneidera. Karl Bartos i Wolfgang Flür byli traktowani tylko jak pomocnicy, którzy mają obsługiwać perkusję elektroniczną. Zespół wzbogacił się wtedy o nowe instrumenty elektroniczne, m.in Synthanorma Sequenzer, spersonalizowany sekwencer analogowy, stworzony specjalnie dla zespołu przez Matten & Wiechers. Dotychczasowe doświadczenie Kraftwerk i nowe instrumenty spowodowały, że "Trans Europa Express" stał się pierwszym w historii albumem electro-popowym a Kraftwerk w pełni skrystalizował swoje charakterystyczne brzmienie. "Trans Europa Express" była kiedyś moją ulubioną płytą Kraftwerk. Ale już w połowie lat 80., gdy ją poznawałem, brzmiała miejscami archaicznie. Otwierający album "Europa Endlos" jest powolny i niemrawy. W chwili, gdy utwór powstawał, jego brzmienie było nowatorskie i mogło robić niesamowite wrażenie. Ale już w latach 80. wydawało się trochę przestarzałe. Dzisiaj to tylko wolny, przydługi, nieco transowy z miarowym rytmem utwór electro-pop z nieco kiczowatym akordem syntezatorowym. Równie mało energetyczny jest "Spiegelsaal", ale w nim czuć jakiś majestat. Dzisiaj prawdziwe emocje wzbudzają u mnie jednak tylko utwory: "Schaufensterpuppen" oraz połączone ze sobą, tworzące rodzaj electro-popowej suity "Trans Europa Express"/"Metall Auf Metall"/"Abzug". To one jednak stanowią esencję elbumu. "Schaufensterpuppen" to utwór dynamiczny, z motorycznym, hipnotycznym beatem i robotycznym wokalem, w którym powtarza się emocjonalna fraza tytułowa. "Trans Europa Express"/"Metall Auf Metall"/"Abzug" to kluczowy fragment albumu, w którym realizuje się jego koncepcja. Tematem płyty jest podróż pociągiem ekspresowym Trans-Europ-Express (TEE), kursującym między dawnymi państwami EWG i Szwajcarią. Z okien pociągu podróżny obserwuje i snuje refleksje na temat Europy. Muzycznie w suicie prowadzi nas transowy beat, który może przywodzić na myśl stukot kół pociągowych. Płytę kończy niemal ambientowy "Franz Schubert" oraz repryza "Endlos Endlos". "Trans Europa Express" to album, który nie tylko należy traktować jak pomnik i jak pomnikiem się nim zachwycać. Suita "Trans Europa Express"/"Metall Auf Metall"/"Abzug" nadal robi niesamowite wrażenie. "Schaufensterpuppen" ciągle kopie. Reszta brzmi sympatycznie. Płyta w swoim czasie była kamieniem milowym dla wielu gatunków muzyki elektronicznej. Z jej fragmentów korzystali nawet hip-hopowcy. A o wpływie na powstanie synth-popu nawet nie trzeba wspominać. Klasyka, którą trzeba znać. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz10.04.2024 r.
Fleetwood Mac - Tango in the Night1987 Warner Bros Records 1. Big Love 3:372. Seven Wonders 3:383. Everywhere 3:414. Caroline 3:505. Tango In The Night 3:566. Mystified 3:067. Little Lies 3:388. Family Man 4:019. Welcome To The Room...Sara 3:3710. Isn't It Midnight 4:0611. When I See You Again 3:4712. You And I, Part II 2:40 Kiedy w 1987 roku usłyszałem płytę "Tango in the Night" uznałem ją za fajny pop, ale jednak przeciętny i ogólnie nie do końca w moim stylu. Gdy słucham albumu po latach i porównuję go ze współczesnymi produkcjami popowymi, jestem skłonny uznać "Tango in the Night" niemal za popowe arcydzieło. Ale po kolei. Fleetwood Mac zaczynał pod koniec lat 60. XX wieku jako formacja blues rockowa. W połowie lat 70. po przerwie w działalności, zawirowaniach związanych z prawami do nazwy i dołączeniu dwóch nowych członków zespołu - Stevie Nicks i Lindsey Buckingham - grupa zaczęła nową historię. Gdy w 1977 roku Fleetwood Mac odniósł międzynarodowy sukces dzięki pop rockowej płycie "Rumours", kariera zespołu nabrała rumieńców. Kolejnymi wydawnictwami - "Tusk" (1979), "Mirage" (1982) - grupa potwierdziła swoją pozycję. W czasie największej popularności synth popu i new romantic, formacja wykonywała nadal rodzaj soft rocka. Po kilku latach, zespół powrócił dzięki albumowi "Tango in the Night". Mimo że w drugiej połowie lat 80. do łask wracał tradycyjny rock, a synth pop zaczął być passe, to stosowanie w mainstreamie dużej ilości syntezatorów i nowoczesnej, elektronicznej produkcji było już nieodwracalne. Słychać to bardzo dobrze na "Tango in the Night", który ocieka typową syntetyczną, "ejtisową" produkcją. W użyciu przy nagrywaniu był m.in. Fairlight CMI. Oprócz syntetycznego brzmienia jest tu też masa świetnych, przebojowych kompozycji. W istocie płytę można uznać za swoiste "greatest hits". Aż sześć utworów ukazało się na singlach, z czego trzy - "Big Love", "Little Lies", "Everywhere" - trafiły do top 10 brytyjskiej listy przebojów, a dwa z nich do top 10 amerykańskiego Billboardu. Single odniosły też sukces w innych krajach. Piękna, rozmarzona, ale niezwykle chwytliwa kompozycja "Little Lies" osiągnęła w Polsce szczyt Listy Przebojów Programu Trzeciego. W sumie notowane było pięć utworów. "Everywhere" i "Seven Wonders" dotarły do pierwszej dziesiątki. Album oraz single z niego pochodzące niewątpliwie osiągnęły sukces komercyjny. "Tango in the Night" sprzedało się na całym świecie w ponad piętnastu milionach egzemplarzy. Trzeba przyznać, że nawet te niesinglowe utwory, jak "Caroline" mogłyby pokusić się o zostanie przebojami. Nie wszystkie jednak, bo np. "Welcome to the Room... Sara", śpiewane i napisane przez Stevie Nicks, już tej chwytliwości nie ma. Moim zdaniem podobnie bezbarwnie wypada ballada "When I See You Again", znowu autorstwa Stevie Nicks. Większość kompozycji to jednak rytmiczne, syntetyczne hity o chwytliwych refrenach. Album kończy nagranie "You And I, Part II", autorstwa Lindsey Buckingham i Christine McVie o równie przebojowej charakterystyce. "Tango in the Night" sprawia jednak wrażenie niespójnego. Na pewno wpłynął na to sposób nagrywania płyty, który nie świadczył o dobrym zintegrowaniu zespołu w tamtym czasie. Muzycy często pracowali oddzielnie a cała sesja trwała półtora roku. Zresztą po wydaniu albumu, zespół opuścił Lindsey Buckingham, który był współproducentem płyty i w największym stopniu spośród wszystkich członków Fleetwood Mac wpłynął na brzmienie zespołu. Od tego momentu zaczął się kryzys formacji, która już nigdy nie powróciła do czasów swojej świetności. I raczej to już nigdy nie nastąpi. Muzycy są już w wieku 70+ a w 2022 rok zmarła Christine McVie. Pozostali członkowie zespołu nagrywają muzykę solo i mimo że grupa formalnie nie została rozwiązana, nie rozważają w tej chwili powrotu. Ostatni studyjny album Fleetwood Mac ukazał się w 2003 roku. Mimo niespójności, "Tango in the Night" jest zbiorem w większości niezwykle udanych kompozycji. Oprócz wspomnianych singli na płycie jest też piękna, syntetyczna i chwytliwa ballada "Mystified". Jest zadziorny, rockowy, ale wyprodukowany w "ejtisowym" stylu utwór tytułowy. Nawet te mniej popularne single - prosty, rytmiczny, "Family Man"; dynamiczny, nieco tajemniczy "Isn't It Midnight" - robią dobre wrażenie. Są też inne dobrej jakości utwory - "Caroline" i "You And I, Part II". Zastrzeżenie mam tak naprawdę tylko do dwóch opisanych wcześniej nagrań autorstwa Stevie Nicks. A przecież to tylko dwie gorsze kompozycje na dwanaście. No i czy można nie doceniać płyty, która rozpoczyna się takimi uderzeniami, jak: "Big Love", "Seven Wonders" i "Everywhere" i na której jest taki numer jak "Little Lies"? Dla fanów "ejtisowego" popu płyta obowiązkowa.[9/10] Andrzej Korasiewicz09.04.2024 r.
Still Corners - Dream Talk2024 Wrecking Light 1. Today Is The Day2. The Dream3. Faded Love4. What Is Real5. Lose More Slowly6. Secret World7. Let's make Up8. Crystal Blue9. The Ship10. Turquoise Moon Still Corners to brytyjsko-amerykański duet Grega Hughesa i Tessa Murray. Razem występują od 2007 roku, nagrali dotychczas pięć płyt, pierwsza w 2011 roku. Najnowsza "Dream Talk", wydana w kwietniu tego roku, jest szóstą w dyskografii zespołu. Płyta początkowo robi wrażenie świetnej muzyki, ale jedynie tła. Piękne melodie płyną przez album, ale trudno zawiesić na nich uwagę na dłużej. Tak przynajmniej wydaje się w ciągu słuchania kilku pierwszych utworów. Z czasem sytuacja ulega zmianie. Pojawiają się momenty, które bardziej zachwycają i przyciągają. Muzyka coraz bardziej staje się hipnotyczna i wciągająca. A gdy album włączymy po raz kolejny i kolejny, to nie ma wątpliwości, że to nie tylko muzak tła, ale album, w którym można odnaleźć coś więcej. Jest jeden warunek. Trzeba mieć odpowiedni nastrój na taką muzykę. Trzeba znaleźć czas, by się w nią wczuć i posmakować każdego jej kawałka. Nie ma tu nic oryginalnego, ani nowego. Metoda jest taka sama, która służyła grupie na wcześniejszych płytach, ale po raz kolejny w przypadku Still Corners to się sprawdza. Album zaczyna "Today Is The Day", przez który przewija się akord gitarowy o countrowo-westernowym charakterze, który kojarzy mi się ze spaghetti westernem. Oczyma wyobraźni widzę Clinta Eastwooda przemierzającego prerię w poszukiwaniu łotra, którego zamierza sprawiedliwie ukarać. A jednocześnie w tle słychać zwiewny wokal Tessy Murray i hipnotyczny podkład instrumentalny z wolnym, posuwistym rytmem. "The Dream" jest równie zwiewny, ale utrzymany w szybszym tempie. "Faded Love" brzmi bardziej syntetycznie, z klawiszowymi tłami i chwytliwym, romantycznym, ale zdecydowanym śpiewem Tessy Murray. "What Is Real" to ledwie trochę ponadminutowy śpiew Murray wzbogacony o klawiszowe, przestrzenne tła oraz akordy gitary akustycznej. "Lose More Slowly" jest znacznie bardziej syntetyczny, są tutaj wyraźne, powracające akordy syntezatorowe. Jest też gitara "knopflerowska", która w pewnej chwili nawet uderza mocniejszym riffem. Głos wokalistki raz jest jaśniejszy, a raz jakby przytłumiony, wyłaniający się z innego pomieszczenia. W "Secret World" od razu słychać dynamiczny rytm, który kontrastuje z rozmarzonym, melancholijnym śpiewem Murray. Oprócz wielu syntetycznych dźwięków, słychać też dynamiczną gitarę w trzeciej minucie oraz gwałtowniejsze akordy smyczkowe. Są nawet mocniejsze riffy gitarowe. Nagranie jest dynamiczne i chwytliwe. "Let's Make Up" rozpoczyna się od gry na gitarze rytmicznej, na którą nakładają się wyraźniejsze riffy gitary solowej. Utwór ma żwawe tempo i fajny, rwany rytm. "Crystal Blue" jest spokojniejszy, bardziej wyciszony, mniej wyrazisty z rozmarzonym, anielskim głosem Murray. "The Ship" rozpoczynają dźwięki zagrane na wiolonczeli, jest znowu spokojnie, delikatnie, wręcz sennie, ale pod koniec utworu wchodzi solo gitary elektrycznej, które trochę wytrąca z tej błogiej atmosfery. "Turquoise Moon" zaczyna sie jak zaginiony numer Portishead, dalej jest powolny hipnotyczny rytm, wysokie akordy syntezatorowe w tle oraz wysokie akordy gitary elektrycznej. Nad wszystkim unosi się senna atmosfera, pełna przestrzeni i emocjonalnego głosu Murray. Album kończy się tak, jakby za chwilę miał być następny utwór. Dlatego najlepiej kontynuować słuchanie płyty od początku. "Dream Talk" to nie jest wybitny płyta, ale przy odpowiednim nastawieniu można się w niej zanurzyć. Moim ulubionym utworem z niej jest "Secret World". Still Corners trzyma poziom i tworzy kolejną senną opowieść, która może spodobać się choćby tym, którzy są wychowani na muzyce z kręgu This Mortal Coil czy Cocteau Twins. [8/10] Andrzej Korasiewicz08.04.2024 r
The KVB - Tremors2024 Invada Records UK 1. Negative Drive 4:332. Words 3:403. Tremors 3:134. Labyrinths 3:245. In The Silence 4:136. Tremors (Reprise) 2:197. Overload 3:058. Dead Of Night 3:439. A Thirst 3:0910. Deep End 3:40 The KVB to brytyjski duet Nicholasa Wooda i Kat Day, który powstał w 2010 roku. Dwa lata później formacja wydała debiutancką płytę pt. "Always Then" [czytaj recenzję >>], która wzbudziła zainteresowanie miłośników klasycznie ejtisowych, zimnofalowych brzmień. To była piękna muzyka, jakby żywcem wyjęta z minionej epoki. Następnie grupa wydała kilka kolejnych płyt, w których eksplorowała czasami mniej mroczną stylistykę dream popowo-shoegazową, ale zawsze osadzoną w elektronicznych tłach. Ostatni album pt. "Unity" (2021) przyniósł wyraźnie jaśniejsze brzmienia, które były miksem elektroniki i dream popu. Na początku kwietnia tego roku ukazał się najnowszy album duetu pt. "Tremors". To powrót do brzmienia zaprezentowanego na "Always Then". Muzyka jest wyraźnie mroczniejsza, atmosfera gęstsza. Mamy tutaj pulsujące syntezatory, miarowy, zimny rytm automatu perkusyjnego i zamglone wokale. Album nie jest długi, dzięki czemu nie nuży. Pamiętającym lata 80. i klasyczne płyty Clan of Xymox z tamtego okresu, The KVB może kojarzyć się z tym, co najlepsze w tamtej muzyce. The KVB muzykę na "Tremors" nazywa "dystopijnym popem". "Tremors" całościowo wypada doskonale, jednak trudno mi wyróżnić poszczególne kompozycje. To typowa bolączka współczesnej muzyki. Nawet jeśli płyty słucha się dobrze, to nie łatwo znaleźć na niej jakieś wyraźnie chwytliwe momenty. Te lepsze płyty są raczej jak dobrze naoliwiona maszyna poruszająca się do przodu, gdzie brakuje haczyków, na których można na dłużej zawiesić uwagę. Na szczęście płyta, jako taka, przyciąga do siebie. Już od pierwszego utworu "Negative Drive" słychać pulsujące, basowe syntezatory, miarowy rytm automatu perkusyjnego, do którego dochodzą inne warstwy syntetyczne - chropawe, dystopijne syntezatory, czasami wibrujące, innym razem pojedyncze akordy syntezatorowe w wyższej tonacji. Utwór uzupełnia mroczny, lekko wycofany wokal Nicholasa Wooda. W następnym utworze "Words" słychać gitarę rytmiczną, a wokal jest bardziej rozmarzony, co nadaje kompozycji lekkości. Kolejne utwory to kombinacja tych brzmień, zastosowana w różnych proporcjach. "In The Silence" jest bardziej zwiewne, ale przy tym rytmicznie bardzo motoryczne. "Overload" wyłania się z szybkiego beatu perkusyjnego, ale słychać tu delikatne rytmiczne zagrywki gitarowe jakby wyjęte z New Order. "Dead Of Night" jest bardziej ociężały i depresyjny. "A Thirst" jest lżejszy i bardziej przestrzenny, ale wokal brzmi jak Iana Curtisa na "Closer". W kończącym płytę "Deep End" znowu słyszymy głos jakby Curtis powstał z grobu, gitarę rytmiczną jak z czasów New Order a rytmika jak z bardziej romantycznego nagrania future popowego. O jakości płyty decyduje jednak odpowiednia produkcja i świetna aranżacja całości. "Tremors" brzmi jak doskonały podkład do filmu przyszłości i czasach po apokalipsie, w których jako schronienie pozostały brutalistyczne, betonowe budowle. Jednocześnie brzmieniowo osadzony jest w elektronicznej zimnej fali, którą zachwycą się choćby fani wychowani na "Romantykach Muzyki Rockowej". The KVB to retrofuturyzm pełną gębą i świetnej jakości. [9/10] Andrzej Korasiewicz06.04.2024 r.
Elbow - Audio Vertigo2024 Polydor 1. Things I've Been Telling Myself For Years 3:342. Lovers' Leap 4:343. (Where Is It?) 0:264. Balu 3:525. Very Heaven 3:466. Her To The Earth 5:007. The Picture 3:308. Poker Face 1:429. Knife Fight 3:3310. Embers Of Day 0:3811. Good Blood Mexico City 2:5212. From The River 5:45 Elbow to nazwa wobec której pozostawałem dotychczas obojętny. To jeden z tych zespołów z kręgu indie rocka, które wypłynęły w pierwszej dekadzie XXI wieku wraz z falą popularności innych grup takich jak Interpol. Wówczas pozostawałem obojętny na całą tę falę, nie tylko na Elbow. Zresztą do dzisiaj formacje indie rocka, które w młodszym pokoleniu uchodzą za klasyków - Interpol, Editors, The Strokes - nigdy mnie nie rozgrzały tak jak niezależne grupy, które poznawałem w "swojej" młodości - Joy Division, New Order, Bauhaus czy Siouxsie and The Banshese a nawet, o zgrozo, The Smiths. Fenomenu "kultowości" The Smiths w młodszym pokoleniu do dzisiaj nie rozumiem, jednak na tle grup indie rockowych z XXI wieku, muzyka The Smiths lśni jak diament. Płyt Interpol czy Editors można posłuchać, ale gdzie im do formacji nowofalowych i wczesnych indie z lat 80. Elbow od początku odróżniał się od pozostałych grup indie rockowych, tym że mieszał tę stylistykę z inklinacjami prog rockowymi. Guy Garvey, wokalista zespołu, bez żadnej żenady przyznawał się do fascynacji muzyką klasycznego Genesis z Peterem Gabrielem. Na pierwszej płycie "Asleep in the Back" (2001) było też słychać wpływy Talk Talk, ale i Radiohead. To ciekawa muzyka, ale do mnie dotarła dopiero po latach. Wtedy zlewała mi się w jedną masę z innymi grupami z kręgu indie rocka, a ja byłem bardziej zainteresowany muzyką elektroniczną z kręgu electro-industrialu oraz IDM. Po latach doceniam jednak piękno i wartość tej muzyki. Może jeszcze wrócę do debiutanckiego albumu kiedyś na łamach Alternativepop.pl, bo jest warty uwagi. Lata mijały a Elbow wydawał kolejne płyty, aż w tym roku ukazała się dziesiąta pozycja w dyskografii zespołu pt. "Audio Vertigo", która zaczęła zbierać pozytywne recenzje. Postanowiłem sprawdzić czy zasłużenie. Nie miałem wielkich oczekiwań, ale ku swojemu zdziwieniu od pierwszego dźwięku Elbow zabrzmiało ożywczo i wciągająco. To jest trochę inna muzyka, niż ta, od której grupa zaczynała. Numer czwarty na płycie pt. "Balu" zaskakuje klawiszowymi akordami, które nadają mu dynamizmu i "ejtisowego" błysku, ale słychać też tutaj sekcję instrumentów dętych. "Her To The Earth" ma chwytliwy, nieco chóralny refren. Na całej płycie zwracają uwagę ciekawe rytmy perkusyjne, czasami szybsze, czasami wolniejsze, ale zawsze wyraźne i niezwykle precyzyjnie, klarowanie wybijane. Układy harmoniczne i rozwiązania aranżacyjne rzeczywiście mogą kojarzyć się z solową twórczością Petera Gabriela. Jednocześnie muzyka Elbow pozostaje gatunkowo bliższa indie rockowi. Czasami nawet jest to całkiem prosty, dynamiczny rock, jak w utworze "Good Blood Mexico City" z mocniejszymi riffami gitarowymi. Album kończy łagodny, elegancki, doniosły "From The River". The Pinneapple Thief to art rock skręcający czasami w stronę rocka alternatywnego. Elbow to indie rock, którego aranżacje powinny przypaść do gustu miłośnikom art rocka. Muzyka na "Audio Vertigo" nie nuży, zaciekawia, wciąga. To jest dobra płyta. Nie arcydzieło, ale przyjemnie się tego słucha, bez zażenowania, z wyraźną radością. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz05.04.2024 r.
The Pineapple Thief - It Leads To This2024 Kscope 1. Put It Right 5:312. Rubicon 4:373. It Leads To This 4:444. The Frost 5:415. All Thats Left 4:266. Now Its Yours 5:597. Every Trace Of Us 4:308. To Forget 5:21 W tym roku The Pineapple Thief obchodzi dwudziestopięciolecie swojego istnienia. Przez ten czas formacja wydała kilkanaście albumów, dzięki którym udało się zbudować wierną rzeszę fanów, którzy śledzą ich kolejne występy i wydawnictwa. Nie należę do tej najwierniejszej grupy, ale jestem od wielu lat sympatykiem talentu Bruce'a Soorda. Kolejne wydawnictwa The Pineapple Thief słucham z mniejszą lub większą regularnością. Jedne podobają mi się bardziej, inne mniej, ale za każdym razem odnajduję w nich solidność i dobry, równy poziom muzyczny. Nie mogę też przejść obojętnie wobec podobieństw, które łączą muzycznie The Pineapple Thief i Porcupine Tree. Zresztą to właśnie one zaprowadziły mnie kiedyś do zainteresowania się twórczością Soorda. Oczywiście Soord jest autonomicznym twórcą, który stara się kreować swój własny świat muzyczny. Nie da się jednak ukryć, że twórczość Wilsona i Soorda ma wiele podobieństw. Formacje łączy także wspólny perkusista Gavin Harrison, że o takich banałach jak podobne inicjały obu grup nie wspomnę. Oba zespoły mają wyrazistych liderów, oba grają rodzaj art rocka zahaczającego o rock alternatywny. Obaj liderzy nagrywają również płyty solowe, równie dobre a czasami lepsze od albumów macierzystych zespołów. A jak prezentuje się muzyka na najnowszej płycie The Pineapple Thief? "It Leads To This" nie jest albumem, który od razu rzuca na kolana. Nawet po jego kilkukrotnym przesłuchaniu nie byłem w stanie szczegółowo powiedzieć czemu mi się podoba. Chętnie do niego wracałem, ale trudno było mi wyróżnić konkretne nagrania. Na pewno muzyka zyskuje przy uważniejszym wysłuchaniu. Musiałem jednak znaleźć się dopiero na koncercie zespołu [czytaj relację >>] , na którym był odgrywany materiał z najnowszej płyty, żeby niektóre utwory dotarły do mnie bardziej. Tak się stało np. z nagraniem "Now It's Yours", które rozpoczyna się delikatnymi tłami klawiszowymi, na które łagodnie wchodzą ornamentalne zagrywki gitarowe oraz łagodny wokal Soorda. Utwór wolno rozwija się, by w połowie zyskać większej gwałtowności, dzięki potężniejszym "sabbathowym" riffom gitarowym oraz solowym popisom drugiego gitarzysty. To sprzężenie między łagodnym, delikatnym art rockiem a ciężkimi riffami gitarowymi jest chyba najbardziej atrakcyjnym elementem twórczości The Pineapple Thief. Na pewno do mnie najbardziej przemawia. W tym miejscu znowu mógłbym pisać o podobieństwie w tym względzie do Porcupine Tree. "It Leads To This" w całości jest zbudowana na tym schemacie. Łagodnie, miękko, melodyjnie i nagle gwałtownie, mocno, dobitnie. Klawiszowe melodie tła, delikatny wokal Soorda i nieinwazyjny, ale złożony rytm perkusyjny miesza się z mocnymi hard rockowymi riffami gitarowymi. To wszystko nie jest ze sobą wymieszane, ale raczej zbudowane często na zasadzie kontrastu, selektywnego brzmienia, czasem piętrowo, misternie, by osiagnąć zwieńczenie kompozycji. O nowej muzyce The Pineapple Thief chciałoby się napisać "kolejny dzień w biurze", bo przecież ten styl znany jest z poprzednich wydawnictw zespołu. I trochę tak jest, niezależnie od tego jak bardzo to określenie jest niestosowne w stosunku do aktu twórczego. A jednak bardzo pasuje do określenia muzyki, która znajduje się na najnowszym wydawnictwie zespołu. Jest dobrze, solidnie i z talentem a im dłużej płyty słuchamy, tym więcej zyskuje w naszych oczach. Nie jest jednak arcydziełem i wątpię, żeby kiedyś za nie została uznana. [8.5/10] Andrzej Korasiewicz01.04.2024 r.
Ride - Interplay2024 Wichita 1. Peace Sign 4:382. Last Frontier 4:093. Light In A Quiet Room 6:024. Monaco 4:155. I Came To See The Wreck 5:576. Stay Free 5:007. Last Night I Went Somewhere To Dream 4:138. Sunrise Chaser 4:189. Midnight Rider 4:2310. Portland Rocks 5:0211. Essaouira 7:1012. Yesterday Is Just A Song 3:34 Do zespołu Ride nie mam emocjonalnego stosunku. Na początku lat 90. wydawał mi się jednym z kilku naśladowców stylu Cocteau Twins z naleciałościami The Jesus and Mary Chain czy Pixies. Podobnie grali wtedy Slowdive, My Bloody Valentine czy nawet amerykański projekt Ultra Vivid Scene. To była nowa scena, ale mnie wtedy kręciły mocniejsze i bardziej elektroniczno-industrialne brzmienia - Godflesh, Ministry, Lard, Revolting Cocks, The Young Gods, Laibach. Na nowe formacje w rodzaju Slowdive nie patrzyłem jak na zespoły, które wnoszą nową jakość. Ride, podobnie jak Slowdive, rozwiązał się w drugiej połowie lat 90. i powrócił w drugiej dekadzie XXI wieku wydając w 2017 roku, po dwudziestu jeden latach przerwy, album "Weather Diaries" a po kolejnych dwóch "This Is Not a Safe Place". Grupa popłynęła na tej samej fali resentymentu do shoegaze co Slowdive, choć skala uwielbienia jest trochę mniejsza niż w przypadku formacji z Reading. "Interplay" to trzeci album po reaktywacji a w sumie siódmy. Podobieństwa do Slowdive są zaskakujące, nie tylko jeśli chodzi o historię obu grup, skromną dyskografię, ale także o kierunek poszukiwań muzycznych po reaktywacji. Zarówno u Slowdive jak i Ride pojawiają się elementy synthpopowe i elektroniczne. Tak jest również na "Interplay". Ale nie jest to główna ścieżka, którą podąża Ride. Album zaczyna się od dwóch numerów indie-rockowo dream-popowych - "Peace Sign", "Last Frontier". To one jako pierwsze promowały wydawnictwo, ale według mnie nie są zbyt wciągające a jedynie poprawne. Na pewno nie można im niczego zarzucić, ale nie wnoszą nowej jakości, ani nie przykuwają uwagi. Trzeci utwór pt. "Light In A Quiet Room" to dłuższy przystanek niemal shoegazowy, z delikatnym odchyłem pixiesowo-noise'owy. Są rzężące gitary i trochę hałasu, ale jest też melodyjnie. To jeden z ciekawszych utworów na płycie. W kolejnym nagraniu następuje niemal całkowita zmiana klimatu. Ride w "Monaco" prezentuje się jak kontynuator New Order. Już początkowy elektroniczny beat wprowadza w mocno synth-popowy nastrój. Okazuje się jednak, że to jeszcze nie wszystkie stylistyki, z których Ride postanowił skorzystać przy nagrywaniu płyty. "I Came To See The Wreck" zaczyna się basem prawie jak u Joy Division, ale nagranie rozwija się w kierunku stylistycznym znanym z czasów "Screamadelica" Primal Scream. "Stay Free" jest spokojnym utworem, w którym dominuje gitara akustyczna. Nagranie nawiązuje do czasu, gdy panowała pandemia i wolność osobista była poważnie ograniczona. Tekst "Stay Free" jest wezwaniem, żeby "pozostać wolnym". "Last Night I Went Somewhere To Dream" jest według mnie niezbyt wciągającym rodzajem indie rocka. "Sunrise Chaser" ma w sobie elektroniczny puls, jest tu też emocjonalny, dosyć chwytliwy śpiew wokalisty. Od tego miejsca płyta mnie definitywnie wciągnęła. "Midnight Rider" to bardziej drapieżny numer rockowy z chwytliwym refrenem i dobrą, energetyczną motoryką. "Portland Rocks" jest rozmarzony, ale nie pozbawiony werwy i mocniejszych gitarowych riffów. "Essaouira" - najdłuższy, ponad siedmiominutowy utwór na płycie - w świetny sposób buduje nastrój tajemniczego miejsca, które wciąga i hipnotyzuje. Delikatny, ale urozmaicony rytm perkusyjny, miękki wokal, w tle smyki, efekty elektroniczne - to wszystko dobrze zbalansowane i ułożone. "Essaouira" to na pewno jedno z piękniejszych nagrań na "Interplay". Płytę kończy "Yesterday Is Just A Song" niemal pozbawiony rytmu, w którym szept wokalisty prowadzi przez syntezatorowe pasaże w tle, aż do rozmycia się utworu jakby we mgle. Prosty początek płyty zupełnie nie zapowiadał tak emocjonalnego końca. "Interplay" jest albumem różnorodnym, eksplorującym różne style brytyjskiej muzyki. Jeśli na przełomie lat 80. i 90. muzyka w rodzaju Ride nieco mnie nużyła, dzisiaj sytuacja się odwróciła. Nie jestem w stanie przesłuchać nowej płyty Ministry, za to z przyjemnością słucham Ride. Czy to tylko objaw "starości"? Wątpię, skoro nowej muzyki Ride czy Slowdive słucha więcej przedstawicieli młodego pokolenia niż Ministry. [9/10] Andrzej Korasiewicz02.04.2024 r.
Midge Ure - Move Me2000 Arista/BMG 1. You Move Me 5:392. Beneath A Spielberg Sky 4:523. Words 3:454. Strong 4:455. Let Me Go 4:436. Alone 5:117. Monster 3:018. Absolute Sometime! 5:019. The Refugee Song 5:1910. Four 4:4611. Somebody 5:51 Po druzgocącej porażce komercyjnej "Breathe", która była ostatnią próbą Midge Ure znalezienia się w głównym nurcie muzyki pop, muzyk nagrał płytę, która w jego mniemaniu miała być powrotem do własnego klasycznego brzmienia i rodzajem pomostu łączącego jego solową twórczość z czasami Ultravox. Czy to się udało? Na pewno po wydaniu "Move Me" potwierdziło się, że Midge Ure znalazł się w niszy, w której słuchany jest głównie przez dawnych fanów Ultravox. To pierwszy album solowy Midge Ure'a, który nie został odnotowany na żadnej z list przebojów. Podobnie było z singlami wyjętymi z albumu - "You Move Me" i "Beneath a Spielberg Sky". Takiej posuchy komercyjnej jeszcze nie było. Ale czy mogło być inaczej, skoro album najpierw ukazał się tylko w Europie kontynentalnej, a w ojczystym kraju dopiero w następnym, 2001 roku? To pokazuje skalę niszowości Midge Ure'a, w której się znalazł u progu XXI wieku. Czy udało się przynajmniej zadowolić dawnych fanów Ultravox? Na pewno płyta zrywa z folkowymi eksperymentami, obecnymi na dwóch poprzednich albumach. Nie jest to jednak powrót do synth popu znanego z Ultravox, bo przecież to nie Midge Ure odpowiadał za główne partie syntezatorowe w swoim dawnym zespole. Struktura utworów rzeczywiście jest bliższa ultravoksowej, jednak teza Midge Ure'a, że: "gdyby Ultravox kontynuował działalność to brzmiałby tak jak na "Move Me”" jest cokolwiek kontrowersyjna. Zresza dwanaście lat później, gdy panowie zebrali się ponownie i wydali po 26. latach przerwy płytę "Brilliant", potwiedzili, że Ultravox w kompletnym i oryginalnym składzie z lat 80. brzmi inaczej niż Midge Ure solo na "Move Me". Płyta zaczyna się zachęcająco dla fanów Ultravox od singlowego "You Move Me", który jest dobrym, chwytliwym i przebojowym utworem pop. W tle są delikatne syntezatory, jest charakterystyczny, lekko falsetowy wokal Ure'a i są jego gitarowe wstawki. Zaraz po nim następuje drugie kluczowe nagranie z albumu i jednocześnie drugi singiel. "Beneath A Spielberg Sky" to rodzaj hymnowej ballady, której moc podkreślają riffy gitarowe w tle, a powagi dodaje łagodne brzmienie fortepianu. Dwa najlepsze utwory mamy zaraz na początku płyty. Niestety, dalej już nie jest tak dobrze. Kolejnym utworem jest bezbarwny "Words". Następnie mamy "Strong" nagrany według podobnego schematu jak "Beneath A Spielberg Sky". Podoba mi się w nim śpiew Ure'a i chwytliwość refrenu, ale instrumentalnie brakuje tu czegoś, co robiłoby z kompozycji coś wartego większej uwagi. Ładnym utworem jest "Let Me Go", w którym klimat robi partia fortepianowa. Słychać szeptany wokal Ure'a, który staje się z czasem gwałtowniejszy, są też riffy gitarowe i łagodne partie klawiszowe w tle. Mimo wszystko znowu brakuje większej werwy, jakiegoś gwałtowniejszego popuszczenia cugli. Muzyka jest poprawna, ładna i to wszystko. "Alone" to prawie ten sam schemat co "Let Me Go". Ale utwór ratuje chwytliwy śpiew Midge Ure'a. Im dalej w las, robi się coraz mniej interesująco. "Monster" atakuje mocnymi, rockowymi riffami gitarowymi. Moim zdaniem ten instrumentalny numer brzmi jak całkowicie przypadkowy na płycie. "Absolute Sometime!" ma również sporo gitarowego, rockowego brzmienia, ale jest pozbawiony wyrazu, nieciekawy. Słaby numer, do którego nie chce się wracać. "The Refugee Song" to refleksja Midge Ure'a związana z kryzysem w Kosowie i uchodźcami. Jak przystało na taki temat robi się bardziej refleksyjnie. W utworze słychać smyki, ale nagranie ciągnie się trochę bez celu. "Four" robi lepsze wrażenie, ale nie zmienia to ogólnego bardzo średniego obrazu płyty. Kończy ją utwór "Somebody", spokojny, stonowany, ze słyszalną elektroniką i falsetem Ure'a. Jest lepiej niż w niektórych wcześniejszych nagraniach. Jednak nadal mamy do czynienia z niezłym średniakiem, a nie utworem, do którego chce się wracać. "Move Me" jest płytą, która stylistycznie w większym stopniu może trafić do fanów klasycznego brzmienia Ultravox, jednak nie jest to album wybitny. To płyta bardzo nierówna, na której mamy kilka udanych kompozycji, kilka nieciekawych, ale nawet te nieco lepsze, to co najwyżej średniaki. Midge Ure próbuje tutaj powrotu do stylistyki Ultravox, ale kompozycjom znajdującym się na płycie brakuje jakości. [7/10] Andrzej Korasiewicz31.03.2024 r.
John Foxx And The Maths – Howl2020 Metamatic 1. My Ghost 5:142. Howl 5:203. Everything Is Happening At The Same Time 4:534. Tarzan And Jane Regained 5:415. The Dance 4:396. New York Times 3:347. Last Time I Saw You 4:558. Strange Beauty 5:26 Współpraca Johna Foxxa i Benge, rozpoczęta w 2009 roku, przyniosła od razu w debiucie tak wspaniałą płytę jak "Interplay" (2011). Później jednak panowie zaczęli się trochę rozmieniać na drobne. Szybko wydana w tym samym roku druga płyta pt. "The Shape of Things" była ciekawym, ale jednak uzupełnieniem "Interplay". Trzeci album "Evidence" (2012) był moim zdaniem mniej interesujący. W kolejnym roku ukazała się płyta koncertowa "Rhapsody" (2013), a rok wcześniej wyszło wartościowe nagranie live na DVD "Analogue Circuit: Live at the Roundhouse" (2012). Po tym zmasowanym ataku wydawniczym ze strony John Foxx And The Maths, nastąpiło uspokojenie. W 2017 roku ukazał się album "The Machine", będący ścieżką dźwiękową do przedstawienia science fiction "The Machine Stops". Muzyka była ciekawa, ale instrumentalna. Wydawało się, że projekt John Foxx And The Maths wypalił się. Aż przyszedł rok 2020 i ukazała się płyta "Howl", która jest prawdodpobonie najlepszym wydawnictwem projektu, a na pewno co najmniej tak dobrym jak "Interplay". "Howl" okazał się również pierwszym albumem Johna Foxxa od 1985 roku notowanym na brytyjskiej liście przebojów! Wprawdzie osiągnął zaledwie 80. miejsce, ale jednak płyta zaistniała w wymiarze komercyjnym. A jak z wymiarem artystycznym? Album to zaledwie osiem utworów trwających razem prawie czterdzieści minut. Już pierwsze nagranie jest zaskakujące, bo zaczyna się riffem gitarowym, na który dopiero wchodzi analogowy syntezator a sam utwór jest łudząco podobny do tych z płyty "Systems of Romance" Ultravox. I właśnie z tym brzmieniem muzyka na "Howl" kojarzy mi się najbardziej. Ale nic w tym dziwnego, bo do panów Foxxa i Benge dołączył wieloletni współpracownik Foxxa na różnych etapach jego działalności, czyli gitarzysta Robin Simon. Simon grał na niektórych płytach Foxxa i Gordona a także na jego solowych płytach z lat 80., ale przede wszystkim był członkiem Ultravox w okresie nagrywania Systems of Romance". I to naprawdę słychać w muzyce John Foxx And The Maths na "Howl". Można zaryzykować tezę, że wszystko musiało się zmienić, żeby nie zmieniło się nic. Po czterdziestu latach poszukiwań, John Foxx wraca do brzmienia, od którego zaczynał z Ultravox. Nie mamy oczywiście do czynienia z odwzorowaniem muzyki z "Systems of Romance" jeden do jednego. Utwór tytułowy "Howl", drugi na płycie, znowu rozpoczyna mocny riff gitarowy, który powraca w dalszej części kompozycji najczęściej w charakterze tła, ale i czasami elementu dominującego. Gitara i efekty gitarowe wydają sie dominować w tym nagraniu, choć i syntezatory są nieodłącznym jego elementem. "Howl" to jednak mocny, nowofalowy, wręcz postpunkowy numer. W "Everything Is Happening At The Same Time" większe znaczenie mają przestrzenne, niemal rozmarzone partie syntezatorowe. Śpiew Foxxa jest spokojniejszy, zrównoważony, dzięki czemu taki wydźwięk ma też nagranie. To utwór niemal noworomantyczny. "Tarzan And Jane Regained" ma kraftwerkowy beat wsparty nowofalowym brzmieniem gitary elektrycznej. Utwór jest dynamiczny i prący do przodu, ale i przestrzenne partie syntezatorowe pojawiają się w charakterze tła. "The Dance" zaczyna się bardziej syntetycznie i z mniejszą ilością zabrudzeń w tle, jest mniej gęsto od warstw dźwięków, dzięki czemu numer brzmi bardziej klarownie i selektywnie. "New York Times" to połączenie wyraźnego brzmienia syntezatorowego, gitarowych przybrudzeń i śpiewu Foxxa, który z jednej strony jest beznamiętny, ale z drugiej strony nie całkiem pozbawiony emocji, ma w sobie swoistą miękkość, która powoduje, że nie można go zakwalifikować jak robotycznego. W podobnej tonacji utrzymany jest "Last Time I Saw You", który jednak jest bardziej mroczny a wokal Foxxa przechodzi na pozycje bardziej robotyczne. Nagranie jest motoryczne, ale pozostaje dobrze zintegrowaną muzyką gitarowo-syntetyczną. "Strange Beauty" jest spokojniejszy, z miękkim śpiewem Foxxa, niemal romantycznym, słyszalnymi partiami przestrzennych syntezatorów i ogólną wymową bardziej noworomantyczną. Na "Howl" nie znajdziemy przebojów, ale album jest zwartą całością, w której twórcom udało się w doskonały sposób połączyć nowofalowe brzmienie gitarowe z syntezatorowym popem. Do płyty "Systems of Romance" Ultravox wielu miało zastrzeżenia. Twierdzili, że to płyta przejściowa, poszukująca dopiero właściwegoa brzmienia, które najpełniej zostanie dopiero rozwinięte przez Ultravox na płycie "Vienna" a przez Foxxa na płycie "Metamatic". Okazuje się jednak, że obie drogi - "Vienna" i "Metamatic" - mogły mieć jeszcze inne rozwinięcie. Według mnie płyta "Howl" właśnie nim jest. To świetny album, który nie nuży ani przez chwilę. Przywraca do życia muzykę, która wydawała się już umarła, jeśli nie liczyć licznych naśladowców. A jednak to nie jest tylko gra na nostalgii. "Howl" to kawałek solidnego nowofalowo-syntetycznego popu dobrze osadzonego we współczesności i patrzącego na świat z perspektywy ponad czterdziestu lat twórczości. "Howl" zawiera muzykę stworzoną przez artystę, który tę muzykę wymyślił i wokół której krążył przez ostatnie dwadzieścia parę lat po wznowieniu kariery w 1997 roku. Foxx próbował przez cały ten czas na jej bazie stworzyć coś świeżego i nowego. Czasami udało mu się utrafić w cel nagrywając świetne płyty. Tak było parę razy we współpracy z Gordonem i to również udało się przy pierwszej płycie The Maths "Interplay" (2011). "Howl" to kolejny celny strzał, może nawet lepszy niż pierwsza płyta The Maths. Koniecznie trzeba posłuchać i samemu ocenić. Moja ocena jest wysoka. [9.5/10] Andrzej Korasiewicz30.03.2024 r.
Midge Ure - Breathe1996 BMG 1. Breathe 4:282. Fields Of Fire 4:323. Fallen Angel 3:534. Free 4:435. Guns And Arrows 4:446. Lay My Body Down 3:587. Sinnerman 3:388. Live Forever 4:219. Trail Of Tears 3:3810. May Your Good Lord 4:0411. The Maker 4:45 W połowie lat 90. pozycja Midge Ure'a w branży muzycznej nie była już tak mocna jak w latach 80. Ure nie potwierdził swojego komercyjnego potencjału, bo jego dwie poprzednie płyty sprzedawały się w sposób rozczarowujący. Pod względm artystycznym również nie oszałamiał. Wytwórnia, z którą współpracował Midge od płyty "Pure" zaproponowały więc muzykowi zmiany. Po pierwsze zasugerowała, żeby tym razem produkcją muzyki zajął się ktoś inny niż sam Midge Ure, po drugie poradziła Ure'owi żeby zmienił wszystko w sposobie przygotowania muzyki - zmienił miejsce nagrywania, muzyków i ogólnie podejście. Midge Ure zrobił to. Producentem płyty został Richard Feldman i choć jej nagrywanie zostało skończone w 1995 roku, to BMG zwlekał z jej wydaniem. Album ukazał się ostatecznie w 1996 roku i okazał się kompletną klapą komercyjną. Dopiero, gdy firma Swatch użyła utworu tytułowego w swojej reklamie, dzięki czemu stał się hitem w krajach niemieckojęzycznych, sprzedaż albumu stała się bardziej zauważalna. Ale i tak w Wielkiej Brytanii album dotarł zaledwie do 90. miejsca listy sprzedaży. Singiel "Breathe" dotarł za to na szczyt austriackiej listy przebojów oraz znalazł się w top 20 list przebojów w Niemczech i Szwajcarii. Również sprzedaż albumu w tych krajach była znacznie lepsza. Ogólnie jednak to nie był czas Midge Ure'a... W Polsce płyta została zauważona tylko przez starych fanów Ultravox. Utwór "Breathe" nawet nie trafił na trójkową listę przebojów. A przecież "Breathe" to całkiem dobry album z ciekawą muzyką i świetnym hitem tytułowym. Płytę zaczyna tytułowy "Breathe", który jest zgrabnym przebojem z pogranicza muzyki pop i folk. I taka jest cała płyta - mieszaniną refleksyjnego popu i folku. Brakuje tutaj elektroniki a jeśli jest zastosowana, to tak żeby nie brzmiała syntetycznie. Nie ma też rocka. Zamiast gitary elektrycznej używana jest przeważnie akustyczna. Choć i riffy gitary elektrycznej zdarzają się (np. "Free", "Lay My Body Down"). W użyciu podobnie jak na "Pure" są irlandzkie dudy, oprócz tego także celtycka harfa, mandolina, wiolonczela, akordeon, skrzypce, lirba korbowa oraz śpiewane po gaelicku chórki. To wszystko powoduje, że "Breathe" z twórczością Ultravox nie ma już poza głosem Midge Ure'a nic wspólnego. W dwóch utworach na gitarze zagrał Robert Fripp. Poza nim na płycie wystąpił zastęp ponad dwudziestu muzyków. Może dlatego brzmienie uzyskane na albumie jest eleganckie i wysmakowane. Początek "Breathe" to nie tylko nagranie tytułowe, ale również drugi numer pt. "Fields Of Fire", bez sukcesu wydany na singlu. To mój drugi ulubiony utwór na płycie. "Fields Of Fire" jest spokojnie płynącą balladą o nieco podniosłum nastroju, w którym delikatny rytm perkusyjny wspiera melodię, którą napędza akustyczna gitara na zmianę z irlandzkimi dudami, które dodają nagraniu folkowego posmaku. Nad wszystkim rozpozciera się piękny, niemal hymnowy śpiew Midge Ure'a. Kolejne utwory są wariacjami na podobne tematy. Jeśli ktoś nie jest fanem folku i tego rodzaju refleksyjnego popu, to utwory zaczynają zlewać się ze sobą w jedną całość, przyjemną i relaksującą, ale nie wywołującą w pierwszej chwili wielkich emocji. Jeśli jednak zagłębić się w tę muzykę i poświęcić jej więcej uwagi, to odkrywa wiele smaczków i piękna, którego nie słychać od razu. Choć końcówka albumu z utworami "May Your Good Lord" i "The Maker" trochę mnie rozczarowuje. "Breathe" to mimo wszystko dobra, solidna płyta, ale nie trafiła w swój czas. A i teraz trzeba mieć odpowiedni klimat, żeby się w nią wgryźć. Nie można odmówić tej muzyce niezwykłego uroku i tego, że się jej zwyczajnie dobrze słucha. Na początku tylko jako świetnej muzyki tła, ale przy większej uwadze, płyta zyskuje. Album na pewno skierowany jest do miłośników muzyki w rodzaju Clannad czy Enya. Od początku wzbudzał oczywiście zainteresowanie fanów Ultravox, którzy nie mogli pogodzić się z tym, że zespołu już nie ma a Billy Currie robi z marką Ultravox, to co wtedy z nią robił. Na tym tle "Breathe" wypadała korzystnie już wtedy, gdy się ukazała. [7.5/10] Andrzej Korasiewicz29.03.2024 r.